Ivey Eowyn - Dziecko śniegu.pdf

(1562 KB) Pobierz
Dziecko śniegu
Eowyn Ivey
Tłumaczenie: Marcin Wróbel
Dla moich córek
Grace i Aurory
Część pierwsza
– Wyjdźmy, żono, na podwórze i ulepmy ze śniegu małą dziewczynkę, a być może ożyje
pewnego dnia i stanie się naszą córeczką.
– Mężu mój, nigdy nie wiesz, co może się przydarzyć – odrzekła staruszka. – Wyjdźmy na
podwórze i ulepmy śniegową dziewczynkę.
Śniegowa córeczka,
Arthur Ransome
Rozdział 1
Nad brzegiem Wolverine, Alaska, rok 1920
Mabel spodziewała się ciszy. Tego właśnie szukała. Żadnego niemowlęcego łkania i za-
wodzenia. Żadnych rozbawionych dziecięcych wrzasków unoszących się nad ulicą. Żadnego tu-
potu małych stóp na drewnianych schodach zdeptanych przez całe pokolenia mieszkańców domu
ani szurania zabawkami po kuchennej podłodze. Zostawiła za sobą wszystkie dźwięki przypomi-
nające jej o porażce i rozżaleniu i zastąpiła je ciszą.
Wyobrażała sobie, że w alaskiej głuszy cisza będzie idealna niczym śnieg padający
w środku nocy i wypełniający powietrze bezdźwięczną obietnicą, ale znalazła tam coś zupełnie
innego. Zamiatając drewnianą podłogę, słyszała zgrzytanie miotły o deski, kojarzące się jej
z dźwiękami, jakie mogłaby wydawać ryjówka podgryzająca ostrymi zębami jej serce. Kiedy
myła naczynia, miski i talerze brzęczały i postukiwały tak głośno, jakby miały się zaraz rozpaść.
Jedynym dźwiękiem z zewnętrznego świata było nagłe ponure krakanie. Mabel wykręciła ścierkę
do naczyń i wyjrzała przez kuchenne okno akurat wtedy, gdy samotny kruk przelatywał z jednego
bezlistnego drzewa na drugie. Wśród jesiennych liści nie biegały żadne dzieci, żadne samotne
dziecko nie bawiło się też na huśtawce.
*
A przecież miała dziecko. Nieme maleństwo zmarłe przy narodzinach. Choć minęło już
dziesięć lat, wciąż wracała myślą do tamtej chwili, jakby chciała jeszcze raz dotknąć ramienia
Jacka, dotrzeć do niego i go powstrzymać. Powinna była to zrobić. Powinna była wziąć główkę
dziecka w złożone dłonie i odciąć kilka mizernych włosków, żeby umieścić je w medalionie za-
wieszonym na szyi. Powinna była spojrzeć w jego twarzyczkę i zobaczyć, czy to chłopiec, czy
dziewczynka, i dopiero potem pozwolić Jackowi na pochowanie go w zamarzniętej ziemi. Po-
winna była jakoś oznaczyć jego grób w Pensylwanii, no i pozwolić sobie na żałobę. W końcu to
było przecież dziecko, nawet jeśli przypominało miniaturowego elfa. Pomarszczona twarzyczka,
malutki podbródek i spiczaste uszy – tylko tyle udało jej się zobaczyć. Płakała, wiedząc, że wciąż
mogłaby je pokochać.
*
Mabel stała przy oknie tak długo, że kruk zdążył już odlecieć ponad drzewami. Słońce
skryło się za górami, a światło spłaszczyło kontury krajobrazu. Nagie gałęzie i pożółkła trawa.
Nawet jednego płatka śniegu. Wyglądało to tak, jakby wszystko co lśniące i piękne zostało wy-
miecione z tego świata, potraktowane niczym kurz.
Nadszedł listopad, którego tak się bała, wiedząc, co ze sobą przyniesie – zimno spadające
na dolinę jak oddech śmierci, lodowaty wiatr szalejący w chacie, wpadający przez szpary w de-
skach. Najgorsze były jednak ciemności – mrok, który pochłaniał nawet światło dnia.
Z poprzednią zimą musiała się zmierzyć zupełnie na ślepo, nie miała pojęcia, czego się
spodziewać po tej surowej okolicy. Teraz już wiedziała. W grudniu słońce zacznie się pojawiać
tuż przed południem i przez kilka godzin będzie oświetlać górskie szczyty, nim ponownie zniknie
zastąpione przez zmierzch. Mabel będzie drzemać na krześle przy piecu. Nie sięgnie po książkę,
bo literatura była dla niej martwa, nie zacznie rysować w szkicowniku, gdyż nie wiedziałaby, co
Zgłoś jeśli naruszono regulamin