Ksiądz Paweł zrzuca sutannę.pdf

(510 KB) Pobierz
> > REPORTAŻ POLSKI > > > > > > > > > > > >> > > > > >
Znajomy ksiądz:
-
Odchodzą. To już trzeci w tym roku. Jeden odszedł
dla baby, drugi dla faceta, a teraz Paweł.
-
A co było z Pawłem nie tak?
-
Wiesz... Z nim to poważniejsza sprawa.
-
Dziecko?
-
Nie.
-
Przestał wierzyć?
-
Nie, nie.
-
Przekręty?
-
Nic z tych rzeczy, które się czasem zdarzają.
-
To co?
Ksiądz wyjmuje pogniecioną kartkę.
-
Masz, czytaj. List do biskupa, właściwie kopia listu.
Paweł napisał.
Zaczyna się tak: „Czcigodny Księże Biskupie...” i dalej:
„Moja decyzja o odejściu z kapłaństwa jest podyktowana
motywami wyłącznie moralnymi. Nie mam skłonności
homoseksualnych, nie jestem pedofilem, nie mam dzieci ani
kochanek...”
-
Dasz mi do niego telefon?
-
Nie mam. Paweł się odciął, schował. Nie odpisuje na
maile, zmienił numer telefonu. Mam jego stary, domowy
adres. Chcesz - napisz, może odpowie.
KSIĄDZ PAWEŁ ZRZUCA SUTANNĘ
***
-
Poproszę znaczek na list - wieki całe nie wysyłałam
zwyczajnego listu. Pocieszam się, że on najwyraźniej lubi
listy. Lubi pisać, może i czytać. Priorytet. Dwa złote
trzydzieści pięć groszy.
Adresuję kopertę. Szanowny Pan? Na wszelki wypadek
robię jakiś artystyczny bazgroł, żeby było ładniej.
-
Jak to wygląda?! Normalnie napisz Sz.P. - strofuje
mnie mąż. Kupuje drugą kopertę i sam wypisuje: Sz.P.
Paweł, ulica, numer domu, nazwa mazowieckiej wsi. Jako
nadawcę wpisuje siebie. - Listy od kobiety do gościa, który
zrzucił sutannę? Chcesz, żeby cała wieś gadała? Wykluczone.
„Niech
będzie
pochwalony
Jezus
Chrystus.
Chcielibyśmy się z Księdzem spotkać, tu nasze maile
i telefony”.
Chyba tak trzeba. Delikatnie. Żeby się nie wystraszył.
Żeby nie wyrzucił, zanim doczyta do końca.
***
Po tygodniu przychodzi mail. Może się spotkać, czemu
nie. Umawiamy się u nas w domu, nie będziemy przecież
rozmawiali w knajpie. Robię obiad.
Przyjeżdża punktualnie. Ubrany w czarną bluzę
z kapturem, czarne spodnie, biały t-shirt.
1
> > REPORTAŻ POLSKI > > > > > > > > > > > >> > > > > >
Nie ma krzyżyka na szyi ani różańca na palcu,
ale żegna się przed jedzeniem.
Młody, przed trzydziestką. Mówi szybko, składnie,
logicznie, konkretnie, bez zbędnego trajkotania. Często się
uśmiecha, rzuca zabawnymi anegdotami „ze światka
księżowskiego”. Już nabrał dystansu do tego, co było. I do
siebie też. Miał czas, żeby wszystko jeszcze raz przemyśleć,
podsumować.
- Od kiedy odszedłem, czuję spokój - przyznaje. - Mam
ten komfort, że tam, gdzie teraz mieszkam, nikt nie wie,
że byłem księdzem. Nie muszę omijać tematu, po prostu nikt
nie pyta. Zacząłem kolejne studia. Prawo. Na roku uczy się
kilkuset studentów, cały czas poznajesz kogoś nowego. Mój
wiek też nikogo nie dziwi, są starsi. Na przykład w mojej
grupie jest Ewa, która ma męża, dwoje dzieci, 36 lat na karku
i tak jak ja dopiero zaczęła prawo. Wiemy o sobie tyle, ile
trzeba. Zupełnie inaczej niż w seminarium, gdzie wszyscy
o wszystkich wiedzą wszystko, gdzie prawie nie ma miejsca
na prywatność.
Moje powołanie to nie było jakieś wielkie bum.
Nie było wielkich znaków, niebiosa nie upomniały się o mnie
w jednej chwili, jak o Szawła pod Damaszkiem. Było jak
zwykle - pobożny chłopak z wioski, który co niedziela czyta
podczas mszy, gorliwie służy jako ministrant, rozmawia
z księżmi - każdy widział we mnie przyszłego księdza.
W pewnym momencie mojego życia po prostu już nie było
innego wyjścia.
KSIĄDZ PAWEŁ ZRZUCA SUTANNĘ
-
Masz 19 lat, gdy chcesz być księdzem i blisko 30,
gdy już nie chcesz. Co się zmieniło?
-
Wszystko. Po maturze decyduję: idę do seminarium.
Najbliższe jest w Płocku. Seminarium ma ponad 300 lat.
Biały gmach ukryty za furtą. Wielkie okna, sklepienia
sufitów, gustowne ornamenty. W ogrodach zielone alejki,
figurki świętych. Cisza. Spokój. Na ścianach wąskich
korytarzy tablice z czarno-białymi fotografiami kleryków,
którzy tu stawali się księżmi. Poważne oblicza młodych
chłopców w sutannach, czasem w drucianych okrągłych
okularach, jak u świętego Maksymiliana Kolbego.
Po trzydziestu, czterdziestu na kursie. Gładkie pobożne
twarze, idealna szarzyzna starych fotografii, bez jednego
pryszcza i głupich min. W sieci można obejrzeć współczesne
tableau - sześciu, góra dziesięciu kleryków na tle
rozgwieżdżonego
nieba
albo
olimpijskich
kółek.
Kicz, aż zęby bolą, taka moda. Po drugiej stronie wisi poczet
rektorów. Legenda głosi, że gdy skończy się miejsce
na ścianie, zamkną seminarium. Klerycy z rozbawieniem
odmierzają, że zostało miejsca na dwóch, góra trzech
rektorów.
Na rozmowę kwalifikacyjną do seminarium
przyjeżdżam z proboszczem parafii z moich rodzinnych
stron jego samochodem. Ksiądz proboszcz tego dnia
ma obronę swojej pracy magisterskiej, więc wysyła mnie
po flaszkę na Stare Miasto. Kupuję chyba „Stocka”.
2
> > REPORTAŻ POLSKI > > > > > > > > > > > >> > > > > >
W Płocku byłem wcześniej kilka razy, bo tu odbywały się
olimpiady szkolne, ale seminarium widzę po raz pierwszy.
I tę wolno otwierającą się bramę. Akurat ją zapamiętałem.
Nawet tak wtedy pomyślałem, że wkraczam do innego
świata. Chciałem być częścią tego świata.
Przyjęcie do seminarium to właściwie pro forma.
Trzeba mieć maturę i tyle. Zresztą jako finalista olimpiady
z teologii katolickiej i tak jestem zwolniony z egzaminów.
Podczas rozmowy kwalifikacyjnej, w formie egzaminu
ustnego, ówczesny prorektor pyta mnie tylko o relację wiary
i rozumu. Papież Jan Paweł II właśnie jest z pielgrzymką w
Szwajcarii, więc jeszcze o tę pielgrzymkę.
To było wielkie przeżycie. Pamiętam, że po rozmowie,
gdy czekałem na proboszcza, wyszedł do mnie kleryk,
którego znałem z sąsiedniej parafii. Poczułem się prawie jak
u siebie. Nie mogłem się doczekać, aż do nich dołączę.
Jakie jest życie kleryka? Nie będę opowiadał o praniu
przepoconych koszul i brudnych paznokciach albo
przypadkach złapania kleryków na masturbacji. Nie wiem,
dlaczego ludzi to tak interesuje, reportaże krążą w internecie.
Tak jakby seksualność była w seminarium najważniejszą
sprawą. A przecież są o niebo ważniejsze rzeczy.
Przekraczam progi seminarium jako zwykły, prosty
kleryk, który chce być księdzem, służyć Panu Bogu
i ludziom. Dużo czytam, modlę się, gorliwie przygotowuję do
kapłaństwa, a nadzieje o byciu księdzem nie gasną
aż do trzeciego roku. Wtedy nagle zaczęli mi wmawiać,
że moim największym problemem jest ojciec, który zmaga
3
KSIĄDZ PAWEŁ ZRZUCA SUTANNĘ
się z chorobą alkoholową. A bycie dorosłym dzieckiem
alkoholika - tłumaczą mi wykładowcy - ma poważne
konsekwencje i nawet jeśli teraz ich nie odczuwam, zapewne
pojawią się w przyszłości. Przez ojca alkoholika można
nawet nie dostać upragnionych święceń. A ja przecież
tak bardzo chcę być księdzem. Ojciec duchowny ma
rozwiązanie: terapia dla DDA.
Dorosłe Dziecko Alkoholika to niechciany i bezlitosny
spadek po rodzicu, który pił. Balast emocjonalny,
psychiczny,
duchowy,
który dziecko unosi na swych
wątłych, dziecięcych barkach, a potem niesie przez
życie. DDA przyjmuje jedną z czterech ról, które rzutują
na jego życie - bohatera, który zastępuje rodzicowi
współmałżonka, a rodzeństwu rodzica i mając kilka,
kilkanaście
lat,
staje
się
głową
rodziny,
albo kozła ofiarnego, który wierzga, buntuje się,
sprawia
problemy
wychowawcze,
albo też dziecka we mgle, które ucieka w swój świat
wewnętrzny, alienując się coraz bardziej, wreszcie
maskotki, która wchodzi w rolę duszy towarzystwa,
rozładowującej napięcia i wyczuwającej potrzeby
innych. Paweł był bohaterem...
Terapia opiera się na przekonaniu, że na alkoholizm
choruje cała rodzina, więc uzdrowić należy nie tylko
pijącego rodzica, ale i innych członków systemu
rodzinnego.
> > REPORTAŻ POLSKI > > > > > > > > > > > >> > > > > >
Wtedy jeszcze nie rozumiałem, że psychologia to dziś
królowa nauk. Przyjmowałem wszystko bez zastrzeżeń,
ufałem im. Skoro ojciec duchowny mówi, że nawet jeśli teraz
nie mam żadnych problemów z relacjami czy autorytetami,
to prędzej czy później się pojawią, to znaczy, że ma rację.
Ojciec duchowny to w seminarium twój spowiednik
i kierownik duchowy. Kiedyś takie kierownictwo nie było
obowiązkowe, trzeba było tylko spowiadać się co dwa, trzy
tygodnie i raz na semestr odbyć rozmowę. Potem zasady
zmieniono i teraz każdy kleryk wybiera z grona kilku ojców
duchownych swojego kierownika, spowiada się u niego
i konsultuje z nim wszystkie ważniejsze decyzje,
rozmyślania, poglądy, wątpliwości duchowe, emocjonalne,
moralne.
Nie ja jeden mam problem z pijącym rodzicem, więc na
terapię do ośrodka pod Poznaniem jedziemy w pięciu.
To standardowa terapia oparta na programie dwunastu
kroków. Jej założeniem jest, że choruje cała rodzina
alkoholika.
-
Pomogło?
-
Jak cholera. Przytyłem trzydzieści kilo, zaczęła się
we mnie rodzić nienawiść do własnego ojca i każdego
autorytetu oraz agresja, z którą zmagam się do dziś.
Mój współlokator w seminarium przyznał kiedyś, że jak
wracałem z tygodniowej sesji, to bał się do mnie odezwać,
bo nigdy nie wiedział, czy nie wybuchnę, taki byłem
nerwowy. Potem było jeszcze gorzej. Od jesieni 2008 roku
ksiądz X., opiekun naszego roku, który jest psychoterapeutą,
4
KSIĄDZ PAWEŁ ZRZUCA SUTANNĘ
rozpoczyna terapię grupową dla naszego rocznika. To modna
w ostatnich latach terapia z elementami ustawień rodzinnych
według metody Berta Hellingera, byłego księdza katolickiego
i misjonarza. Hellinger sam przyznaje, że wiele
ze stosowanych w swojej terapii praktyk wysnuł z obserwacji
plemienia Zulusów. Zresztą na stronach propagujących
tę terapię niektórzy terapeuci nie kryją swoich związków
z szamanizmem. Niebezpieczna terapia. Niby podobna
do terapii systemowej, ale jednak Niemieckie Towarzystwo
Systemowe zdecydowanie się od niej odcina.
Wygląda to tak - grupa wciela się w członków rodziny
pacjenta. Nie tylko tych żyjących, ale i zmarłych, nawet kilka
pokoleń wstecz. Pacjent to ogląda, a na podstawie relacji,
które tworzą przypadkowe osoby względem siebie,
ma poznać prawdę o swojej rodzinie. Prowadzący terapię
interpretuje zachowania. Trzeba wsłuchać się w siebie.
Wszystko jest ważne. Również to, że na przykład kogoś
zaswędzi prawe ucho. Albo że komuś zrobiło się niedobrze.
Nikt nie wie, jak to się dzieje, że osoby, które nie mają
pojęcia, kim byli ich odlegli przodkowie, nagle uzyskują
dostęp do tajemnic sprzed lat. Ponoć istnieje „wspólna dusza”
i wspólne „pole wiedzące”. Ponoć.
Terapii blisko do tezy lansowanej przez wiele
środowisk kościelnych, zwłaszcza związanych z Odnową
w
Duchu
Świętym,
o
tak
zwanym
grzechu
międzypokoleniowym. Na przykład grzech aborcji babci
może stać się źródłem cierpień jej córki czy wnuczki, która
bierze na siebie jej winę. Bo w systemie przeszłości każdy
> > REPORTAŻ POLSKI > > > > > > > > > > > >> > > > > >
ma swoje miejsce. I osoba wykluczona, nawet z zaświatów,
musi odzyskać godność.
Na terapii pracuje się z duchami. To spirytyzm
w czystej postaci, ale wtedy byliśmy nim zafascynowani.
Wszyscy na roku, a było nas dwunastu, braliśmy w tym
udział. Nie wszyscy mieli problemy psychiczne. Ale ksiądz
X. powtarzał, że nie ma ludzi zdrowych, są tylko
niezdiagnozowani.
Oficjalnie terapia była po to, żebyśmy zacieśnili więzy,
zintegrowali się. Rozpoczęło się więc od ćwiczeń na
integrację. Siadaliśmy w kręgu i odsłanialiśmy najbardziej
skrywane doświadczenia z naszego życia. Każdy musiał
opowiedzieć o czterech traumatycznych przeżyciach.
Ktoś topił się w morzu, ktoś widział makabryczny wypadek,
ktoś próbował podciąć sobie żyły, inny opowiadał, że
rodzony brat gasił mu papierosy na ciele. Ktoś inny
wspominał ze wstydem awanturę z pijaną matką, a komuś
ojciec powiedział, że jest zerem i nic w życiu nie osiągnie.
Nurzaliśmy się we własnym sosie traum, zranień,
kompleksów, win. To była rzeźnia. Klerycy z innych
roczników dziwnie na nas patrzyli, gdy niemal co piątek
przychodziliśmy na kolację spóźnieni, spoceni, wyczerpani,
zapłakani. Odizolowaliśmy się od wspólnoty seminarium,
a i wobec siebie złudna bliskość szybko zamieniała się we
wrogość. Baliśmy się siebie, bo jeden o drugim dużo
wiedział, znał sekrety, słabe punkty. Czułem się z tym
koszmarnie. Bez przerwy odczuwałem czyjąś obecność.
Na każdy szmer reagowałem lękiem, wszystkie stuki, puki
5
KSIĄDZ PAWEŁ ZRZUCA SUTANNĘ
interpretowałem jako potwierdzenie czyjegoś towarzystwa.
Gdy jechałem samochodem nocą, odwracałem się co chwila
albo wpatrywałem w czerń lusterka, by zobaczyć, czy ktoś
nie siedzi na tylnym siedzeniu. Gdy się goliłem,
sprawdzałem, czy ktoś za mną nie stoi, bo wydawało mi się,
że kątem oka kogoś widzę. Bałem się być sam w pokoju.
Dorosły chłop, a z lęku przed ciemnością i duchami spałem
przy zapalonej lampce. Zaczęły się ataki paniki.
Panika to taki stan, który dopiero jak raz przeżyjesz,
to wiesz, o czym mowa. To nie do pomylenia z niczym
innym. Wydaje ci się, że zaraz umrzesz albo postradasz
zmysły. Wrażenie umierania jest tak silne, że niektórzy
zaczynają się na głos modlić i żegnać ze światem. Serce wali
jak oszalałe, tętno skacze jak po biegu na przełaj przed
rozwścieczonym bykiem, po plecach płynie lodowaty pot.
Nie możesz złapać tchu, język puchnie ci w gardle.
Dygoczesz jak w delirce. Sprzedałbyś matkę i ojca, by to coś
się wreszcie skończyło. Po wszystkim masz wrażenie, że
walczyłeś o życie, byłeś o krok od zagłady i unicestwienia.
A potem, choć przeżyłeś i wyczytałeś w książkach, że to
typowe symptomy, boisz się, że znów przyjdzie i znów
będziesz bezradny. Byłem kompletnie rozbity. Jakby
podzielony na kawałki.
Zacząłem szukać przyczyn tego stanu. Tak jak mnie
uczono - w mrocznej przeszłości. Od dziadka dowiedziałem
się o oddziale, który stacjonował w moim rodzinnym domu,
gdy w czasie drugiej wojny światowej przez naszą wieś
przechodził front. Chyba tylko jedną noc żołnierze radzieccy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin