Kazimierz Kyrcz Jr - Podwójna pętla.pdf

(958 KB) Pobierz
Kazimierz Kyrcz Jr
Podwójna pętla
dla mojej Mamy, dla której zawsze byłem
— Czy w tym okresie bił pan żonę? — Nie, wysoki sądzie, wtedy nie miałem takiej
potrzeby.
fragment autentycznej rozprawy
Rozdział 1
Budzę się przed szóstą i za cholerę nie mogę już zasnąć. Przewracam się z boku na bok,
ale wyświetlane pod powiekami obrazy miksują się w niestrawną mieszankę ze wspomnieniami,
na dobre pozbawiając szans na seks z gwiazdą sitcomu.
Podobno najlepszym środkiem antykoncepcyjnym jest szklanka wody zamiast.
Zapłodnienie jakiejś laski raczej mi nie grozi, w każdym razie nie we śnie, więc odpuszczam
sobie tę szklankę i po prostu biorę długi prysznic. Wycieram się, odwieszam ręcznik, a kiedy
ześlizguje się z wieszaka, podnoszę go łaskawie. Złośliwiec powtarza ten sam manewr.
— Nie chcesz wisieć, szmato, to leż na podłodze! — warczę. Przez kilka następnych
minut męczę się z golarką, po czym zakładam świeże ciuchy i wciąż nie całkiem przytomny
włączam telewizor. Trafiam na kanał telezakupów. Nie chciałbym żadnej z oferowanych tam
rzeczy, nawet gdyby rozdawano je za darmo. Widocznie nie jestem normalny, bo głos z
głośników zapewnia, że wszystkie te pierdoły wyprodukowano specjalnie po to, by mnie
uszczęśliwić.
Po godzinie, nadal nieszczęśliwy, zbieram się do cyrku. Przede mną kolejny parszywy
dzień, podczas którego jedynymi uśmiechami, jakie zobaczę, będą te na przydrożnych reklamach.
Pewnie znów usłyszę, że to źle, tamto źle, że korupcja, dziura budżetowa i katastrofy nuklearne
też przeze mnie...
W poniedziałki zazwyczaj ubieram się na czarno. To żałoba po wolności, żałoba, której
głębi nie zrozumie ktoś, komu nie zdarzyło się pracować w tak odmóżdżającej i potępieńczej
firmie jak policja państwowa.
PePe odmóżdża?
Zdziwieni? Pokażcie mi policjanta, który rozwinął skrzydła i przy tym nie oszalał, a
dzisiejszy stos makulatury, który w pocie czoła przewalę, zadedykuję specjalnie wam.
Jadę do roboty jak na ścięcie. Choć nie — to nietrafne porównanie. Raczej jak na sesję
psychicznych tortur. Łamanie kołem zwojów mózgowych. Gdybym miał wybór, wołałbym
przywdziać włosiennicę i na kolanach udać się na pielgrzymkę do Jasnej czy innej Góry. Nie
myślcie, że jestem szczególnie wierzący, żaden tam ze mnie moherowy desant, choć bez katoli
ten świat byłby smutniejszy. A skoro już jesteśmy przy beretach, muszę przyznać, że mój jest
ostro zryty. Zawdzięczam to głównie mojemu naczelnikowi, którego wszyscy w wydziale nie bez
powodu nazywają Wampirem. Otóż facet wyspecjalizował się w dręczeniu podkomendnych
głupotą urastającą do miana normy i wysysaniu z nich resztek sił witalnych. Znacie? Nie? Więc
posłuchajcie:
— Nie chciałbym innych traktować inaczej, ale nie wywiązujecie się z odpowiedniego
poziomu nadzoru. Podstawowym kryterium jest kryterium pracy, zajęliśmy piętnaste miejsce w
kraju, powiedzcie mi, kiedy w końcu wskaźnik wojewódzki drgnie? Bo póki co pozostajemy w
głębokich powijakach, dotarliśmy do ściany. Wygląda to na ogół średnio dużo gorzej, ale nie
należy uprawiać melancholii! Trzeba wdrażać nowe tematy, zachowując pełną poprawność
dokumentacyjną. Nie wolno nam robić po to, żeby tylko coś robić, musimy podnieść to na
wyższy poziom. Ja nie powinienem mieć prawa zarzucić coś wam i móc udowodnić, że mam
rację! Otrząśnijcie się z tego lenistwa, inaczej strącą nas z przysłowiowej spartańskiej skały Tars
w przepaść!
I tak dalej, godziny, setki godzin identycznych mądrości. Wampir w pełni zasługuje na
tytuł Króla Żelbetonów. Cóż z tego, że nie można spodziewać się po nim żadnych sensownych
pomysłów? Kolejni, co tu kryć — szybko zmieniający się komendanci trzymają go na
stanowisku jako przydatnego aparatczyka, o którym wiadomo, że ze swoich ludzi wyciśnie
wszystkie soki, a w razie potrzeby bez szemrania wykona każdy, nawet najbardziej bzdurny
rozkaz.
Wymądrzam się, wiem. Czy to znaczy, że nadawałbym się na przełożonego? Wizualnie
pewnie tak. Nie jestem na tyle wysoki, by musieć się schylać przy wsiadaniu do autobusu, ale
wystarczająco, by bez włażenia na taboret otworzyć okno dachowe. Sto osiemdziesiąt
centymetrów. Biorąc pod uwagę standardy XX wieku można by zaliczyć mnie do wysokich,
natomiast w otoczeniu nowego, chowanego na zmutowanych kurczakach pokolenia, jestem
średniakiem.
To zdecydowanie przemawia na moją korzyść.
Na szczęście nie mam przywódczych ambicji.
Z zamyślenia wyrywa mnie widok biurowca komendy wojewódzkiej. Odrywam tyłek od
siedziska i razem z grupą gliniarzy obojga płci wytarabaniam się z zatłoczonej pięćdziesiątki
dwójki, by noga za nogą poczłapać w stronę przejścia dla pieszych. W oczekiwaniu na zmianę
świateł tracę kilka minut. Co odważniejsi przebiegają na czerwonym, ale ja się do nich nie
zaliczam. Czuję w brzuchu pomruki rodzącego się tornada.
Pieprzyć to! Nie daj się zwariować! Walcz, Mateusz, walcz! — powtarzam sobie w
myślach jak mantrę. Zielone. Razem z innymi tchórzami przechodzę na drugą stronę ulicy, po
lewej mijam żółty barak bez okien, potem rozłożystego kasztanowca o pokrytych liszajami
konarach, po prawej zawalony autami parking, znów po lewej metalowy parkan wspierany przez
rząd zabiedzonych tuj, budkę strażnika, który z absurdalnie szerokim uśmiechem wita
wszystkich. Teraz człapu-człap chodnikiem, nie patrzę na budę dyspozytora, bo to nic
ciekawego, skręt w lewo i oto mam przed sobą główny budynek. Część na wprost zajmuje ABW,
maszeruję więc dalej, aż do głównego wejścia na komendę. Do środka wiodą przeszklone i
automatycznie otwierające się podwójne drzwi. Jestem już w holu. Przesuwam kartę
identyfikacyjną nad okienkiem czytnika i bramka — podobna do tych, które bronią wstępu do
metra — wpuszcza mnie niechętnie. Na prawo są windy, ale kieruję się ku schodom. Nie śpieszy
mi się zbytnio, zwłaszcza że idę tam, gdzie idę — w paszczę szaleństwa.
Z trudem opanowując chęć natychmiastowej ucieczki, wspinam się na czwarte piętro. W
sekretariacie podpisuję się na liście obecności, w jednej książce potwierdzając fakt pobrania
kluczy do pokoju, w drugiej do szafy pancernej, w której trzymam akta prowadzonych przeze
mnie spraw oraz pistolet.
Na korytarzu snuje się kilku smętnych towarzyszy niedoli. Witam się z Bogusiem, po
czym ruszam do swej samotni, by zainstalować się za biurkiem i uzupełnić zeszyt przeznaczony
na plany czynności. Boguś to zabawny człowiek — trochę męczący, ale wesoły, więc widok jego
gęby nieco poprawia mi humor. W przeciwieństwie do mordy podpierdalacza Franka, z racji swej
ulubionej odzywki zwanego też kapitanem Nonie. Ta akurat nie wpływa korzystnie na mój
nastrój. Powiedziałbym nawet, wpływa chujowo.
— Szkoda, że weekend minął, no nie, Matek? — woła za mną.
Jasne, kurwa, że szkoda — odpowiadam w myślach. A jeszcze bardziej szkoda, że ty,
Noniu, nie minąłeś razem z nim!
Jestem już prawie u siebie, kiedy nagle mój mózg odnotowuje obecność czegoś
wyjątkowo miłego, czy raczej kogoś. To Malina. Malinka, jak pieszczotliwie ją nazywamy,
śliczna pani podkomisarz, której blond loki i smukła talia rozjaśniają szare dni naszej bandy.
Spalamy się dla niej wszyscy, ale Malina, żona wojskowego, jest zakochana i wierna niczym
Penelopa. Pozostają nam więc mniej lub bardziej nieporadne zaloty. Zresztą, Malina to świetny
kumpel, choć taki, którego z łóżka by się nie wygoniło...
Jak co poniedziałek wpisuję w odpowiednie rubryki wszystko, co zamierzam w tym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin