CNOTLIWIEC PANI HUSSON - Guy De Maupassant.rtf

(438 KB) Pobierz
CNOTLIWIEC PANI HUSSON

              Guy De Maupassant

 

             

 

              CNOTLIWIEC PANI HUSSON

 

             

 

              CNOTLIWIEC PANI HUSSON

              Mijaliśmy właśnie Gisors, gdzie ocknąłem się słysząc nazwę miasta, wywoływaną przez konduktorów. Zabierałem się już do ponownej drzemki, gdy potworny wstrząs zwalił mnie na siedzącą po drugiej stronie grubą damę.

              Pękło jedno z kół u lokomotywy, która legła na skutek tego w poprzek toru. Tender i wagon bagażowy również wyskoczyły z szyn i leżały obok tej umierającej, która charczała, stękała, świstała, dyszała i pluła, podobna do upadłych na ulicy koni, gdy robią bokami, gdy pierś im drga, nozdrza dymią i całe ciało dygocze, ale zdają się już być niezdolne do najmniejszego wysiłku, dzięki któremu mogłyby się podnieść i ruszyć dalej.

              Nie było ani zabitych, ani rannych. Doliczono się zaledwie kilku osób potłuczonych, pociąg bowiem nie zdążył jeszcze nabrać pędu. Spoglądaliśmy strapieni na okaleczoną wielką bestię z żelaza, która już nie była w stanie nas powieźć i może na długo tarasowała drogę; zachodziła pewnie konieczność zawezwania pociągu ratowniczego z Paryża.

              Była wówczas godzina dziesiątą rano, postanowiłem więc niezwłocznie udać się do Gisors na śniadanie.

              Idąc torem, mówiłem do siebie: „Gisors, Gisors, ależ ja tu kogoś znam. Kogóż to?... Przecież ja mam przyjaciela w tym mieście!" Nazwisko błysnęło mi nagle w pamięci: „Albert Marambot". Był to dawny kolega szkolny, którego nie widziałem od lat co najmniej dwunastu, a który wykonywał w Gisors zawód lekarza. Zapraszał mnie po wielekroć listownie, a ja zawsze obiecywałem przyjechać, ale nigdy nie dotrzymałem obietnicy. Tym razem skorzystam wreszcie ze sposobności.

              Pytam pierwszego z brzegu przechodnia: ― Czy nie wie pan, gdzie mieszka pan doktor Marambot? ― Odpowiada bez wahania przeciągłym akcentem normandzkim: ― Przy ulicy Delfiny. ― I rzeczywiście spostrzegłem na drzwiach wskazanego mi domu dużą miedzianą tabliczkę z wyrytym nazwiskiem mego dawnego kolegi. Zadzwoniłem. Służąca, rudowłosa i niemrawo poruszająca się dziewucha, wyrzekła parokrotnie głupkowato: ― Ni ma go, ni ma go.

              Słysząc szczęk widelców i szkła, krzyknąłem: ― Hej, Marambot! ― Otwarły się któreś drzwi i ukazał się w nich gruby mężczyzna z faworytami. Trzymał w ręku serwetkę i minę miał niezadowoloną.

              Na pewno bym go nie poznał. Można mu było dać co najmniej czterdzieści pięć lat. W jednej chwili stanęło przede mną ciężkie, otępiające i postarzające życie prowincji. Jednym rzutem myśli, szybszym niż wyciągnięcie doń ręki, rozpoznałem jego egzystencję, jego sposób bycia, rodzaj jego umysłu i poglądów na świat. Odgadłem obfite posiłki, które zaokrągliły mu brzuch, poobiednie drzemki w drętwocie ciężkiego i zakropionego koniakiem trawienia oraz roztargnione spojrzenia rzucane na chorych w chwili, gdy myśl zaprzątnięta jest pieczoną kurą, która się właśnie obraca na rożnie. Ledwie zdążyłem spostrzec utuczoną rumianość jego policzków, ociężałość warg i przyćmiony blask oczu, a już w mojej wyobraźni zabrzmiały rozmowy o kuchni, o cydrze, wódkach i winie, o sposobach przyrządzania pewnych potraw i o zaprawianiu pewnych sosów.

              ― Nie poznajesz mnie? ― zapytałem. ― Jestem Raoul Aubertin.

              Otworzył ramiona i o mało mnie nie udusił, a pierwsze zdanie, jakie wypowiedział, było takie: ― Nie jadłeś chyba śniadania?

              ― Nie,

              ― Świetnie się składa! Siadam właśnie do stołu i mam wyśmienitego pstrąga.

              W pięć minut później siedziałem naprzeciw doktora przy śniadaniu.

              ― Pozostałeś kawalerem? ― zapytałem.

              ― Tak!

              ― I miło tu spędzasz czas?

                 Nie nudzę się, jestem zajęty. Mam chorych, przyjaciół. Jem dobrze, mam się dobrze, lubię śmiech i polowanie. Jakoś idzie.

              ― Ale czy w tym miasteczku życie nie jest zbyt monotonne?

              ― Nic, mój drogi, przynajmniej nie dla tych, co potrafią się czym zająć. Ostatecznie, małe miasto jest takie samo jak duże. Wydarzenia i przyjemności są co prawda mniej urozmaicone, ale przywiązuje się do nich większą wagę. Stosunki nie są tak rozległe, ale spotykamy się częściej. Gdy znasz wszystkie okna na danej ulicy, każde z nich zajmuje cię i intryguje bardziej niż cala ulica w Paryżu. Bardzo ciekawe jest małe miasto, powiadam ci, że bardzo. Ciekawe, bardzo ciekawe. Chociażby Gisors! Znam je jak własną kieszeń od powstania aż po dzień dzisiejszy. Nie masz pojęcia, jaka zabawna jest jego historia!

              ― Pochodzisz z Gisors?

              ― Ja? Nie. Jestem z Gournay, miasta sąsiadującego i rywalizującego z Gisors. Gournay wobec Gisors jest tym, czym był Lukullus wobec Cycerona. Tu wszystko jest dla sławy: mówi się o „pyszałkach z Gisors". W Gournay wszystko jest dla żołądka: mówi się o „żarłokach z Gournay". Miasto Gisors pogardza miastem Gournay, ale miasto Gournay śmieje się z miasta Gisors. To bardzo zabawna okolica.

              Spostrzegłem się, że jadłem coś rzeczywiście wybornego: ugotowane do ścięcia się jaja w powłoce z mięsnej galarety, zaprawionej wonnymi ziołami i lekko zamrożonej.

              Chcąc pochlebić Marambotowi, powiedziałem mlaskając językiem:

              ― Dobre to jest. Uśmiechnął się.

              ― Dwie rzeczy ― odrzekł ― są do tego niezbędne: tak trudna do zrobienia dobra galareta i dobre jaja. O, bo dobre jaja z czerwonawym żółtkiem, naprawdę smakowite, są bardzo rzadkie! Co do mnie, to mam dwa kurniki: jeden dostarcza mi jaj, a drugi drobiu. Kury nośne karmię w specjalny sposób. Mam swoje pomysły! W   jaju, tak samo jak w mięsie kurczęcia, barana, w mleku, słowem we wszystkim, człowiek znajduje kwintesencję wszystkich uprzednich pokarmów zwierzęcia i powinien się ich dosmakować. O ileż lepiej można by jeść, gdyby się więcej zajmowano tymi sprawami! Roześmiałem się.

              ― Jesteś więc smakoszem?

              ― Oczywiście! Tylko głupcy nie są łakomczuchami. Jest się łakomczuchem tak, jak się jest artystą, jak się jest erudytą, jak się jest poetą. Smak, mój drogi, to narząd delikatny, dający się udoskonalać, a czcigodny tak samo jak oko lub ucho. Brak smaku jest brakiem pewnej wykwintnej zdolności, zdolności rozróżniania jakości pokarmów, tak samo jak można być pozbawionym zmysłu rozpoznawania jakości książek lub dzieł sztuki. Równa się to brakowi zmysłu najistotniejszego, brakowi jakiejś cząstki ludzkiej wyższości. Równa się to przynależności do nieprzeliczonego tłumu ludzi ułomnych, upośledzonych i głupich, którzy składają się na naszą rasę. Jest to, słowem, posiadanie nieinteligentnego podniebienia, tak samo jak ma się nieinteligentny umysł. Człowieka, który nie odróżnia langusty od homara, śledzia (tej cudownej ryby, która nosi w sobie wszystkie smaki i wszystkie aromaty morza!) od makreli lub od sielawy, a gruszki małgorzatki od diuszesy, można porównać z kimś, kto by mieszał Balzaka z Eugeniuszem Sue, symfonię Beethovena z marszem wojskowym napisanym przez kapelmistrza pułkowego, a Apollona Belwederskiego z pomnikiem generała de Blanmont!

              ― Któż to jest generał de Blanmont?

              ― Ach, prawda! Ty tego nie wiesz. Od razu widać, że nie jesteś z Gisors! Przed chwilą powiedziałem ci, mój drogi, że mieszkańców tego miasta nazywano „pyszałkami z Gisors", a nigdy przydomek nie był bardziej zasłużony. Ale zjedzmy najpierw śniadanie. Opowiem ci o naszym mieście, gdy cię po nim oprowadzę.Przestawał mówić od czasu do czasu, aby wypić zwolna pół kieliszka wina, a odstawiając naczynie na stół, spoglądał na nie z tkliwością.Serwetkę miał zawiązaną na szyi, na policzkach ukazały się wypieki, a w oczach podniecenie, faworyty zaś rozkwitały wokoło jego zajętych pracą ust: Pociesznie z tym wyglądał. Kazał mi jeść aż do obrzydzenia. Gdy już chciałem powrócić na dworzec, chwycił mnie pod ramię i ciągał za sobą po ulicach.

              Nad pięknym prowincjonalnym miasteczkiem góruje warownia, jeden z najciekawszych we Francji pomników architektury wojennej VII stulecia. Samo miasto góruje z kolei nad długą i zieloną doliną, na której pastwiskach, ciężkie krowy normandzkie skubią i przeżuwają trawę.

              Doktor powiedział:

              ― Gisors, miasto o czterech tysiącach mieszkańców, położone na kresach departamentu Eure, wzmiankowane już przez Cezara w jego „Pamiętnikach": Caesaris ostium, następnie Caesartium, Caesortium, Gisortium, Gisors. Nie poprowadzę cię chyba do obozowiska legionów rzymskich, którego ślady można jeszcze rozróżnić.

              Odrzekłem z uśmiechem:

              ― Mój drogi, wydaje mi się, że jesteś dotknięty chorobą specjalnego rodzaju, którą jako lekarz powinien byś przestudiować, a która nosi nazwę parafiańszczyzny.

              Stanął jak wryty.

              ― Parafiańszczyzna, przyjacielu, jest najczystszym patriotyzmem. Kocham mój dom, moje miasto, i to uczucie rozciąga się na moją prowincję, ponieważ znajduję tu również obyczaje mojej strony rodzinnej. A jeśli kocham granice, jeśli ich bronię, jeśli gniewam się, gdy sąsiad postawi na nich swą stopę, czynię to dlatego, że czuję się wtedy zagrożony już we własnym domu, bo granica, której nie znam, jest drogą do mej prowincji. Weź   na przykład mnie: jestem Normandem, prawdziwym Normandem. A więc pomimo niechęci do Niemców i żądzy odwetu nie czuję do nich odrazy. Nie żywię do nich nienawiści tak instynktownej jak do Anglików, wrogów rzeczywistych, wrogów dziedzicznych, wrogów naturalnych Normanda, ponieważ

              Anglicy nachodzili tę ziemię zamieszkałą przez moich dziadów, plądrowali ją i. pustoszyli ze dwadzieścia razy, a wstręt do tego zdradzieckiego narodu został mi przekazany razem z życiem przez mego ojca... Spójrz! Oto pomnik generała.

              ― Jakiego generała?

              ― Generała de Blanmont! Musieliśmy wystawić ten

              pomnik. Nie na darmo jesteśmy pyszałkami z Gisors! Z tego powodu odkryliśmy generała de Blanmont. Spójrz no na tę wystawę księgarską!

              Pociągnął mnie ku wystawie, gdzie wabiło wzrok kilkanaście tomów żółtych, czerwonych i niebieskich.

              Gdym odczytywał tytuły, porwał mnie szalony śmiech. Były następujące:

              „Gisors, jego powstanie i przyszłość" przez M. X. ..., członka wielu towarzystw naukowych;

              „Historia miasta Gisors" przez księdza A. ...;

              „Gisors od czasów Cezara aż do naszych dni" przez M. B. ..., właściciela nieruchomości;

              „Gisors i jego okolice" przez doktora C. D. ...;

              „Chluby Gisors", napisał badacz.

              ― Nie mija, mój drogi ― podjął Marambot ― ani jeden rok ― mówię ci, ani jeden rok! ― aby nie ukazała się nowa historia Gisors. Mamy ich już dwadzieścia trzy.

              ― A chluby Gisors? ― zapytałem.

              ― O, nie będę ci mówił o wszystkich! Opowiem ci tylko o głównych. Najpierw więc mieliśmy generała de Blanmont, potem zaś barona Davillier, słynnego znawcę ceramiki, który zbadał Hiszpanię i Baleary i odkrył dla zbieraczy cudowne fajanse hiszpańsko-arabskie. W dziedzinie literatury ― nie żyjący dziś Charles Brainne, wielce zasłużony dziennikarz. Spośród żyjących ― Charles Lapierre, nader znakomity redaktor „Nowinkarza z Rouen"... I jeszcze wielu, wielu innych...

              Szliśmy długą i lekko pochyłą ulicą, nagrzaną z końca w koniec czerwcowym słońcem, które zapędziło mieszkańców do domów.

              Nagle na drugim końcu tej ulicy ukazał się pijany i zataczający się człowiek.

              Z głową wysuniętą naprzód i z rozhuśtanymi rękoma zbliżał się na osłabłych nogach etapami po trzy, sześć lub dziesięć gwałtownych kroków, po których za każdym razem odpoczywał. Gdy krótki i energiczny zryw zawiódł go na środek ulicy, zatrzymywał się w miejscu i huśtał się na nogach w niepewności pomiędzy upadkiem a nowym przypływem energii. Wreszcie ruszył, nie wybierając kierunku. I wtedy natrafił na dom, do którego przylgnął tak, jak gdyby chciał wejść poprzez ścianę do wnętrza. Następnie odwrócił się jednym zamachem i spoglądał przed siebie z otwartymi ustami i oczyma przymrużonymi pod słońce, aż wreszcie odbiwszy się lędźwiami i oderwawszy w ten sposób od ściany ruszył w dalszą drogę.

              Żółty piesek, niedożywiony kundelek, biegł za nim ujadając i zatrzymując się, gdy on się zatrzymał, a ruszając z miejsca, gdy i on ruszał naprzód.

              ― Patrz! ― powiedział Marambot. ― Idzie cnotliwiec pani Husson.

              Spytałem pełen zdumienia:

              ― „Cnotliwiec" pani Husson? Co chcesz przez to powiedzieć?

              Lekarz począł się śmiać.

              ― To tutejsza nazwa dla pijaków. Wywodzi się ze starej historii, która przeszła już w legendę, chociaż jest prawdziwa od początku do końca.

              ― Czy to zabawna historia?

              ― Bardzo zabawna!

              ― No to opowiedz ją.

              ― Bardzo chętnie. Żyła ongi w tym mieście pewna starą dama, sama bardzo cnotliwa i protektorka cnót. Nazywała się pani Husson. Wiedz, że wymieniam ci nazwiska prawdziwe, a nie fantastyczne. Pani Husson poświęcała się szczególnie dziełom dobroczynnym, pomaganiu ubogim i dodawaniu otuchy zasłużonym. Mała, drepcząca, przyozdobiona czarną jedwabną peruką, sztywna, grzeczna i w dobrych stosunkach z Panem Bogiem, reprezentowanym przez księdza Malou, odznaczała się głęboką odrazą, wrodzoną odrazą do występku, a w szczególności do występku nazywanego przez Kościół lubieżnym. Każda ciąża przedślubna wyprowadzała ją z równowagi i irytowała do tego stopnia, że przestawała panować nad sobą.

              Było to w epoce, gdy wieńczono wiejskie dziewice w okolicach Paryża, więc pani Husson wpadła na pomysł, aby uwieńczyć dziewicę z Gisors.

              Zwierzyła się z tym księdzu Malou, który ułożył natychmiast listę kandydatek.

              Ale pani Husson miała służącą, starą służącą imieniem Franciszka, tak samo niewyrozumiałą jak jej pryncypałka.

              Zaledwie tedy kapłan wyszedł, pani domu zawołała swą służącą i. rzekła do niej:

              ― Tu są, Franciszko, dziewczyny, które ksiądz proboszcz proponuje do nagrody za cnotę. Postaraj się dowiedzieć, co też mówią o nich naokoło.

              Franciszka zabrała się do dzieła. Gromadziła wszelkie plotki i opowieści, wszelką ludzką obmowę i wszelkie podejrzenia. Aby niczego nie zapomnieć, spisywała to razem z wydatkami na kuchennej książce rachunkowej i co rano przedkładała pani Husson, która założywszy okulary na swój cienki nos, mogła czytać, co następuje:

              Chleb.......................................cztery sous

              mleko......................................dwa sous

              masło......................................osiem sous

              Malwina Levesque puściła się zeszłego roku z Marcinem Poilu.

              Udo baranie............................dwadzieścia pięć sous

              sól .........................................jeden sous

              Rozalią Vatinel spotkała w lesie Riboudet z Cezarem Piénoir pani Onésime, prasowaczka, dwudziestego lipca szarówką.

              Rzodkiewki..............................jeden sous

              ocet........................................dwa sous

              sól szczawikowa................dwa sous

              Józefina Durdent, o której nie mówią, żeby zgrzeszyła, nie bacząc, że pisuje listy do młodego Oportuna, który służy w wojsku w Rouen i przysłał jej dyliżansem kapelusz w podaronku.


              Ani jedna z dziewcząt nie wyszła cało spod tego skrupulatnego śledztwa. Franciszka wypytywała wszystkich ― sąsiadów, sklepikarzy, nauczyciela, zakonnice ze szkoły ― i zbierała najdrobniejsze pogłoski.

              Ponieważ nie ma na świecie ani jednej dziewczyny, której by kumoszki nie brały na języki, przeto i w tej miejscowości nie znaleziono ani jednej młodej osoby, która by się przed obmową uchroniła.

              Tymczasem pani Husson pragnęła, aby dziewica z Gisors była na podobieństwo żony Cezara wolna od wszelkich podejrzeń, doznawała więc uczuć pomieszania, strapienia i rozpaczy nad kuchenną książką rachunkową swojej służącej.

              Rozszerzono krąg poszukiwań na okoliczne wioski. Wynik był ujemny.

              Zapytano o   radę mera, ale i jego protegowane nie wytrzymały odpowiedniej próby. Nie większego również powodzenia ― pomimo ścisłych gwarancji naukowych ― doznały protegowane doktora Barbesol.

              Aż tu pewnego poranku Franciszka, powróciwszy z miasta, rzekła do swej pani:

              ― Proszę pani, jeżeli pani chce kogo uwieńczyć, to tylko Izydor nadaje się do tego w całej okolicy.

              Pani Husson popadła w zadumę.

              Znała go dobrze, tego Izydora, syna owocarki Wirginii. Jego przysłowiowa czystość była w Gisors już od kilku lat przedmiotem powszechnej uciechy, służyła za temat żartobliwych rozmów w mieście i ku rozrywce dziewcząt, które dokuczały mu z pustoty. Już przeszło dwudziestoletni, wysoki, niezgrabny, powolny, i bojaźliwy, pomagał swej matce w sklepie i siedząc na krześle u wejścia spędzał całe dni na oczyszczaniu owoców lub jarzyn.

              Istniał w nim chorobliwy strach przed spódniczkami, toteż gdy któraś z klientek spojrzała nań z uśmiechem, spuszczał w tej samej chwili oczy. Ta właśnie powszechnie znana bojaźliwość wydała go na pośmiewisko wszystkim figlarzom miejscowym.

              Przy śmielszych słowach, rubasznościach i nieprzyzwoitych aluzjach czerwienił się tak szybko, że doktor Barbesol nazwał go z tego powodu termometrem wstydliwości. Był prawdziwie czy tylko na pozór niewinny? Takie pytanie zadawali sobie sąsiedzi i złośliwcy. Czy to, co tak silnie poruszało syna owocarki Wirginii, było prostym przeczuciem tajemnic nieznanych a wstydliwych, czy też świadomym oburzeniem na niskie zbliżenia cielesne, które wiedzie za sobą miłość? Przebiegając przed sklepikiem miejscowi ulicznicy ryczeli na całe gardło sprośności, aby ujrzeć, jak Izydor spuszcza oczy. Dziewczęta dla rozrywki przechadzały się tam i z powrotem, mówiąc rzeczy tak swawolne, że Izydor cofał się w głąb sklepu. Najzuchwalsze dla śmiechu i zabawy prowokowały go otwarcie, wyznaczając mu schadzki i proponując rzeczy bezecne.

              Dlatego pani Husson popadła w zadumę.

              To prawda, w wypadku Izydora cnota jego była wyjątkowa, powszechnie uznana i bezsporna. Nikt spośród największych sceptyków, najzagorzalszych nawet niedowiarków nie mógłby, nie śmiałby podejrzewać go o naruszenie jakiejkolwiek zasady moralności. Nie widywano go nigdy w kawiarni, nie spotykano go także wieczorami na ulicy. Kładł się spać o ósmej wieczorem, a wstawał o czwartej rano. To była doskonałość, to była perła.

              Jednakże pani Husson trwała nadal w nastroju niepewności. Pomysł zastąpienia dziewicy cnotliwcem krył w sobie niejasności i niepokoił ją trochę. Postanowiła tedy zapytać o radę księdza Malou.

              Ksiądz Malou odpowiedział:

              ― I cóż szanowna pani pragnie nagrodzić? Cnotę i tylko cnotę. Prawda? A w takim razie cóż to za różnica, czy cnota jest męską, czy żeńską? Cnota jest wieczna, cnota nie ma ani ojczyzny, ani płci. Ona jest Cnotą.

              Zachęcona tym pani Husson udała się do mera. Ten pochwalił wszystko od początku do końca.

              ― Urządzimy piękną uroczystość ― powiedział. ― A jeśli znajdziemy dziewczynę tak samo godną jak Izydor, uwieńczymy następnego roku dziewczynę. Ten piękny przykład damy miastu Nanterre. Nie stosujmy wyłączności. Cieszmy się każdą zasługą.

              Gdy zaniesiono wiadomość Izydorowi, zaczerwienił się potężnie i zdawał się zadowolony.

              Uwieńczenie wyznaczono na 15 sierpnia, dzień Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i imienin cesarza Napoleona.

              Władze miejskie postanowiły nadać uroczystości wspaniałe ramy, ustawiono więc trybunę na polach parad rycerskich, uroczym przedłużeniu wałów starej warowni, dokąd cię zaraz poprowadzę.

              Nastąpił naturalny przewrót w umysłach mieszkańców i wyszydzana jeszcze wczoraj cnota Izydora stała się nagle przedmiotem szacunku i zazdrości, skoro miała mu przynieść pięćset franków i książeczkę kasy oszczędności, a ponadto olbrzymie poważanie i pokupną sławę. Dziewczęta żałowały teraz swej płochości, swych śmieszków i swawolnego obchodzenia się z Izydorem. A on, aczkolwiek zawsze skromny i nieśmiały, przybrał wyraz niejakiego zadowolenia, które świadczyło o jego wewnętrznej radości.

              Już w wigilię dnia 15 sierpnia cala ulica Delfiny była przystrojona flagami. Aha, zapomniałem ci opowiedzieć o wydarzeniu, które stało się powodem nazwania tego szlaku ulicą Delfiny.Podobno Delfinę (nie wiem sam, która to właściwie z następczyń tronu była) w czasie zwiedzania Gisors przedstawiciele miejscowych władz męczyli tak długo uroczystościami oficjalnymi, że podczas tryumfalnego przejazdu przez miasto zatrzymała orszak przed którymś z domów na tej ulicy i wykrzyknęła:

              ― Ach! Co za piękna siedziba! Jakżebym chciała ją obejrzeć! Do kogo ona należy?

              Wymieniono jej nazwisko właściciela i rozejrzano się za nim samym, a znalazłszy przyprowadzono zmieszanego i dumnego przed oblicze księżniczki.

              Ta wysiadła z powozu, weszła do domu, domagała się, aby jej pokazano wszystko od góry do dołu, i zamknęła się sama na kilka chwil w jednym z pokojów.

              Gdy ukazała się na powrót, lud, mile połechtany zaszczytem, którego dostąpił jeden z obywateli Gisors, ryknął: „Niech żyje Delfina!" Jednakże jakiś kpiarz ułożył rymowaną piosenkę i ulica otrzymała imię Jej Królewskiej Wysokości, ponieważ:


              Księżniczkę bieda przypiliła,
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin