RAFA TRZECH SZKIELETÓW - antologia opowiadań przygodowych.rtf

(1317 KB) Pobierz

RAFA TRZECH SZKIELETÓW

OPOWIADANIA PRZYGODOWE

 

RAFA TRZECH SZKIELETÓW

Moje najbardziej wstrząsające przeżycie? No cóż? Miało się takich kilka w ciągu tych trzydziestu pięciu lat służby przy la­tarniach. Utrzymywanie świateł w porządku i pisanie raportów to na ogół monotonna robota.

Kiedy jeszcze byłem anłody i od niedawna w służbie, za­kładano właśnie nową latarnię morską zbudowaną na niewiel­kiej skale o dwadzieścia mil od wybrzeża Gujany. Płaca była dobra, aby więc przed małżeństwem odłożyć trochę grosza, zgło­siłem się na ochotnika do tej służby.

Rafa Trzech Szkieletów — bo tak się nazywała skała, na której .wzniesiono tę latarnię — miała fatalną opinię. Nazwę swoją zawdzięczała opowieści o trzech więźniach, którzy zbie­gli | Cayenne w skradzionym czółnie i nocą rozbili się na tej ska­le. Próbowali ratować się, ale bez skutku i ostatecznie zmarli t,am z pragnienia i głodu. Kiedy ich odnaleziono, stanowili już tylko kupę kości do czysta objedzonych przez ptaki. Legenda głosiła, że wieczorem trzy fosforyzujące szkielety tańczyły skrze­cząc na tej rafie...

Ale takich opowiastek jest wiele i nic sobie nie robiłem | ostrzeżeń ludzi doświadczonych. Podpisałem kontrakt, wsia­dłem na statek i nim miesiąc upłynął, zainstalowałem się w la­tarni.

Wyobraźcie sobie szary, cylindryczny korpus latarni zwęża­jący się ku górze. Jej żelbetonowa konstrukcja wpuszczona zo­

stała w litą, czarną skałę wznoszącą się w odległości dwudzie­stu mil od lądu. Leży ona pośród morza — skrawek nagiego kamienia, około stu pięćdziesięciu stóp długi i ze czterdzieści stóp szeroki. Jest tam zaledwie tyle przestrzeni, aby w czasie odpływu przejść się i rozprostować nogi. Stanowiło to udogod­nienie, które nieczęsto spotyka się na innych latarniach zbu­dowanych na skałach tak, że nawet pochodzić sobie po nich nie można. Po tej wysepce należało jednak chodzić bardzo ostrożnie, gdyż iskały były diabelnie śliskie. Jeden fałszywy krok i leciałeś, bracie, w morze, które roiło się od rekinów patrolu­jących nieustannie pobliskie wody.

Mimo to życie było tam przyjemne. Zapasów mieliśmy wy­starczającą ilość na cztery miesiące, jeśliby nazbyt burzliwe morze uniemożliwiało podejście zaopatrującego nas statku.

W ciągu dnia było dość roboty w Latami: sprzątaliśmy po­mieszczenia, pucowaliśmy metalowe części reflektora i jego so­czewkę. Nocą pilnowaliśmy świateł, siedząc na galeryjce i przy­glądając się, jak nasze dwadzieścia tysięcy świec rzuca snop światła z wysokości stu dwudziestu stóp i omiata blaskiem po­wierzchnię morza. W niektóre dni, gdy powietrze było bardzo przejrzyste, mogliśmy widzieć ląd — ciemną linię brzegów ciągnącą się ku zachodowi. Na wschód, północ i południe od nas rozprzestrzeniał się ocean.

Taki tryb życia znużyłby szybko człowieka z lądu. Wegeto­wanie na małym skrawku ziemi u wybrzeża Ameryki Południo­wej i wyczekiwanie przez osiemnaście tygodni na swoją kolej, aby wyskoczyć na stały ląd, nie należy do przyjemności. Ale nam się tam podobało. Nam — to znaczy moim dwóm towarzy­szom i mnie. A podobało się mi do tego stopnia, że pod koniec dwudziestu dwóch miesięcy spędzonych w latarni, nie licząc paru krótkich urlopów na lądzie, byłem zupełnie zadowolony z życia na Rafie Trzech Szkieletów.

Wróciłem właśnie z wakacji, a było to pod koniec czerwca, to jest w połowie zimy na tej szerokości geograficznej, i wcią­gnąłem się w codzienny rytm pracy z moimi kompanami, Bre- tończykiem imieniem Le Gleo i głównym latarnikiem, Itchoua, Baskiem, starszym od każdego z nas o parę tu?3nów lat. Osiem dni upłynęło normalnie, aż nagle,, dziewiątej nocy, licząc od

mojego powrotu do latarni, zbudził nas Itchoua mający nocną wachtę. Spaliśmy z oddzielna, każdy w swoim pokoju, i na­tychmiast zerwaliśmy się na nogi. Była druga nad ranem. Po trzydziestu stopniach wspięliśmy się na szczyt do galeryjki i stanęliśmy u boku szefa. Spojrzeliśmy w stronę, którą wska­zywał, i ujrzeliśmy wielki trójmasztowiec, który idąc pod peł­nymi żaglami kierował się wprost na naszą latarnię. Kurs był niezwykły, jeśli zważyć, że na szkunerze musieli nas widzieć; nasze światło omiatało ich raz po raz.

Statek na tych wodach był rzadkim zjawiskiem, gdyż nasze światła stanowiły sygnał ostrzegający, że pod powierzchnią mo­rza kryją się ostre i zdradzieckie rafy. Toteż trzymano się od nas | daleka, a zwłaszcza dotyczyło to żaglowców, które w po­równaniu i parowcami były mniej zwrotne. Nic więc dziwnego, że byliśmy zaskoczeni widząc o brzasku dnia ten szkuner ste­rujący wprost ku zagładzie.

Był to piękny statek o wyporności około czterech tysięcy ton. Pod żaglami szybko i lekko pruł fale i nie ulegało wątpliwości, że zdolny jest dostarczyć ładunek do każdego zakątka świata. Sądząc po sylwetce musiał wyjść z holenderskich stoczni, co było zupełnie prawdopodobne zważywszy, że Gujana Holen­derska leży niedaleko Cayenne.

Le Gleo, widząc, że ten szkuner płynie ku katastrofie, zawo­łał:

              Co się słało z załogą? Czyżby się tam na pokładzie spili lub poszaleli? Oślepli, że nas nie widzą?!

Itchoua, spojrzawszy na nas bystro, pokiwał głową ponuro:

              Widzą nas. Bez wąlpienia widzą — rzekł — jeśli tam ktokolwiek jeszcze jest na pokładzie.

              Co masz na myśli, szefie? — zapytał Le Gleo Baska. — Nie sądzisz chyba, że to „Latający Holender”?

Jego przerażenie było tak widoczne, że stary latarnik wy­buchnął śmiechem:

              Nie, nie to miałem na myśli, chłopcze. Jeśli mówię, że ni­kogo nie ma na pokładzie, to myślę, że statek po prostu został opuszczony.

Teraz dopiero pojęliśmy niezwykłe zachowanie szkunera. Itchoua miał rację. Załoga z jakiegoś powodu musiała porzucić statek

i

w przekonaniu, że jest skazany na zagładę. Wówczas to szkuner wyprostował się zapewne i pożeglował z wiatrem.

Napięcie wśród nas wzrosło na widok tego, jak statfek nie­uchronnie steruje w stronę licznych raf. Nagle jednak przechył spowodowany zmianą wiatru sprawił, że reje obróciły się, • a szkuner dokonał zwrotu i pożeglował w morze. W blasku na­szego światła wyglądał tak solidnie i tak silnie, że Itchoua aż 7 żachnął się.

              Dlaczego, u diabła, porzucili go? Nie jest przecież ani po­gruchotany, ani nie widać na nim śladów ognia. I tam, do kata, nie żegluje jak statek, który bierze wodę!

              Bon voyage! — zawołał Le Gleo w ślad za szkunerem, po­zdrawiając go gestem dłoni. — Opuszcza nas, szefie — uśmiech-, nął się do Itchouy — i teraz już nigdy nie dowiemy się, dla­czego...

              Nie! Nie opuszcza nas! — krzyknął Bask. — Spójrzcie! Zawraca.

Istotnie, jak gdyby na dźwięk tych słów szkuner zwolnił po- ( słusznie, zawrócił i ponownie wziął kurs na rafę.                            * T

W ciągu następnych czterech godzin manewrował tak dokoła, ‘ zawracając, zwalniając, to znów niespodzianie przyspieszając. Tropikalny ranek wstał nagle, słońce podniosło się i w, świetle dnia widzieliśmy, jak lawiruje wokół naszej wysepki. Wygasi- « « liśmy światła, wróciliśmy na galeryjkę i skierowaliśmy lornety na pokład rufowy. Ujrzeliśmy tam nazwę statku wypisaną czarnymi literami na białym tle ratunkowego koła:

CORNELIUS DE WITT — ROTTERDAM

Mieliśmy więc rację, wnioskując z kształtów, że to Holen­der. I właśnie wówczas wiatr wzmógł się ponownie i „Cor-, nelius” raz jeszcze zmienił kurs i pożeglował wprost na nas. Był tak blisko, że pojęliśmy, iż tym razem nie zdoła zawrócić na czas.

              Do pioruna! ;— krzyknął Le Gleo, którego bretońska dusza wzdragała się na widok pięknego statku skazanego na rozbi­cie. Ani chybi! Roztrzaska sięi

8

A

, — To smutne patrzeć na kres takiego pięknego żaglowca — powiedziałem. — Jesteśmy jednak bezsilni.

Byliśmy faktycznie zupełnie bezradni. Mogliśmy tylko przy­glądać się.. Statek idący z wiatrem pod pełnymi żaglami i pru­jący dziobem morze stanowi jeden z najpiękniejszych obrazów na świecie. Czułem, że łzy spływają mi po policzkach na widok tego zgrabnego szkunera płynącego ku zagładzie. Nie spuszcza­liśmy go z oczu. I nagle krzyknęliśmy jednocześnie:

              Szczury!

Teraz pojęliśmy, dlaczego statek mimo doskonałego stanu zo­stał porzucony przez załogę. Wyparły ją szczury. Nie, nie te nędzne okazy, które oglądacie na lądzie i które mają około trzydziestu centymetrów długości od czubka drżącego nosa .po koniec gołego ogona. Nie te kreatury nędzne i tchórzliwe, prze­mykające się i kryjące za lada szmerem.

Nie. Te tutaj to były szczury okrętowe, ogromne, mądre stwo­rzenia, urodzone na morzu, żeglujące statkami po całym świe­cie i przesiadające się na większe statki, jeśli na rodzimym rozmnożą j się zbyt licznie. Różnica między nimi, morskimi szczu­rami, a sfeczurami lądowymi, jest nie mniejsza niż różnica mię­dzy krążownikiem a kutrem rybackim.

Te .na szkunerzfe, szczury z Holandii, były najgorsze. Prze­wyższały 'inne szczury morskie w takim samym stopniu, w ja­kim tamte przewyższają zwyczajne szczury lądowe. O nich to

              krążyła dobrze znana żeglarska opowieść:

Pewien kapitan holenderski, chcąc uchronić ładunek, sprowa­dził na. swój pokład dwa teriery zamiast kotów. Były to psy tresowane i układane specjalnie do zabijania szczurów. Zale­dwie jednak statek płynący z Rotterdamu minął Ostendę — oba psy zaginęły i nikt nie ujrzał ich więcej. W ciągu jednej doby zostały zabite i pożarte przez szczury.

Ilekroć ładunek im nie wystarcza, szczury atakują załogę, wygryzając ją ze statku, bądź też pożerają żywcem. Toteż przyglądając się „Comeliusowi” doznałem mdłości ujrzawszy, że ma wszystkie szalupy ratunkowe na swoich miejscach. Zało­ga nie opuściła szkunera.

Na mostku, na pokładzie, na częściach takielunku, na 'olino­waniu i na rejach, w każdym widocznym miejscu kłębiła się

i. \\\ \ \ \ \

czarna, wygłodniała armia zbliżająca się ku nam na tym upior­nym statku.

Wysepka nasza stanowiła niewielką przestrzeń jałowego lądu wznoszącego się nad powierzchnię morza. Statek mógł nas mi­nąć, mógł popłynąć do portu lub w morze z tym swoim żar­łocznym ładunkiem... ale nie: oto nadpływał pełną szybkością, jak gdyby prowadził w regatach żeglarskich — nadpływał, by nadziać się na ostrza raf.

Doszedł nas głuchy odgłos uderzenia, gdy rąbnął dnem o ska­łę, i przejmujący trzask trzech masztów padających jak pod ciosem potężnej siekiery. Szkuner stękmął głucho, gdy woda z szumem wdarła się do kadłuba, przełamał się i poszedł na dno jak kamień.

Ale szczury nie utonęły. O, nie one! Równie sprawne w mo­rzu jak każda z żyjących w nim ryb, uformowały się i z pod­niesionymi wysoko głowami, z wyprężonymi ogonami płynęły ku nam, przebierając nogami. Nim zdołaliśmy się ruszyć, szczu­rza armia pokryła już naszą skałę.

Dostrzegły nas. Byliśmy dla nich świeżym mięsem po tygod­niach przymusowej głodówki. Wydały jeden pisk, który skła­dał się z niezliczonych pisków i brzmiał ostrzej niż zgrzyt piły atakującej pręt żelaza. I wiedzione wspólnym odruchem rzuci­ły się do ataku na wieżę.

Mieliśmy zaledwie tyle czasu, by zatrzasnąć drzwi wiodące na galeryjkę, zbiec po schodach i szczelnie pozamykać okna. Na nasze szczęście drzwi u podstawy latami, wykonane z brązu i osadzone w granicie, uprzednio zostały zamknięte — w prze­ciwnym razie nie zdążylibyśmy.

Straszna gromada w oka mgnieniu wspięła się na wieżę i oblepiła ją niczym pień drzewa, tłocząc się u okien, drapiąc w szyby tysiącem pazurów i pokrywając lataimię straszliwym płaszczem. Dosięgnąwszy wierzchołka, zapełniła galeryjkę i stło­czyła się na hełmie wieży. Napierając na szkło reflektorowej ka­biny, widząc nas wyraźnie i nie mogąc dosięgnąć, szczury zgrzy­tały zębami. Kilka milimetrów szyby, na szczęście dość mocnej, oddzielało nasze twarze od błyszczących, paciodsowatych oczu, od ostrych zębów i pazurów. Szczurzy odór wypełnił wieżę, zatruwając płuca i drażniąc nozdrza mdlącą wonią rozkładu.

Byliśmy żywcem zacementowani we własnej latarni, więźniowie zgłodniałej hordy.

Pierwszej nocy napięcie było tak wielkie, że nikt z nas nie mógł zmrużyć oka. Wydawało się, że lada chwila oblegające nas szczury dokonają wyłomu, że któreś z okien nie wytrzyma i czarna tłuszcza wieje się do środka. Przypływ spędził ze ska­ły te osobniki, które obsiadły rafę, i sprawił, że ilość czepiają­cych się ściany i galeryjki wzrosła.

Z nastaniem nocy zapaliliśmy latarnię i obracający się w krąg snop światła przyprawił bestie o szaleństwo. Obroty reflektora kolejno oślepiały tysiące szczurów przylepionych do szyby. W tym samym czasie zaciemniona część latarniowej kabiny lśniła tysiącami świetlnych punkcików, błyszczących, jak błyszczą w dżungli zwierzęce ślepia Nieustannie dochodziło nas wściekłe drapanie pazurów o ka­mień i szkło, a chór pisków był tak donośny, że musieliśmy krzyczeć, aby usłyszeć się nawzajem. Od czasu do czasu nie­które szczury wszczynały między sobą walkę i ciemne grona odrywały się od wieży, wpadając w morze, jak dojrzałe spa­dające z dnzewa owoce. Widzieliśmy wówazas fosforyzujące smugi i trójkątne płetwy prujące wodę — to ucztowały rekiny, nieodstępni strażnicy naszej skały.

Następnego dnia uspokoiliśmy się już nieco i zabawialiśmy się drażniąc szczury przysuwaniem naszych twarzy do oddzielają­cej nas szyby. Śmieliśmy się widząc, jak atakują grube szkło, nie mogąc pokonać niewidzialnej bariery. W dzień później po­jęliśmy, że nasze położenie jest kiepskie. Powietrze stało się obrzydliwe i nawet ciężki zapach oleju wewnątrz naszej twier­dzy nie mógł zneutralizować odoru bestii tłoczących się dokoła, Świeżego powietrza nie można było jednak wpuścić, nie wpu­szczając jednocześnie szczurów.

Rankiem czwartego dnia, wczesnym świtem, ujrzałem, że drewniana rama w moim oknie ugina się, zeżarla od zewnątrz. Wezwałem więc ozym prędzej moich towarzyszy i w trójkę umocniliśmy okno arkuszem blachy, przybitym dokładnie. Skończyliśmy robotę i Itchoua rzeki:

              Łódź zaopatrzeniowa była tu trzynaście dni tomu i należy się jej spodziewać dopiero za dwadzieścia dziewięć dni. Jeśli

K W \ \ \ Sh'

/ , J I / i / L i /

to puści — dodał wskazując na • osadzony arkusz białego me­talu — wówczas będą mogli zmienić nazwę tej skały na Rafę Sześciu Szkieletów.

Następnych sześć dni i siedem nocy naszą jedyną rozrywkę stanowiła obserwacja szczurów. Ich siły wyczerpywały się, uchwyt słabł i setkami spadały w morze, wprost w paszcze rekinów. Pozostało ich jeszcze jednak tak wiele; że nie do­strzegaliśmy zmniejszenia się hordy.

Dla zabicia czasu i uspokojenia nerwów próbowaliśmy poli­czyć oblegające nas szczury, ale musieliśmy szybko z tego zre­zygnować. Przemieszczały się nieustannie z miejsca na miejsce, wiecznie niespokojne. Myśl o tym, że podzielimy las owych nieszczęsnych uciekinierów z Cayenne, nie opuszczała nas ani na chwilę. Ponure myśli potęgowały posępność naszego więzie­nia. W latami bowiem było zupełnie ciemno, ponieważ musie­liśmy pozabezpieczać okna blachą i ostatnim pomieszczeniem korzystającym jeszcze z dziennego światła była oszklona kabi­na na szczycie wieży.

Le Gleo sposępniał. Śniły mu się trzy szkielety tańczące wo­kół niego i usiłujące go pochwycić. Jego szaleńcze, maniakalne opisy były tak bardzo sugestywne, że zarówno Itchouę, jak i mnie .zaczęły one nawiedzać w czasie snu.

To była istna zmora: szarpiące nerwy piski pszalałych z gło­du szczurów tłoczących się dokoła oraz ten ich. mdlący, dła­wiący odór.

Mieliśmy oo prawda ustalony system sygnalizacyjnej komu­nikacji z lądem, ale aby dosięgnąć masztu, na którym wywie­sza się sygnały, należało wejść na galeryjkę, którą opanowały szczury. Pozostawało nam tylko jedno do zrobienia. Dziewią­tego dnia obgadaliśmy to między sobą i. zdecydowaliśmy nie zapałać latami nocą. Ozyn .taki stanowi najpoważniejsze na­ruszenie reguł obowiązujących w służbie i nie może się zda­rzyć, dopóki latarnik żyje. Światło ostrzegające statki przed niebezpieczeństwem w;śród nocy' stanowi bowiem świę­tość. Albo zapala się ono w kwadrans po zachodzie słońca, albo w latami nie ma nikogo żywego, aby je włączyć.

Tej nocy Latarnia Trzech Szkieletów stała ciemna, a przecież wszyscy latarnicy byli przy życiu. Ryzykowaliśmy, . że jakiś

statek może wpaść na rafy, a mimo to nie zapaliliśmy światła. Byliśmy wykończeni nerwowo. O krok od szaleństwa.

O              drugiej, gdy Itchoua drzemał, u siebie w pc&oju, arkusz blachy zabezpieczającej- okno zagiął się pod naporem z ze­wnątrz. Stary miał tylko tyle czasu, by zerwać się na nogi i. wrzasnąć o pomoc — a już szczury napierały na niego. Le Gleo i ja czuwaliśmy w kabinie latarniowej i skoczyliśmy na­tychmiast na ratunek. W trójkę walczyliśmy teraz z gromadą oszalałych szczurów, wdzierających się przez wyłom. One ką­sały, a my dźgaliśmy je naszymi nożami, cofając się krok za krokiem ku. górze. Drziwi. od pokoju zatrzasnęliśmy za sobą, ale zanim zdążyliśmy obejrzeć pokąsane kończyny i opatrzyć rany, drzwi zostały przegryzione i sforsowane. Wycofaliśmy się po schodach odpierając ataki czepiających się nas i atakują­cych napastników.

Do dziś nie mogę sobie uprzytomnić, jak wówczas udało się nam wyjść z tej opresji. Pamiętam ty lito, ze brodziliśmy po schodach poprzez szczury, zrzucając czepiające się nas gryzonie i brocząc krwią; wreszcie wygramoliliśmy się w strzępach odzie­ży przez otwór włazowy do kabiny latarniowej na szczy­cie. Byliśmy teraz pozbawieni zarówno wody, jak i żywności. Szczęśliwym trafem otwór włazowy zamykany był metalową klapą- wpuszczoną w granit i umocowaną na żelaznych zawia­sach;

Szczury pod nami okupowały teraz całą latarnię. Na podło­dze naszegO: schronu leżało ze dwadzieścia trupów — były to szczury, które wdarły się tu za nami, nim zatrzasnęliśmy kla­pę.' Zadźgaliśmy je nożami. Pod nami słychać było piski zdo­bywców, którzy pożerali wszystko, co nadawało się do żarcia.

Itchoua usiadł i spoglądał w milczeniu na strużki krwi ście­kające mu z pokąsanych kończyn. Le Gleo, w opłakanym — jak i ja zresztą — stanie, spoglądał bezmyślnie to na mnie, to ną, szefa. Nagle, ■ przenosząc spojrzenie na sklepioną za oknem masę, niespodziewanie wybuchnął straszliwym śmiechem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin