Filip - Leopold Tyrmand.pdf

(3884 KB) Pobierz
37 pozycja w serii „Proza i eseistyka”
110 pozycja książkowa Wydawnictwa Puls
PUBLICATIONS LTD
Leopold Tyrmand
Filip
Pierwsze wydanie polskie:
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1961
Niniejsze wydanie polskie:
Wydawnictwo Puls, Londyn 1993
First Polish edition published by
Wydawnictwo Literackie, Kraków 1961
This Polish edition published by
Puls Publications Ltd, London 1993
Wszystkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Copyright © Ellen Tyrmand 1980
ISBN 1 85917 016 1
Zezwolenie na przedruk lub tłumaczenie
należy uzyskać zwracając się pisemnie do:
Permission for reprints, translations
and reproductions must be obtained in writing from:
Puls Publications Ltd BCM Box 697,
London WC1N 3XX, Great Britain
Printed and bound in Great Britain by Cox & Wyman Ltd, Reading
*
1
- Wiesz, Blanka przyjechała - rzekł Piotr, rozpinając koszulę
na piersiach.
Leżałem na łóżku Piotra i obserwowałem z zaintere-
sowaniem celebrację zdejmowania fraka po obiadowej robocie.
Rzekłbym, że lubiłem gesty Piotra: sposób, w jaki pochylał
twarz z papierosem nad trzymaną w palcach zapałką,
pochylenie głowy i ruchy dłoni przy rozpinaniu koszuli z białej
piki, wieszaniu jej na ramiączku i skrupulatnym umieszczaniu
w szafie - wszystko to było mi jakoś drogie. Ta przyjaźń spadła
na nas jak uśmiech losu, wygrana na loterii czy coś takiego;
dobrze było wtedy mieć kogoś, do kogo czuło się zaufanie i
jeszcze coś więcej, i dobrze, gdy ten ktoś był rówieśnikiem,
młodym, przytomnym facetem o jasnym, złośliwym uśmiechu i
silnych ramionach. - Nie wiedziałem, że wyjeżdżała -
powiedziałem leniwie. Mieliśmy lato, upalny koniec czerwca
czterdziestego trzeciego roku, za oknem pokoju Piotra leżał
znieruchomiały w skwarze Frankfurt. - Wyjechała - powiedział
Piotr, zdjął spodnie i buty i nalał wody do miski.
- Co za orka dzisiaj - poskarżył się i zlał wodą szczupły,
mocny tors. - Dlaczego nie robiłeś przy obiedzie? - spytał. -
Przecież nie miałeś dziś śniadania? - Miałem. Było mało
roboty i poszedłem, zanim raczyłeś zjawić się na czyszczenie
plateru. Brutsch mnie zwolnił. - A teraz cię szukał i wymyślał.
- Bo zaprawił się od samego rana. Przy śniadaniu tachali
jakieś nowe skrzynie z koniakiem. Jak Brutsch zacznie
sprawdzać, czy wszystko w porządku, to wiesz, jak jest potem.
Co mnie zresztą to wszystko obchodzi... - przeciągnąłem się z
zadowoleniem: w każdym zakątku ciała czułem błogosła-
wione, syte zmęczenie, nic nie ujmujące siłom młodości. -
Taki jestem zmęczony.
Piotr stał w kąpielówkach na środku pokoju i wycierał
ręcznikiem długie, smukłe nogi; po czym włożył czystą
koszulkę gimnastyczną oraz spodnie od bawełnianej,
treningowej petki i usiadł na brzegu łóżka. - Kiedyś ty się tak
spiłował? - spytał z przekąsem. - Wczoraj - powiedziałem z
błogością. - Przyjechała ta z Moguncji. - I co? Gdzie? - Wyobraź
sobie, wzięła pokój w hotelu, w tym na rogu Karlstrasse. -
Imperiał? - O to, to. Telefonowała do nas, na dół, umówiłem się
z nią po południu u Schumanna. Było pusto. Nawet ładnie
wyglądała. Nie chciała za Chrystusa przyjść tu, do nas, na górę.
Powiedziała, że przyjechała się mną nacieszyć, a nie umierać ze
strachu. - Idioto - rzekł Piotr z troską - i poszedłeś do niej?
Kretynie. Czekaj, doigrasz się.
- Co miałem robić? Wieczorem, na górę, jeszcze pół biedy,
ale jak schodziłem dziś rano, portier zahaczył mnie o klucz.
Krzyknąłem, że żona jeszcze na górze, i chodu. Gdyby nie był
leniwy. - Kretynie - powtórzył Piotr i zapalił papierosa swym
czarującym, nieporównanym ruchem - tobie to imponuje, że
sprint, że chodu, że go wyrolowałeś. - Piotrusiu -
powiedziałem - nie gniewaj się. Taki jestem zmęczony. Jutro
niedziela. Mam wolny cały dzień. - Ja też - rzekł Piotr. - Jak
to? - zdziwiłem się przyjemnie. - Tak to - uśmiechnął się Piotr
- mam jeden dzień u Vesselego. Chce za mnie wziąć niedzielę.
Możemy pojechać pod miasto. Do Taunus, dobrze?
Weźmiemy Blankę. - A Savino? - Z Savinem skończone.
Rozmawiałem z nią rano. Skończyła z nim przed wyjazdem z
Frankfurtu. - A może on z nią? - Może - rzekł Piotr obojętnie -
nieważne. - To nie takie proste - powiedziałem; coś mi się tu
wydawało nie w porządku. - Nie możesz z miejsca ładować się
na dziewczynę kolegi. Zaczekaj trochę. Przecież oni się tak
kochali z Savinem. Kiedyś, pamiętam, Blanka nie wychodziła
przez tydzień z łóżka, a Savino tylko rano wbijał się we frak,
przylatywał o dziesiątej z powrotem i do łóżka. O wpół do
Zgłoś jeśli naruszono regulamin