Steiner Jorg - PRACA KARNA + NÓŻ DLA UCZCIWEGO ZNALLAZCY - WPŚ.rtf

(1169 KB) Pobierz

Steiner Jorg

PRACA KARNA

NÓŻ DLA UCZCIWEGO ZNALAZCY

 

 

Stoimy w dużym hallu. Ręce przepisowo złożone na ple­cach, oczy spuszczone. Wydaje się, że ta zimna posadzka z matowo polerowanych płyt jest zawsze czysta i że uło­żono ją tu po to, by hałas, który robią nasze drewniaki, był jeszcze bardziej nieznośny.

Pośrodku girlandy widoczna jest liczba: 1857; osoba sprzą­tająca hall ma trudności z wymiataniem brudu ze szcze­lin. W dodatku posadzka nie jest płaska — jej czerń splata się w węzły, naciera na mnie, biel tuż obok, jasna i cienista — opada powoli do mych stóp i piętrzy się czar- no-białą szachownicą nad progami pojedynczych cel. Je­dynie przy schodach płyty są wydeptane.

Przed krzesłem administratora posadzka jest plamista, jak­by wyżarta przez kwas, i nabiera łupkowo-szarej barwy. Stoję na dwóch polach, nad łączącą je szczeliną, a gdy przekręcam głowę, kwadraty ustawiają się jeden na kra­wędzi drugiego. Mógłbym tak, stawiając stopy do we­wnątrz, iść po polach białych i odwrotnie — po czarnych. Wydaje się to łatwe, a jednak jest to, jak choćby przy pró­bie ucieczki, co opowiadają przyprowadzeni z powrotem chłopcy, trudne nawet wtedy, gdy ktoś porusza się bez­głośnie, jak oni, z butami w ręku.

Zimno ciągnie i kamiennej posadzki. Jemu to potężny ze­gar stojący wydzwania nocą godziny — pobrzękuje wa­gami.

Jego obecność odczuwa ten, kto do północy nie spał, a te­

raz opuszcza sypialnię i skrada się boso po schodach na dół — tam, na najniższym stopniu, jest ono najbardziej przejmujące. Dźwięcząca pustka wali się na śmiałka — po­winien się on pospieszyć, gdyż za chwilę może obudzić się któryś ze śpiących; pod sufitem pali, się dwudziestopięcio- watowa żarówka, tu na dole jest jednak ciemno, nie mó­wiąc o bladym świetle w oknie korytarza — i wtedy wła­śnie ta czarno-biała szachownica podpełza do niego, ska­mieniała, zimna; on chwyta za klucz zawieszony na szyi, zdobywa się na ostatni krok, otwiera ostrożnie drzwi do świetlicy, przemyka się do szafki, szuka jej po omacku, otwiera, bierze, co mu akurat wpadnie pod rękę, znów znajduje się w hallu, już zniechęcony, czuje na czole lo­dowaty prąd powietrza, ale robi jeszcze parę kroków, kro­ków, które odbierają mu odwagę, pożerają siły — i nagle z tłumionym okrzykiem ucieka na górę, do sypialni, z po­wrotem do łóżka.

Nikt się nie obudził, większość chrapie, któryś mówi przez sen. Jest ciepło, wdychane powietrze osiada w płucach; pachnie moczem z łóżek nocnych szezylów.

Ale nawet jeśliby zbiegowi udało się przedostać przez ka­mienną posadzkę, to i tak w chwili, kiedy by żebrał o je­dzenie, pytał o pracę lub też bezczynnie wałęsał się — roz­poznano by w nim faceta z poprawczaka. Nie uszedłby pułapkom. Co by mu to pomogło, gdyby wracał wówczas wspomnieniami do kilku wolnych popołudni w lesie, do wycieczek samochodem w Jurę, do letnich nocy w mieście? I tak odprowadzono go z powrotem do zakładu; towa­rzyszył mu żandarm na rowerze, podczas gdy on szedł pieszo i podtrzymywał spodnie, bo zabrano mu szelki.

We wsiach biegły za nim dzieci, kobiety odwracały się ze śmiechem potrząsając głową, a na ich drwiny narażony był również spocony strażnik w granatowym mundurze. Klnąc popędzał więźnia naprzód, widział wprawdzie, że chłopak kuleje, ale był nieustępliwy, nic nie 'chciał słyszeć

o              pęcherzach na nogach ani o krwi w butach. Nic go to nie obchodzi — mówił, myśląc tylko o tym, by wrócić do domu wczesnym wieczorem. Na granicy kantonu czekała

zmiana; zielony mundur, na czarno polakierowany rower, oparty o mur. Obydwaj konwojenci przywitali się, wy­mienili dokumenty, podali zbiegowi przysługujący mu w takich okolicznościach kawałek chleba.

Pochylam się nad płytami i, pojmuję, że ta posadzka nas zdradza. Białego marmuru nie za polerowano na amen; wyszlifowano go tak, że żyły zarysowują się słabo. Jednak światło wdziera, się weń jeszcze, wnika pod powierzchnię i wychodzi załamane z powrotem; oczu już nie razi.

W kamieniu rozpościerają się pasy tkanin w duże kraty — zasłony w otwartych na oścież oknach. Nastał lipiec. Na kleistym niebie odbijają się zamglone chmury, wyszczer­bione sześciany podobne do domów.

Brzeg bloku ciosowego jest ze stopionego ołowiu. Zaczyna się tu opadanie w gł^>, podstępną głąb z niespodziewany­mi rozpadlinami, potrzaskami i dołami. Ślina napływa do ust, smuga dymu stwarza horyzont.

Kiedy się poruszam, obraz zmienia się. Niebo wówczas pę­ka, rozlatuje się, linia załamuje, rozpada iskrząc, wiruje aż po samą krawędź, spiętrza się na gruzach cementowej szczeliny.

Ten, kto. umie czytać w kamieniu, wie, że próba ucieczki nie może się powieść; ja jednak nie zważałem na przestro­gi kamienia, a uwagę moją odwrócić mogły jedynie słu­żące, które nosiły bieliznę do mieszkania ogrodnika i ob­serwowały świniopasa Lehmanna, gdy ten zasięgał pora­dy u administratora.

No bo jakże się mają oni nauczyć czytać w kamieniu, oni, chłopcy stojący za mną: Tik-Tak, Włóczykij, Sadełko, Po­kus, Brienzeńczyk, Madonna, Liczykrupa i Żebrak?

Negus kaszle — powinien coś zrobić, by te napady kaszlu uśmierzyć.

W fotelu przede mną siedzi administrator — można by usłyszeć jedynie szmer, jaki wydaje rózga pocierająca but. Poznaliby kamień, na którym stoją, kamień uformo­wany pod dużym ciśnieniem podczas dawnych katakliz­mów ziemskich, wyrąbany przez robotników we Włoszech, przepiłowany, poddany działaniu karborundu, przetrans­

portowany ciężarówkami, zmagazynowany w przedsiębior­stwach budowlanych, umieszczony na fasadach banków. Kamieniarze również zamawiają takie bloki, ustawiają je na drewnianych rolkach, w podwórzu ¡»krytym wapien­nym kurzem przykrywają blachą falistą dla ochrony przed deszczem. Na kupie śmieci leży pęknięta chrzcielnica, po­rośnięta mniszkiem i pokrzywami. Przy kracie staje rzeź­biarz w malowniczej pozie, jego ręce oglądają tę lub inną bryłę.

Mały kamieniarz w poplamionym kitlu patrzy podejrzli­wie, gdy tymczasem jego uczeń niewzruszenie wypiłowuje żyłki w liściach róży.

Wkrótce rzeźba zacznie się formować, uwidocznią się ręce, ukaże mały palec, palec wskazujący, środkowy, serdecz­ny, kciuk. Kamień przestał już być nieczuły — oddycha, cierpi pod młotem, otwiera się pod dłutem i rzuca cień. Ka­mień powlecze się nocą przez miasto, doprowadzi do sa­dzawki w parku, złoży na placu przed kościołem — w po­siadanie wezmą go gołębie. Tu będzie on niezauważalnie wietrzał, pod wpływem żrącego ptasiego łajna zaczną się zmieniać kontury, to, co było poważne, teraz jest już śmieszne, ślady wody ścierają wyraz oczu, a pijany żoł­nierz ostrzy nóż o obsikany cokół.

Rzeźbiarz źle zrozumiał kamień.

Powinien był ustawiać bloki tak, by rozdzielała je szcze­lina — szczelina, w którą można wniknąć; kamień — miej­sce dla zbiega.

W pierwszych dniach czerwca Schaltenbrand wyznaczył mnie na przodownika kosiarzy. Gdy po południu nadcią­gały burze, pozostawałem' na polu, dopóki nie załadowano ostatniej fury, i obserwowałem drapieżne ptaki. Z krzy­kiem prześlizgiwały się po niebie, spadały w jezioro i nie­sione tajemniczą siłą znikały mi z oczu.

Po kilku minutach dosięgał nas podmuch wiatru, prze­nosił się dalej — przechodził parskającą falą przez jeszcze

nie skoszoną, wysoką trawę przy miedzy, przez żółto-zielo- ne poła jęczmienia i żyta. Nad drogami w kształcie pajęczych nóg trzepotały jasne chorągwie kurzu, spod których uwal­niały się wróble. Wokoło roznosiły się nasiona siana. Je­śli przedtem w ukośnie padającym świetle widać było wysoko spiętrzone lasy, tak teraz okolica szybko stawała się coraz bardziej płaska; wznosił się jedynie nasz pagó­rek, wydęty, wydany na pastwę piorunów.

Gdy wracaliśmy w takie popołudnia na wozach kopiasto naładowanych, często się zdarzało, że traktory grzęzły w rozmiękłej glinie. Trzeba było wtedy zaprzęgać konie, a my zjawialiśmy się w zakładzie nie wcześniej, niż o szó­stej. Tak też było, kiedy postanowiłem uciec.

Spadł grad, drzewa parowały, a powietrze wypełniał nie­określony zapach. Jak sen zaczęło się to, o czym śniłem mie­siącami, dniem i nocą, i co mi się w końcu wyśniło: zsuną­łem się z wozu, z pozostawionego przez kogoś koszyka wyją­łem rozmiękły chleb, mokry ser i uciekłem. Raz się obej­rzałem. Przed łąkę z sianem zajechały dwie fury; kosiarze powychodzili z kryjówek. Słyszałem, jak wołali na konie i wiedziałem, że nie zauważyli mojej nieobecności. Ktoś, kogo nie mogłem z tej odległości rozpoznać, odbierał od kosiarzy snopki z wideł — zdawało się, że snopki same układają się na wozie. Szybko przecisnąłem się obok ostat­niej, świeżo nawiezionej kupy gnoju; wtem doszło do mnie ciche, gardłowe warczenie. Powoli podniosłem wzrok i zobaczyłem kundla, obrzydliwie żółtego, gotowego do skoku, z wyciągniętą do przodu szyją; łypał na mnie. Nienawidzę psów, tych wszystkożerców, zdrajców, obłud­ników, pokrak, roznosicieli kłamstw, obsikiwaczy drzew, zwierząt stadnych, podszczuwaczy na zające, tropicieli śla­dów, merdaczy. I one mnie nienawidzą.

Ten nie szczekał. Miał ogon sztywno wyciągnięty, nie spuszczał mnie z oczu, nie zważał na gdakającą kurę ani też na schodzącego z niej koguta. Nie byłem jednak tak bezbronny, jak sądził; na drodze leżały czerwone krze­mienie. W razie ataku byłem zdecydowany ukamienować go, zabić kamiennym gradem, zamurować w kamieniu.

Zbliżał się.

Jego jęzor dotknął mojej ręki, mokre i ciepłe palce upuś­ciły kamień. Klęczałem przed niim schylony, a on lizał mi ręce. Nikt mnie nie widział, więc dosiadłem go jak szkapy. Kolebiąc się poniósł mnie kłusem do lasu. Wśród drzew skrzeczały sójki. Gdy zsiadłem, wzbiły się w powietrze. Ukryliśmy się. Dwaj na niebiesko ubrani stolarze (spoceni od piwa wypitego podczas burzy) wyszli spomiędzy krza­ków tarniny, z błyszczącą szybą. Pies leżał spokojnie obok mnie. Zjedliśmy chleb i ser, potem zasnąłem, Kiedy się obudziłem, słońce już zaszło. Pies spał przytulony do mnie, częściowo na mojej lewej ręce. Źdźbłem trawy połaskota­łem go w nos. Otrząsnął się, zerwał i okrążał mnie dłu­gimi skokami, ale wrócił do mnie, gdy tylko się podnio­słem.. Początkowo skrajem lasu, później drogami polnymi porośniętymi trawą i wreszcie asfaltową jezdnią — oto, jak jechałem do miasta.

Oczywiście wywoływaliśmy zbiegowisko.

Mężczyźni wychodzili przed gospody, kobiety porzucały motyki i podchodziły do płotu nie dowierzając własnym oczom. Samochody zwalniały, słychać było przeciągły ryk silników, kierowcy włączali drugi bieg, dawali znaki światłami lub wściekle trąbili.              ■ • I

Naprzeciw nas wyjeżdżały gromady robotników na rowe­rach, za nami biegły dzieci i usiłowały złapać psa za ogon. Trzymałem się mocno skóry za jego uszami i starałem się nie włóczyć nogami po ziemi.

Zza zakrętu wypełzła skrzypiąca kolejka wąskotorowa i na chwilę przesłoniła mi widok na pobliskie jezioro koloru lukru. Podobno są w nim szczupaki — powiedział B. — i dwóchsetletnie sumy. Pies przebiegł przez tory, zniósł mnie po nasypie, przebrnął przez muliste sitowie-i wypły­nął na otwartą wodę.

W Brandmoos kąpaliśmy się często; przed kilku laty po­magałem przy budowie stawu. Zrobiono dwa baseny: głę­boki dla pływających i płytki dla tych, co nie umieli pły­wać. Gdy nadeszło lato, na betonowej podłodze potworzyły się szerokie rysy, a rury odpływowe zarosły korzeniami

wierzbowymi. Dlatego też woda nigdy nie była czysta; mimo to niektórzy nadzorcy chętnie chodzili z nami ką­pać się. Pracę zaczynaliśmy z nimi o godzinie drugiej, a o czwartej robiliśmy przerwę na jabłko, wracaliśmy

o              piątej.

Żebrak niósł worek ze sporyszem, Ludwik puszki nawle­czone na sznurek, Schmeling pożółkłe, podziurawione ka­pelusze słomiane. Worek kładliśmy pod jodłę, co rosła w pobliżu stawu, w najgłębszym cieniu, puszki zaś obok korzeni, a kapelusze przy pniu.

Zdejmując ubranie, rozglądaliśmy się za kolegami, co pra­cowali wokół na polach (niektórzy klęczeli w bruzdach), między tyczkami do fasoli i przy kupie gnoju. Czasem raził nas w oczy przedmiot, którym dzieci bawiły się na gościńcu. —

Ale w te letnie miesiące w Brańdmoos nie nauczyłem się pływać; przestraszyłem się, gdy pies niósł mnie do wody, zakryłem mu oczy dłońmi, by zmusić go do odwrotu, potem już mu jednak nie przeszkadzałem, z obawy, by mnie nie zrzucił.

Zręcznie ominął zakotwiczone łodzie, tak że rybacy nie dosięgli nas wzrokiem. Łabędź, który sycząc wypłynął z sitowia, zawrócił do gniazda.

Przebijaliśmy się przez gęstą rzęsę; woda nie była chyba głęboka, stały tu kiedyś domki na palach, ich mieszkańcy zwozili, w jednopiennych czółnach, do swych komór ładunki paproci.

Brzeg odsuwał się coraz dalej. Pies pracował niezmor­dowanie, leżał na wodzie ciężko, od czasu do czasu z tru­dem łapał oddech. Czasem nagle zmieniał kierunek, jakby trzymał się dokładnie ustalonego planu, czasem nawet, zato­czywszy łuk, powracał na nasz trop i korygował go. Wydawało się, że trzyma się kursu, który ma we krwi, że kieruje nim wspomnienie o tym, jak to kiedyś był duszą parostatku „Berna”, że płynął nim, zamknięty w węglow- ni, on — maskotka marynarzy, ulubieniec bufetowej zza chromowanego ekspresu do kawy — co tak szalał wiosną, gdy kapitan przynosił pierwsze kwiaty kasztanowca, a sko-

wyczai latem, gdy go częstowano przekleństwami, kop­niakami, gorącym olejem. Nad nami przelatywały jas­kółki; ryby wyskakiwały za komarami.

Nagle odzyskałem w nogach poczucie swobody. Teraz w Brandmoos jadło się, chłopcy zbierali się w korytarzu, Gruber sprawdzał czystość rąk. W szeregu były luki; Gotz i Schunter przebywali w stajni, Mullerklein karmił świnie, Himp i Roth wracali z piwnicy hałasując. I jeszcze jedno miejsce było wolne, miejsce dla mnie! Bra­kowało Wulkana. Jemu ucieczka się powiodła. „Już my go przyprowadzimy w najbliższych dniach — grzmiał admi­nistrator. — Możecie być pewni. A na razie ani słowa o nim.”

No, a Wulkan znajdował się na pełnym morzu, był jeźdźcem unoszonym przez fale, wy szczury lądowe. — Mówiłem głośno, mówiłem za nich, co musieli teraz wysłuchiwać modlitwy przed jedzeniem — stali tak przed talerzami wypełnionymi dymiącymi kartoflami, przed pustymi jesz­cze filiżankami; mówiłem za nich, za tych szczylów noc­nych, których administrator stawiał w kącie przy oknie, twarzą do ściany, z rękami na plecach. Do nich to było skierowane, do tych, co obsługiwali w kuchni parobków, opychali się jedzeniem żarłocznie, brali, co było pod ręką i — jeszcze przeżuwając, zerkając na ostatni, pozostawiony kawałek chleba — odmawiali modlitwę dziękczynną i na rozkaz w milczeniu wychodzili, obok młodej nauczycielki, skinąwszy głową, oniemiali. Nie byłem głodny.

Zmrok pochłonął ostatni odblask światła na jeziorze. La­tarnia przed nami rzucała czerwone smugi na tamę i w wodę. Pies zmierzał w jej kierunku; opadał już z sił. W pobliżu sterczał z wody pęknięty słup betonowy; i wtedy moje stopy dotknęły pierwszych, gładkich kamieni. Ostroż­nie wspinałem się po wmurowanej, zardzewiałej drabinie. Kiedy byłem już w bezpiecznym miejscu, złapałem psa za obrożę, by go wyciągnąć. Uwolnił się nurkując. Prawie nie było słychać plusku wody, kiedy odpływał; widziałem go jeszcze — szybko niknący cień we mgle, która unosiła się między powietrzem a wodą, rzedniała.

k w

Drżą«* | zimna biegłem obok przycumowanych statków wycieczkowych, zakrytych plandekami, obok parostatków z pustymi pokładami i błyszczącymi dzwonami. Zakotwi­czone łodzie wyglądały jak leniwie się kołyszące, tłuste gąsienice; tyle tylko, że łańcuch dźwięczał. W tym samym rytmie poruszały się śpiące wśród śmieci łabędzie. Przy balustradzie stał rower. Gdy tylko moje oczy przyzwy­czaiły się do ciemności, dostrzegłem wszędzie między drze­wami czekających mężozyzn.

Na luźno wiszących kablach wzdłuż nadbrzeża ciągnął się łańcuch czerwonych i zielonych żarówek. Przemknąłem przez krąg światła, minąłem tamę, idąc po trawie, i po przejściu mostu nad kanałem skorzystałem z cienia topól, które tworzyły tu aleję. Pod ostatnim drzewem stanąłem. Wieczór był ciepły, bezwietrzny. Moje ubranie schło. Topola, o którą się oparłem, miała chropowatą korę. W korze wyrżnięto nieczytelne nazwiska i znaki; niektóre zarosły już, miały wypukłe otoczki, niektóre zaś były świe­że lub dopiero co zasklepione. Nagle zaczęło mnie dręczyć pragnienie posiadania drzewa.

„No, a pieniądze, chłopcze?” — spytał nieznajomy na bul­warze, doganiając mnie przed ogródkiem kwiatowym obok torów kolejowych. „Bez pieniędzy nie dostaniesz się do Zurychu, a ty się przecież tam wybierasz, prawda? Pokaż bilet.”

Jego ręka już spoczywała mi na ramieniu; oswobodziłem się gwałtownym ruchem.

„Sprzedaj włosy” — krzyknął za mną.

Głód zagnał mnie na dworzec, a teraz tłum przesuwał mnie z powrotem ku wyjściu. Przyciągnął mnie kipiący hałas, osaczyli ludzie, którzy taszczyli walizy w bezcelo­wym pośpiechu. Zepchnięty na bok, zatrzymałem się w końcu przed olbrzymią, stalową tablicą, reklamującą firmę Courvoisier.

Dlaczego ten facet mnie zagadnął? Czyżby mnie rozpoznał?

iM

Również i konduktor obserwował mnie, manipulując przy rozsuwanych tablicach z rozkładem jazdy. Czy gazety za­mieściły już fotografię?

Munduru nigdzie nie było widać. Jedynie w pobliżu toalety dreptał tam i z powrotem policjant — opiekun młodych dziewcząt, z opaską na ramieniu, a między doryckimi ko­lumnami, przy głównym wejściu, siedzieli na stołkach sprze­dawcy gazet, w koszulach, z jaskrawymi tabliczkami na czapkach z daszkiem. Wśród nich była kobieta. „Czynczyn- czynczyn” — szeptała do siebie ze wzrokiem utkwionym w kosz między nogami. Przy murze, ponad jej głową, znaj­dowały się automaty.

Musiałem oddalić się od dworca, nie skorzystawszy .'z do­brodziejstw — bez czekolady, bez papierosów. Wszyscy wiedzą, że Kampfa złapano tylko dlatego, że zbyt długo kręcił się przy automatach. Oczywiście — to miało miejsce w Langenthal; ale i tu niebezpiecznie było zatrzymywać się. Obok stały zaparkowane samochody, a po drugiej stronie różnobarwnej ulicy z biegnącymi pośrodku szynami, na tarasach otwartych kawiarni, zaczynała się dla osiadłych tu ludzi bezpieczna przystań.

Sięgnąłem do kieszeni, wyczułem twardy supeł — moje pieniądze zawinięte w szmatkę, dwadzieścia dwa franki. Któż by mi przeszkodził wejść, przywołać kelnerkę i coś zamówić?. „Proszę przynieść mi jajka sadzone —| wystar­czyłoby powiedzieć — i kawę z mlekiem.” . Po | prostu: „Jajka sadzone na słoninie.”

Przechodź — sygnalizowało światło. Mijałem kawiarnie z neonami : Seeland, Brezil, Farbhof, Quick; wszystkie lo­kale były zbyt jasno oświetlone i przepełnione. Potem do­stałem się do salonu gier. Oszklone drzwi były otwarte, a przy terkoczących' automatach stali, lekko oparłszy na nich. ręce, chłopcy w moim wieku i spokojnie manipulo­wali. Prąd powietrza z wentylatora poruszał tekturową reklamę pepsi-coli, oświetloną na. czerwono.

Czekaj — sygnalizowało światło.

Teraz na wsi parobcy Wychodzili przed dom" i tęsknie spo­glądali w noc. Nad pagórkiem unosił się słaby blask świa­

tła, zdradzający obecność miasta. Patrzyli nieruchomo przed siebie, widzieli dziewczyny, starsze służące.

Oparty, o szybą wystawową sklepu odzieżowego, mogłem ich sobie wyobrazić, jak palili fajki pod okapem, a obok mnie tymczasem przejeżdżały samochody, uformowane w kolumny. Migały jaskrawo żółte światła, a obaj kierowcy wozów marki bmw wśród wycia silników prześcigali wol­niejsze pojazdy. Stopniowo, zieloną falą nadszedł przypływ. Wszelka energia zamieniła sią w światło i gasnąc odpły­wała daleko w noc.

Przed domem z numerem 57 nadal uparcie stała czarna trumna, rozkraczona, jakby czuwając nad trzydniową ago­nią zmarłego lokatora na dziewiątym piętrze.

Grzmiąc przeszła przez ulicę orkiestra dęta. Orkiestrę pro­wadziły ubrane na biało tanecznice; krzyczały, wywijały chorągwiami i drzewcami. Dziarskim krokiem szli; major, dobosze i trębacze, a pochód zamykali idący w należytym odstępie cywile. Wszędzie otwierano na oścież okna, ludzie zgromadzili się na chodniku, a gdy przebrzmiał ostatni ton — rozeszli się.

Przechodź — sygnalizowało światło.

Pojedynczo i parami przechodziły dziewczyny, za nimi szli chłopcy w żółtych czapkach. Może wracali z parku, gdzie przesiadywali na roześmianych ławkach w cieniu płaczących wierzb.

Czekaj. .Przechodź.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin