Radij Pogodin
Ból
Waśka Jegorow zdemobilizował się w grudniu czterdziestego piątego roku.
Oprócz miesięcznej odprawy otrzymał pół puda mąki i zamiast cukru sześć kilogramów różowej gumy do żucia w poduszeczkach. Mąkę sprzedał w Brześciu, a gumę do żucia w Leningradzie na rynku Andriejewskim. Potem sprzedał wszystko, co pozostało po matce, i z tego żył; zastanawiał się, czy pójść na studia, czy do roboty.
- Przyjdź do nas, Wasia — namawiała sąsiadka Anastazja Iwanowna. — Przyjmą cię z otwartymi ramionami, jeśli tylko wspomnisz, że jesteś uczniem Afoni. Remontujemy Ermitaż, Wasia. Chętnych jest tylu, że opędzić się trudno. Czy wiesz, co to za praca? Taka jest czysta i radosna, aż łzy podchodzą do gardła. Często przyjeżdża do nas sekretarz komitetu obwodowego, przygląda się, podziwia. Pewnie sam był majstrem. Zna się na rzeczy. Do bielenia używamy mleka, a tempera jest na kurzych jajkach. Przydzielono nam specjalną fermę do tej roboty, są tam i krowy, i kury. Nie masz się co zastanawiać. Zdecyduj się, Wasia. Możesz uważać, że to sam Afonia ciebie prosi.
Mąż Anastazji Iwanowny, Afanasij Nikanorowicz — palacz okrętowy, malarz, artysta z bożej łaski — poległ pod Warszawą. Jego śmierć poświadczona została oficjalnym zawiadomieniem oraz wartościową przesyłką z dwoma orderami „Za Wojnę Narodową”, które zgodnie z obowiązującymi przepisami przekazano rodzinie bohatera.
Anastazja Iwanowna nie przyjęła do wiadomości śmierci męża. Ordery przypięła do marynarki jego świątecznego garnituru koloru kawy z mlekiem, powiększone zdjęcie frontowe przyozdobiła kokardą ze wstążki w barwach gwardyjskich, kupionej w wojskowym sklepie.
Podsuwając Wasi podczas śniadania sałatkę jarzynową, mówiła z powściągliwym, mglistym uśmiechem:
— Widziałam dziś Afonię. Taki był czysty, jasny. Tylko oczy miał smutne. Kazał cię pozdrowić.
I codziennie spoglądała na Waśkę wyczekująco — kiedyż wreszcie zdecyduje się podjąć pracę w jej wspaniałym, remontującym Ermitaż przedsiębiorstwie.
Ale Waśka zapisał się na kursy przygotowawcze do Instytutu Górnictwa.
I pewnie zginąłby marnie, gdyby nie to, że musiał sobie sprawić coś na nogi — żołnierskie buty, w których wrócił z wojny, zaczęły przemakać, przedwojenne obuwie Anastazja Iwanowna spaliła w żelaznym piecyku, ratując się przed mrozem podczas blokady.
Waśka wybrał się na ciuchy, żeby kupić amerykańskie jasnobrązowe buty pasowe, też żołnierskie, ale chromowe, szyte, w jego przekonaniu w sam raz na asfalt i letnią porę, lub angielskie ze spłaszczonymi nosami, ciężkie jak hantle, na grubej nie do zdarcia, nieprzepuszczalnej traktorowej podeszwie.
Żeby kupić buty, postanowił sprzedać jedyny klejnot matczyny — pierścionek z turkusem.
Ciuchy kipiały huczne i zuchwałe; sprzedawało się tu i kupowało wszystko — od kradzionej platyny po zardzewiałe gwoździe.
Cyganki, przekrzykując się i przepychając jedna przez drugą, ofiarowywały natrętnie olej w bańkach; pod warstwą oleju było dwie trzecie wody.
— Mołdawski,olej! — wykrzykiwały. — Olej słonecznikowy! Woda? Skąd woda? Co ty mówisz? Spróbuj! — Wpychały człowiekowi do ręki długą drzazgę.—Włóż do bańki i sprawdź, do samego dna sięgaj, no i gdzie woda? Woda by zamarzła, kochany.
Rynkowi sztukmistrze-wydrwigrośze proponowali grę w oko, w trzy karty. Czas na ciuchach był pełen ryzyka
• nadziei na sukces. Raptem gdzieś tryskały łzy. Ciuchy
zwracały się życzliwie ku pokrzywdzonemu, współczując^ mu i wytykając gapiostwo. Cichły natomiast i odwracały się od Wybuchającej nagle bójki. Zaczynał zwykle jakiś oszukany zdemobilizowany żołnierz. Oszustem okazywał się inny zdemobilizowany żołnierz. A kres awanturze kładł trzeci zdemobilizowany żołnierz z tłumu — walił poszkodowanego po głowie kulą albo łańcuchem rowerowym. Oszukany groził karą, jaką wymierzy jutrzejsza sprawiedliwość, w której rezerwował sobie rolę sędziego, łub wrzeszczał wspominając posiadaną niegdyś broń: „Powystrzelać by was wszystkich, kanalie! Nie celując, z biodra, długą serią!” Milicja? Milicja oczywiście była, nie zawsze jednak udawało jej się zdążyć na czas.
Waśka włożył pierścionek na mały palec.
— Turkus — zachwalał. — Prawdziwy turkus.
' Spirala kanciarzy, kieszonkowców, przekupniów, cwaniaczków zakręciła się wokół niego; żądali, żeby zdjął pierścionek, chcieli obejrzeć próbę. Sami nawet próbowali mu go I zdjąć. Ale Waśka trzymał pięść zaciśniętą i uśmiechał się tylko. Wykrzykiwali mu w twarz, bez zapału zresztą:
— Chcesz wtrynić tombak zamiast złota, ścierwo! Znalazłeś frajerów, tak?
— Nikogo nie zmuszam — odpowiadał Waśka.
Tałatajstwo rozstąpiło się, kiedy podszedł niewysoki, widać niezbyt silny, skrofuliczny facet. On kupił pierścionek. Ledwo rzuciwszy okiem, podał swoją cenę, i Waśka pojął, że to dobra cena, więcej nigdzie mu nie dadzą, choćby nawet poszedł na Sadową, gdzie za restauracją „Metropol”, przed punktem skupu złota, kręcili się technicy dentystyczni w pelisach z szalowymi.kołnierzami z wydry, w lekkich jak puch futrzanych czapkach ze skór młodych renów.
Trzewiki kupił od razu — takie jakie chciał — amerykańskie, nowiutkie, na grubej podeszwie. Wziął je za związane na supeł sznurowadła i w tej samej chwili kątem oka dostrzegł pędraka, szykującego się do wyrwania mu nowego nabytku. Wystarczy lekko się pochylić, by w biegu wyrwać wszystko, co ktoś niesie w niefrasobliwych rękach, trzeba tylko szarpnąć— ostro, w dół. Łokieć Waśki trafił chłopaka w twarz. Cios okazał się druzgocący.
Dzieciak wyprostował się jak do skoku, padając na zapluty śnieg, przekręcił się na plecy i jął obronnie młócić nogami. Krzyknął. I naraz z tłumu zaczęły się Wysuwać szczeniaki od dziesięciu do piętnastu lat. tłum odwrócił się do Waśki plecami, tworząc koło, a w tym kole krążyli chłopcy z oczami jak pryszćze. Czekali na jakiś sygnał, może na błąd w zachowaniu Waśki. Połyskiwały noże, mojki, kastety. Jeden z nich, krzywonogi, o dużych ustach, z twarzą pokrytą liszajami, miał nawet szeroką brzytwę „Solingen”.
Waśka uśmiechał się, gotów co śmielszego prześwięcić butami po plecach. A oni zataczali koło, hipnotyzując go okrucieństwem oczu. Bezduszni i nieulękli jak małe zajadłe psy, byli gotowi na wszystko, wyprani z ciekawoś- J ci. I Waśka zdał sobie nagle sprawę, że jest bezbronny, obezwładniony, ponieważ ma przed sobą dzieci i żadnemu z nich nie potrafi zrobić krzywdy. One natomiast zadźgają go bez cienia wahania, skrzywią tylko usta i wysuną język z nadmiaru gorliwości.
Poczuł, że zaostrzony pilnik wchodzi mu w brzuch. Wyprężył się, aż zsiniał. Głowę ścisnęła stalowa obręcz. Krew odpłynęła, przed oczami pojawiło się mnóstwo torów kolejowych — górka rozrządowa i nadciągający prosto na niego czarny wagon. Waśka ucieka, kluczy, ale zwrotnice ze zgrzytem kierują wagon w ślad za nim. Wagon zbliża się. Zasłania niebo. Pod nogami chrzęszczą kawałki antracytu.
Niewidzialne uderzenie w krzyż wygięło Waśkę. Usta mu się wykrzywiły, skurcz skręcił palce.
— To kontuzjowany!—zdławionym głosem krzyknęła jakaś dziewczyna w tłumie.
W oczach chłopców pojawiło się zainteresowanie, I zgubna biekawość czatujących na żaby myśliwych.
— Odsunąć się. Zaraz walnie głową o asfalt.
Ale Waśka stał i uśmiechał się, wziął się już w garść. I Zainteresowanie chłopców zgasło, ale i złość im przeszła.
— Przeproś Lonieczkę. Wariat, rozkwasiłeś przecież facjatę Lonieczce Siwersowi.
- Przepraszam, Lonieczka.
Chłopak miał na nogach niebieskie sandałki. Śnieg [
oblepiał wełniane skarpetki. Ręce w zbutwiałych szmatach wyglądały jak skorupki porcelanowej filiżanki.
Rozmazując krew po policzkach, Lonieczka wymamrotał: !
— Dobra, ścierwo, żyj sobie. Dałbyś przynajmniej zapalić, żłobie.
Waśka wyciągnął z kieszeni paczkę biełomorów. Kos- tropate z brudu palce rozerwały ją, rozchwytały papierosy, wyrzuciły puste opakowanie. Noga w podartym walonku przydeptała je. Rozległ się gwizd — chłopcy wsiąkli w tłum. Gdzieś w innym miejscu ciuchów inny pechowy Siwers potrzebował pomocy.
Waśce drgała powieka, nogi się trzęsły. Wciąż jeszcze stąpał po .zgrzytającym antracycie. Na niezliczonych skośnie przecinających się torach trzaskały niczym stalowe drzwi zwrotnice.
Poszukał w kieszeniach, znalazł zapałki i poprosił mężczyznę stojącego za wózkiem, pełniącym rolę straganu-:
— Da pan zapalić?
Mężczyzna, nie zmieniając wyrazu twarzy i jakby nie poruszając się wcale, wyciągnął paczkę hercegowin.
Waśka zapalił. Czuł się parszywie jak po pijatyce w honornym, wylewnym towarzystwie.
W głowie kołatała leniwa myśl: „I tym razem przeszło” — myśl, która tylekroć pozbawiała go sił, odzierając ze wszystkiego, i trzeba było woli, żeby poderwać się znów do życia. A życie dobrze jest zaczynać od czynności najprostszych, choćby takich jak mycie czy zapalenie papierosa.
Waśka stał, palił.
Z tyłu, za mężczyzną i jego wózkiem-ladą sterczały białe stojaki. Każdy wstawiony w felgę kola samochodowego i zamocowany klinem. Między stojakami wisiały na sznurkach malowane olejno makaty.
Waśka podszedł bliżej.
Makaty miały po bokach ornament, a w środku, najczęściej w owalu — obraz: Poranek w lesie sosnowym, Alonuszka, Brzezina. Chłop sprzedawał również inne makaty, uwzględniające odmienne gusty — mniejsze, bardziej zbliżone do kwadratu, bez ornamentu: łabędzie
9
na stawie, nad brzegiem rotundy z białymi kolumnami, wierzby płaczące, i wszystko to odbite w wodzie. Na wózku leżały poukładane według rozmiarów, oklejone po brzegach, malowane na szkle piękności w pozach uwydatniających strzelistość ud: Odpoczynek na tapczanie - pozycja pozioma, Odpoczynek nad brzegiem morza — pozycja pionowa. Pięknotki miały na sobie kostiumy kąpielowe z cynfolii, błyszczącej jak wypucowane ceglanym proszkiem zbroje.
— Sam malujesz? — spytał Waśka.
Chłop przyglądał mu się długo, sennie — na głupcu oko odpoczywa. Waśka zmieszał się, poczerwieniał nawet.
— Może w dzień sprzedajesz, a wieczorem malujesz?
— A w nocy? — prawie nie otwierając ust, wycedził mężczyzna.
— W nocy pijesz!
Wróciła zuchwała młodzieńcza pewność siebie, jak odczucie gruntu pod nogami. Waśka zaciągnął się głęboko, zadeptał niedopałek i siadł na skrzynce, która handlarzowi również służyła pewnie za taboret, zdjął z nóg podarte trzewiki i jeden za drugim cisnął w niebo; spadły gdzieś w tłum, wywołując oburzenie, rozległy się krzyki gniewu, ale Waśka nie zwrócił na to uwagi, włożył nowe buty zawiązał sznurowadła, przytupnął raz i drugi, jakby i osadzał trzewiki na nogach, i zatańczył początek Cyga
neczki, uderzając się rękami po całym ciele i wykrzykując piskliwie „Czaweła!”, po czym stwierdził wesoło: - ! — Choćby człowiek nie chciał, przez takie bohomazy
zacznie pić.
Mężczyzna uśmiechnął się. Uśmiech trwał chwilę niby kałuża na suchej glinie i wsiąkł w bruzdy zmarszczek.
— Riepin czy urka?
— Riepin.
, Facet wyciągnął z wózka zwiniętą w rulon makatę.
Masz, popraw. Tutaj facet nie okazał się Riepinem.
Handlarz miał masywne złote zęby. Mówiąc odchylał głowę do tylu — bał się widać, że z ust wycieknie mu złota ślina i kapnie na śnieg, niczego więcej się nie bał — ani ciuchów, ani więzienia, ani jutrzejszego dnia.
Był chudy, miał kościstą twarz, badawcze spojrzenie. Nosi! chromowe wysokie buty na cienkiej podeszwie.
- Na kiedy? — spytał Waśka.
— Kiedy ci się żreć zachce.
— Ząwsze mi się chce.
— Tó nie obijaj się tutaj. Idź, weź się do roboty.
Może'zainteresowanie, z jakim Waśka ogląda! i dotykał
makat, pozwoliło mężczyźnie odgadnąć, że chłopak parał się sztuką malowania, a może po prostu zrobiło mu się żal kontuzjówanego żołnierza; zresztą niezależnie od tego, jak byłe później, kiedy Waśka próbował ułożyć w jakimś porządku godziny swego życia — dzień kupna amerykańskich trzewików uznał za przełomowy.
Przy wyjściu z bazaru, gdzie czatowali handlarze polujący na okazję złapania towaru od frajerów za pół ceny, kręcił się Lonieczka Siwers w swoich niebieskich sandałach. Waśka uśmiechnął się do niego, mrugnął. Chłopiec skrzywił wargi pod spuchniętym nosem.
— Stuknięty! — krzyknął. — Fajnie ci w nowych butach?
— Poszedłbyś lepiej do domu dziecka — poradził Waśka.
— A ty trzymaj w łapie zaświadczenie, że jesteś hyś kontuzjowany — odparł Lonieczka.
Waśka miał zaświadczenie o odniesionych ranach, a o kojituzji nie. Kontuzja, jak zmęczenie, narastała w nim przez cały czas wojny. Chwilami zaczynał się jąkać, chociaż W rozmowie zwykle się nie jąkał, czasem zwidy- wała mu się zasypana antracytem górka rozrządowa, czuł się wtedy samotny i niezdolny do życia, czasem—i to było najstrasżniejsze — wszystko wokół czerniało i na ciemnej wodzie rozpędzały się do lotu ptaki o wąskich skrzydłach. Kiedy wznosiły się w powietrze, Waśkę porażała ciemność; jeśli w takiej chwili przechodził przez jezdnię, nie zauważał pojazdów; ocknąwszy się, szedł jakby nigdy nic dalej, lekki i pogodny, nie biorąc do siebie wymysłów kierowców, mógł nawet zainteresować się, kogo tak obrzucają wyzwiskami.
Żołnierze przynieśli z wojny ból duszy, ból kości, a niektórzy, jak Waśka, ból ¡wrażonego kontuzją mózgu.
Dlaczego jąkał się czasem, z czym wiązało się widzenie górki rozrządowej? Waśka nie wiedział, nie zastanawiał się nad tym, w ogóle niewielu sprawami zaprzątał sohip
głowę, ale skąd się wzięły ptaki wzlatujące z ciemnej wody pamiętał dobrze, i ciążyła mu ta pamięć.
...Na podłodze, pośrodku pokoju, przyciśnięci do nogi wielkiego dębowego stołu leżą jego trzej koledzy—trzech Piotrów ze ściętymi czaszkami. Na parapecie książka zbryzgana ich krwią...
Książkę wymieniali u piechociarza, który miał duże uszy i za wielki szynel z podniesionym kołnierzem; wyglądało to, jakby ten malutki żołnierz przez cały czas wisiał na gałęzi i właśnie spadł, no i najpotrzebniejszą na tym świecie rzeczą był dla niego zegarek, w zamian za zegarek zaproponował książkę ciężką jak Biblia i równie mądrą, jako że autor, niemiecki profesor, zebrał w niej rysunki i poezję z wychodków wszystkich najwyżej ucywilizowanych narodów, po czym doszedł do wniosku, że ich pomysłowość i głupota są na jednakim poziomie. Można było tylko się dziwić, dlaczego Hitler nie kazał tej książki zniszczyć. Kłapouchy piechociarz wyjaśnił, że była to ulubiona lektura Fuhrera; jeszcze jako kapral podczas pierwszej wojny światowej oglądał w koszarach obrazki, nie myśląc o swojej wyższości rasowej, nie zastanawiając się nad pochodzeniem szerokozadych dziewoi, tak blondynek jak i brunetek.
Drużyna Waśki zatrzymała się w murowanym domu, na skraju niedużego miasteczka. Chcieli zjeść coś gorącego, rozpalili więc ogień pod kuchnią, a że znaleźli w bogato zaopatrzonej spiżarni mąkę, konfitury, sodę i margarynę, zabrali się do robienia racuchów. Trzej zaś najwyżsi i najbardziej leniwi spośród nich — trzech Piotrów - położyli książkę na parapecie i oglądali ją z lubością, rżąc z zachwytu i pokrzykując do przechodzących obok czołgistów, żołnierzy łączności i baonu sanitarnego.
— Spójrz, zupełnie jak u nas. Ten sam brak kultury.
Waśka szedł właśnie z kuchni oznajmić im, że za swoje lenistwo i bezczelność dostaną trzy razy mniej racuchów niż gorliwi żołnierze. Nie przekroczył jeszcze progu pokoju, jeszcze był w drzwiach, kiedy w górną ramę okna uderzył zabłąkany pocisk. Wybuch cisnął trzech Piotrów na podłogę, zgniótł ich i powlókł na środek pokoju, brudząc czerwienią posadzkę.
Waśka zobaczył wtedy ptaki o wąskich dużych skrzy-
L
dłach, gotujące się do lotu z poczerniałego nagle sufitu, który wydał mu się ciemną wodą jeziora.
Kiedy sufit znów zbielał, książki już nie było na parapecie, wyrwane, pokrwawione kartki leżały zmięte w kącie.
—- Co się stało? — wołano z kuchni. — Powiedz trzem Piotrom, niech przyniosą drwa.
Różowiała sypiąi a się z sufitu kreda.
Dopiero później Waśka nauczył się osłabiać takie, obrazy — malował je w wyobraźni coraz to mniej wyraziście i krwawo, ale przez długi czas nosił je w sobie w ich pierwotnym kształcie i czasem zrywał się od stołu w jadalni, bo chwytały go mdłości.
Po powrocie do domu Waśka rozwiną! makatę i zobaczył wyblakłą kopię Bohaterów Wasniecowa malowaną rozbielonymi farbami. Ornament po brzegach byl smutny, niebiesko-zielony, zimny. Waśka długo przyglądał się makacie i drętwiał, uświadamiając sobie z każdą chwilą jaśniej, że nawet tak nie umiałby tego zrobić.
Przez Jufcik napływał z podwórza zapach odwilży, osikowego drewna, zardzewiałej blachy dachowej i chlorowanego wapna.
Waśka poczuł ssanie w żołądku. Pokój wydał mu się ubogi i brudny — upić się, to było jedyne wyjście.
Gdzieś w pobliżu, a właściwie w samym jego uchu. rozległ się śmieszek palacza żeglugi wielkiej w stanie spoczynku, artysty malarza Afanasija Nikanorowicza: „Zdaje się, że strach cię obleciał, Waśka? A to przecież bohomaz, nędzny knot. Co jest potrzebne w makacie? Czysty kolor. Poślij więc w diabły te swoje strachy. Zagruntuj miękko, z pokostem. Chcesz malować w owalu? Brzegiem puść gre.cki meander — «napływającą falę». Spłaszcz go u góry i u dołu, zakończ spiczastą pętlą. Meander nie jest za trudny na pierwszy raz i szablon do niego zrobić łatwo, potem możesz się zaprawiać w akan- tach i lotosach. W rogach narysuj okrągłe tarcze z, ptakiem i skrzyżowane miecze — bądź co bądź, to Bohaterowie. Do wszystkiego wytnij szablony. Po kolei, starannie. Bez papraniny."
13
Tł ja
t Ś . ii łXMl O |
, 7^*1 li
IMItr i »> ^ i ***. Ul
7 L--¿w i\ Ł Mk
ty un
-
■mSaSiiiiwMT liSitj ii#*'
mm f%44BJrt 9)
ip
Waśka wyszedł na dwór. Głos Afanasija Nikanorowi- cza nie przestawał go pouczać, dodawał odwagi.
W nie zastawionym sągami kącie podwórza lekko i obcisłe ubrani chłopcy, stojąc w koło, podawali sobie od nogi do nogi piłkę futbolową, robili to beznamiętnie i bez pośpiechu, nie wyjmując rąk z kieszeni i papierosów z ust. W drugim końcu podwórza, przy bramie, gdzie kocie łby jeszcze przed wojną zalano asfaltem, tańczyły dziewczęta, każda z osobna; tańcząc wymieniały jakieś uwagi, szeptały między sobą, czytały konspekty, coś notując, najczęściej jednak chichotały.
Dzieci na podwórzu nie było — na pustym placu za domem bawiły się w wojnę, która dopiero co się skończyła.
Na rynku Andriejewskim w sklepiku z artykułami gospodarstwa domowego, przesiąkniętym zapachem nafty i woskowej pasty do podłogi, Waśka wciąż jeszcze bez przekonania kupił rulon ruberoidu na szablony, biel cynkową w proszku, pokost i klej do gruntowania.
Wyładował to wszystko w pokoju i pojechał do Portu na wysypisko śmieci. Nazbierał tam i związał w ciężką pakę listwy ze skrzynek, w które, jak sądził, musiały być pakowane niemieckie obrabiarki.
Wieczorem, kiedy zajrzała do niego Anastazja Iwa- nowna, miał już gotowe dwa blejtramy z naciągniętym płótnem z przeciętego na pół prześcieradła.
Anastazja Iwanowna długo i z obrzydzeniem oglądała białawą makatę.
— Nawet dla kreta jasne, że to nie Rembrandt — burknął Waska. Napatrzyła się na arcydzieła w swoim Ermitażu.
Anastazja Iwanowna nie dosłyszała.
I co ja twojej matce powiem? — zmartwiła się. — Ech! Tyle tylko j...
Jura2000