Ciemnia_-_Steve_Mosby.pdf

(1242 KB) Pobierz
Steve Mosby
Ciemnia
CZĘŚĆ PIERWSZA
Chcemy tylko wiedzieć, co się dokładnie stało - mówi policjant.
Siedzący przed nim chłopiec milczy. Uporczywie wpatruje się w swoje dłonie i bawi się palcami.
Ma osiem lat, ale gdy tak siedzi pośrodku dużej czerwonej sofy, wygląda na znacznie młodszego.
Zresztą w tym miejscu wszystkie dzieci wyglądają na młodsze, niż są w rzeczywistości. To „przyjazny
pokój przesłuchań”, urządzony tak, by przypominał bardziej domowy salon niż policyjne biuro. Pod jedną
ze ścian stoją pudełka z pluszowymi zabawkami, na stole leży sterta wygniecionych komiksów. Jak dotąd
ani jedne, ani drugie nie wzbudziły zainteresowania chłopca.
Dzieciak jest ubrany w wytartą błękitną piżamę, a jego ręce i nogi przypominają patyki. Włosy aż
proszą się o wizytę u fryzjera: za długa grzywka i sterczące sztywne loki z tyłu głowy sięgające aż do
ramion. Gdy posterunkowy przygląda się twarzy chłopca, napotyka jedynie pustkę, tak jakby wydarzenia
minionej nocy pozbawiły go wszelkich emocji. Jego milczenie, jego beznamiętność wiszą w powietrzu
niczym brutalne uderzenia. Ten chłopiec wiele przeszedł. - Czy możesz nam opowiedzieć, jak to było?
Znów cisza.
Policjant zerka na psycholog z opieki społecznej, jedyną, oprócz niego dorosłą osobę w pokoju.
Kobieta sprawia wrażenie profesjonalistki. Jest ubrana w szarą garsonkę, ma włosy związane w
koński ogon, a na nosie okulary. Nie jest w stanie pomóc policjantowi. Nagle, nie podnosząc wzroku,
chłopiec pyta:
- Gdzie jest John?
Mężczyzna pochyla się w jego stronę.
- Twój brat? Też jest tutaj.
- Chcę się z nim zobaczyć.
- Na razie nie jest to możliwe.
Chłopiec nadal wpatruje się w stół, ale policjant dostrzega grymas przebiegający po jego twarzy.
Gdzieś w środku odzywają się w nim ojcowskie uczucia. Chciałby pomóc temu dziecku, ale nie może
pozwolić mu na spotkanie z bratem. Drugi chłopiec - dwa lata starszy - przebywa w pokoju na dole. Już
go przesłuchano, a w kolejnych dniach odbędą się dalsze rozmowy.
Funkcjonariusz zmienia pozycję na krześle.
- Chcielibyśmy usłyszeć twoją wersję wydarzeń - nalega.
Jego słowa brzmią bardzo oficjalnie - zbyt oficjalnie jak na siedzące przed nim dziecko.
Mężczyzna przypomina sobie to, co powiedziała mu pracownica opieki społecznej przed rozpoczęciem
przesłuchania.
- Spróbuj opowiedzieć mi to tak, jakbyś wymyślał jakąś historię - usiłuje zmienić ton. - Tak, jakby to
nie zdarzyło się naprawdę.
Ramiona chłopca zapadają się nieznacznie. „On jest niedożywiony”, przebiega przez myśl
policjantowi. „Zaniedbany”. No ale przecież widział, w jakim stanie znajdował się jego dom, gdy go
znaleziono, i zdawał sobie sprawę, że koszmar, przez jaki przeszedł ten dzieciak, nie zaczął się dziś w
nocy. Musiał trwać od dawna.
Chłopiec zbiera się w sobie. Po dłuższej chwili unosi głowę i patrzy policjantowi prosto w oczy.
W jego spojrzeniu jest coś hipnotyzującego.
Jego oczy wcale nie są takie puste. Przez ułamek sekundy mężczyzna ma wrażenie, że patrzy na kogoś -
lub na coś - znacznie starszego.
I nawet kiedy chłopiec zaczyna opowiadać: - Było już późno. Jakoś po północy…
…policjant nie jest w stanie całkowicie pozbyć się tego wrażenia. Słuchając relacji chłopca z
minionej nocy, mimowolnie dotyka krzyżyka na swojej szyi i stara się sobie przypomnieć, jak
straszliwych rzeczy doświadczyło to dziecko.
A jednak ziarno niepewności pozostaje.
„To nic”, myśli mężczyzna. „Ten chłopiec po prostu wiele przeszedł”.
Być może.None.
DZIEŃ PIERWSZY
Wszystko zaczęło się od Krat. Tak nazywamy pasmo osiedli mieszkaniowych położone na północnym
brzegu rzeki Kell, wijącej się przez cen-t rum miasta. To nasz lokalny odpowiednik getta. Ulice w tym
miejscu przecinają się pod kątem prostym; wzdłuż nich ciągną się identyczne betonowe bloki.
Większość budynków na wysokości parteru jest
„ozdobiona” wschodnioeuropejskim graffiti; u góry, na balkonach, powiewają patchworkowe rzędy
prania niczym egzotyczne flagi. Każdy z sześciopiętrowych bloków jest otoczony niewielkim trawnikiem
- symboliczny ukłon w stronę naturalnej zieleni, który nie jest jednak w stanie złagodzić topornej
anonimowości otaczającego go blokowiska.
Z góry, z okien samolotu, ma się wrażenie, że ktoś ułożył na ziemi niekończące się kolumny kamiennych
hieroglifów - albo że rzeka cofa górną wargę, ukazując niebu szare kły.
Miałem włączoną nawigację satelitarną i pulsująca niebieska strzałka poinformowała mnie, że jestem
prawie na miejscu. Zresztą było to i tak dość oczywiste, jeśli nie ze względu na kordon policji blokujący
ulicę, to chociażby na kobiece krzyki, które słychać było już przecznicę wcześniej.
Był piątek rano, godzina 10.30. Dzień był ciepły, więc jechałem z opuszczoną szybą. Rękawy koszuli
miałem podwinięte, a słońce przyjemnie grzało mnie w ramię.
Za kordonem dostrzegłem zaparkowane trzy karetki i cztery radiowozy; niebieskie światło na stojącym
najbliżej samochodzie błyskało niemrawo w jasnych promieniach słońca. Po obydwu stro-nach jezdni
ustawili się policjanci w mundurach prewencyjnych, rozdzielając ciekawskich mieszkańców z pobliskich
bloków, tak aby uniemożliwić im wzajemne zniekształcanie i ubarwianie relacji. Zatrzymałem samochód
przed taśmą zabezpieczającą ulicę. Zatrzasnąłem drzwi, a głuchy odgłos zamka rozniósł się echem po
okolicy. Powietrze przecinały krzyki: upiorny wrzask docho-dzący gdzieś z drugiego piętra bloku. Krzyk
rozpaczy - zapewne matka ofiary. W ciepłym blasku słońca jej głos raził szczególnie mocno. To dziwne,
ale jesteśmy bardziej zszokowani, gdy coś strasznego dzieje się w dzień, a nie w nocy.
- Detektyw Hicks. - Mignąłem legitymacją przed policjantem z kordonu, który skinął głową i uniósł
taśmę. - Wszystko pod kontrolą? - zapytałem.
- Tak jest, sir. Detektyw Fellowes jest tam.
- Dziękuję.
Detektyw Fellowes - Laura, moja partnerka - stała pod blokiem numer osiem. Otaczało ją kilku
policjantów, a ona gestykulowała żywo, rozsyłając ich do najróżniejszych zadań.
W zwykłych okolicznościach na miejsce zbrodni przyjechalibyśmy razem, ale teoretycznie ten ranek
miałem wolny, żeby pójść razem z Rachel na wizytę u naszej położnej. Laura przyzywała mnie pagerem,
gdy byliśmy w gabinecie. Wizyta akurat dobiegała końca, a Rachel z wysiłkiem zsuwała się z leżanki,
wycierając z brzucha żel, gdy nagle poczułem przy biodrze znajome wibrowanie.
Od razu wiedziałem, że to coś poważnego, bo Laura rzadko niepokoiła mnie w czasie wolnym.
Ale też miałem prawo być przeczulony, zważywszy na to, gdzie się znajdowałem. Każda czynność
wiążąca się z ciążą Rachel budziła mój niepokój. Za każdym razem, gdy myślałem o naszym dziecku,
świat wydawał mi się nagle przerażająco niestabilny, tak jakby w każdej chwili mogło stać się coś złego.
Podszedłem do Laury w chwili, gdy policjanci ruszali do przydzielonych im zadań.
- Dzień doberek! - przywitałem się radośnie.
- Hicks.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin