Kross Jaan - CESARSKI SZALENIEC - WPŚ.rtf

(1896 KB) Pobierz

Kross Jaan

CESARSKI SZALENIEC

 

 

 

Od wydawcy rękopisu

Kiedy moje pierwsze prace oparte na źródłach historycz­nych zwróciły na siebie uwagę wąskiego kręgu miłośni­ków tego typu literatury, pomyślałem, że mogę teraz z góry patrzeć na moich kolegów po piórze, odczuwają­cych brak materiału. Zacząłem bowiem otrzymywać mnóstwo listów od znajomych lub całkiem nie znanych mi osób z sugestiami, radami, a nawet całymi referatami

o              ludziach i zdarzeniach, które mogłyby posłużyć za materiał do historycznej opowieści.

Leningradzki etnograf i historyk A.Dridzo, nawiasem mówiąc iberoamerykanista, studiujący z entuzjazmem historię i kulturę Estonii, zwrócił moją uwagę na opubli­kowaną niegdyś w Londynie historię życia hrabiego S., pod wieloma względami zbieżną z losami generała Mi- chelsona. Nie znani mi ludzie radzili zająć się lejtnantem Husenem i jego potomkami z Rapina. Znajomi i nieznajo­mi wspominali często o kapitanie Jurgenie Bogdanowie,

o              malarzu Jiiri, o generale Tennerze, o doktorze Espen- bergu i o wielu innych godnych uwagi historyka osobisto­ściach. Polecano mi rozmaite opublikowane materiały, zwracano uwagę na jeszcze nie znane ludzkie losy lub radzono inaczej spojrzeć na sprawy znane od dawna.

Proponowany czytelnikowi rękopis przyniósł mi jeden z zagorzałych miłośników estońskich pamiątek historycz­nych. Znalazł ów rękopis w czasie ostatniej wojny w okrą­żonym Leningradzie, wśród rzeczy należących do zmarłe­go sąsiada, niejakiego Ignatjewa. Człowiek, który przy­

niósł rękopis, nie pamiętał ani imienia, ani imienia ojca świętej pamięci Ignatjewa. Wiadomo było tylko, że pracował gdzieś jako urzędnik, a w czasie blokady był już w podeszłym wieku. Wszystkie moje próby ustalenia personaliów Ignatjewa, co umożliwiłoby mi dalsze poszu­kiwania, przede wszystkim w przeszłości, spełzły na niczym. Sumienny historyk nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek opinie o pochodzeniu rękopisu, oparte jedynie na jego treści. Konstruowanie pochopnych hipo­tez nie jest najlepszym zajęciem dla wiernego swym powinnościom uczonego-historyka. Lecz pisarz-histo- ryk, który ma prawo posługiwać się fantazją, mógł zdobyć się na powiązanie widniejącej w rękopisie galerii postaci z nazwiskiem Ignatjewa i sformułować przypusz­czenie: ponieważ autorem dziennika był brat matki wiceadmirała Georga von Bocka, można założyć, że ostatni jego posiadacz, człowiek o nazwisku Ignatjew, był potomkiem krewnych żony admirała, Anny Ignatjew.

Kilka słów o redakcji tekstu. Czytelnik natychmiast zauważy, iż ze względu na język rękopisu nie można odnieść do początków minionego stulecia. Tekst estoński miesza się w dzienniku z tekstem obcojęzycznym, francus­kim i niemieckim. Fragmenty te przetłumaczyłem na estoński, a cały tekst ujednoliciłem, aby uczynić go dostępniejszym dla współczesnego czytelnika. Chciałoby się mieć nadzieję, że w niedalekiej przyszłości, w nadcho­dzącej epoce gwałtownie rosnących publikacji naszej spuścizny epistolarnej i starych dokumentów (jednak, rzecz zrozumiała, dopiero po opublikowaniu kroniki Russo wa*, kazań Miillera**, listów Masinga, pism Faeh- lmanna i wielu innych rzeczy) znajdzie się także miejsce dla oryginalnej, interesującej pod względem lingwistycz­nym redakcji dziennika Jakoba Mättika. Oczywiście, gdyby pojawił się on w „Beiträge” Rosenpläntera, byłoby to znacznie donioślejsze wydarzenie niż wydrukowanie go w czasopiśmie „Keel ja Kirjandus”***. (W czasach

Rosenpliintera nie mieliśmy niestety pisma zajmującego się publikacją materiałów historycznych.) Jednakże opu­blikowanie dziennika w latach siedemdziesiątych naszego stulecia ma pewną zaletę: tym, którzy do tej pory nie chcieli tego zrozumieć, przypomina raz jeszcze, że rękopis (czy to filologiczny, czy literacki) nie ma nic wspólnego ani z koniakiem, ani z oficerem, co to z biegiem lat

              pierwszy w beczce, drugi w służbie — zyskują kolejne gwiazdki.

J. K.

Vóisiku, czwartek, 26 maja 1827r.

Przede wszystkim pragnę wyjawić przyczynę, która skłania mnie do rozpoczęcia tego dziennika. Właśnie tak

              „rozpoczęcia”. Nie sposób bowiem przewidzieć, czy uda mi się go prowadzić. Wydaje się to nader wątpliwe

              prowadzeniu dziennika nie sprzyja ani czas, ani miejsce, ani nawet moja sytuacja rodzinna. Jeśli już jednak mam go pisać, to tylko w najgłębszej tajemnicy. Pozwoli mi to opowiedzieć na samym początku o przy­czynie, która pobudziła mnie do prowadzenia zapisków. A zatem zostałem wciągnięty w splot wydarzeń na tyle niezwykłych, że człowiek myślący, który dzięki zbiegowi okoliczności stał się ich świadkiem, nie może, w moim mniemaniu, nie podjąć próby zapisania swoich obserwa­cji. Choć może raczej myślący tylko powierzchownie. Bowiem myślący głębiej wstrzymałby się najpewniej od jakichkolwiek zapisków. Bóg raczy zresztą wiedzieć.

Spoglądając w przeszłość muszę stwierdzić, że początek tego wszystkiego miał miejsce nie dziś. Lat temu już dziesięć, a nawet o wiele więcej. Ja sam stałem się przez ten czas kimś zupełnie innym. Bo któż to słyszał, żeby wiejskiemu chłopakowi z gminy Holstre udało się przez te lata — ’lożna przyjąć, że od 1814 roku — dowiedzieć się i zobat yć wszystko to, co odkrywał przede mną bieg wydarzeń zmieniających się jak kulisy we włoskiej ope­rze...

A zatem dwa tygodnie temu, w czasie gwałtownej

wiosennej ulewy, przybyliśmy z Petersburga tutaj, do Vóisiku. Eeva, dziewięcioletni Jiirik, którego wbrew moim radom też zabrali do Petersburga, i Timo, a oprócz tego służący Kasper, pokojówka Liiso i ja. I, rzecz jasna, stangret Juhan. A także feldjeger z trzema żandarmami.

Na życzenie Eevy w Petersburgu zatrzymaliśmy się nie u krewnych Timo, lecz, jak zazwyczaj, na Mojce u wdowy po akademiku Lehrbergu. Timo już kilka miesięcy wcześ­niej został przeniesiony ze Schlilsselburga do twierdzy Pietropawłowskiej, i kiedy dziesiątego maja przywieźli go w końcu stamtąd do mieszkania pani Lehrberg, to, rozumie się, nie samego, lecz z feldjegrem. Ów człek został, naturalnie, na noc i Eeva poleciła mi spoić go w kuchni pani Lehrberg. Okazało się to łatwiejsze, niż myślałem. Dokonałem tego za pomocą dwóch butelek bardzo mocnej wiśniowej nalewki, które pani Lehrberg postawiła na stole, mrugając przy tym do mnie porozu­miewawczo i mówiąc: ,,Um Gottes willen, nicht geizen!"* W czasie gdy w kuchni feldjeger popijał nalewkę i jadł kapuśniak, pogwizdywał, a potem drzemał i w końcu zachrapał, w salonie Lehrbergów pojawili się jacyś czterej panowie z podniesionymi kołnierzami — może nawet było ich pięciu — którzy emfatycznym szeptem witali się z Timo, wycierając przy tym nosy w chusteczki. Kim byli, nie wiem, widziałem ich bowiem tylko w drzwiach, a w przedpokoju paliła się jedna jedyna świeca, ci panowie zaś nie tylko podnieśli kołnierze, lecz także ukryli starannie nosy w szalikach. Jednego z nich Timo nazwał, jak słyszałem, Wasilijem Andriejewiczem, a po­nieważ ów Andriejewicz był, jak się wydaje, jeszcze bardziej zmieszany niż pozostali, przyszło mi na myśl, że może jest to poeta Żukowski, którego kiedyś — pięć lub sześć miesięcy temu — już widziałem. Słyszałem także, iż przyjaźń z tak nieodpowiednią osobą poczytywana była Żukowskiemu — hofmeistrowi przy dzieciach samej cesarzowej — za poważną przewinę. Prawdę "zekłszy, zdziwiłem się, że znaleźli się przyjaciele, któr , właśnie teraz raczyli o sobie przypomnieć i dać wyraz swoim uczuciom: nie minęło nawet parę godzin, jak nas odszu­

kali, gdy tymczasem przez całych dziewięć lat nieobecnoś­ci Timo prawie nikt, prócz Żukowskiego, nie pokazywał się...

O              szóstej rano, kiedy feldjeger odespał już pijaństwo, qawili mu się do pomocy trzej żandarmi. Eeva natych­miast znalazła im zajęcie: poleciła wynieść nasze walizy, ułożyć na dachu karety i poprzywiązywać. Słyszałem, jak sąsiedzi mówili na schodach: „Stanowcza kobieta z tej pani von Bock... Nie dość, że wywalczyła uwolnienie męża... Przysłali jej jeszcze na dodatek wojaków do noszenia rzeczy...”

W rzeczywistości owi tragarze przysłani byli po to, by pod nadzorem feldjegra pilnować nas przez całą drogę z Petersburga do Vöisiku. Abyśmy gdzieś z wyznaczonej trasy nie zboczyli, powiedzmy, za granicę, czego obawiają się najbardziej. Albo żebyśmy, broń Boże, nie przesłali komuś listu lub wiadomości i nie wdawali się z postronny­mi ludźmi w rozmowy o czymś, co nie odpowiadałoby władcom cesarstwa...

Dopiero w drodze po raz pierwszy od dziewięciu lat udało mii się przyjrzeć Timo. Powiadali, że niesłychanie się roztył, ale to łgarstwo. Taak... kiedy go aresztowali, był smukłym, młodym przystojnym człowiekiem, nie wyglądającym na swoje trzydzieści lat. Teraz można mu dać nawet pięćdziesiąt. Bezzębne usta czynią go jeszcze starszym. Ale najgorsza jest, moim zdaniem, ta jego szara twarz. Właśnie twarz, a nie posiwiałe włosy. I nie zbędne pół puda wagi, które mu przybyło. Jeżdżąc wierzchem szybko je zrzuci. Od tego też zaczął! Opuścił okienko karety i przywołał feldjegra. Coś mu powiedział. Feldje­ger rozkazał zatrzymać się.

              Kitty, przejadę się trochę wierzchem. Bardzo długo byłem pozbawiony ruchu.

Timo wysiadł z karety. Jeden z żandarmów oddal mu swego konia, a sam wdrapał się na tylny stopień karety i usiadł obok Käspera. Timo wskoczył na siodło i pomknął traktem, a feldjeger z żandarmami ruszyli za nim, chociaż przez szacunek trzymali się jakieś pięćdzie­siąt kroków z tyłu...

Rozejrzałem się: maleńki Jiirik, ogorzały, z zadartym noskiem, spał mocno na przednim siedzeniu karety

II

zwinąwszy się w kłębuszek pod podróżnym pledem; obok podrygiwała jasnowłosa głowa pogrążonej w głębokiej drzemce Liiso. Nachyliłem się ku Eevie i zapytałem ją na ucho po estońsku (później spostrzegłem, że mówienie

0              takich rzeczach po estońsku stało się naszym zwycza­jem):

              Eevo, co się stało z jego zębami?

Odpowiedziała również szeptem:

              Wybili mu.

Nachmurzyła się, a na jej twarzy pojawiły się koło nosa dwie cieniutkie bruzdki. Wyszeptała:

              Jakimś ciężkim przedmiotem. Timo mówił, ale nie zrozumiałam.

Patrzyłem na jej wykrzywioną bólem twarz. Siedziała z zamkniętymi oczami. Kareta trzęsąc się ruszyła dalej

1              cienie przydrożnych brzóz prześlizgnęły się po twarzy Eevy. Myślałem:

„Nie lubię swojej siostry. Nie. Nie lubię jej, bo na złamanie karku puściła się na głębokie wody; natych­miast, gdy ów pański synalek na nią skinął. Natychmiast pogodziła się z tak całkowicie nienaturalną dla niej sytuacją i pociągnęła mnie za sobą. Tak, bez wątpienia byłaby ona nienaturalna nawet wówczas, gdyby cała historia zakończyła się tylko na małżeństwie chłopki i barona... Nie, nie lubię tej mojej szalonej, niepojętej i nieokiełznanej siostry. I ona o tym wie... Lecz ma do mnie zaufanie. Bo i komuż jeszcze mogłaby ufać?... A i ja... zapewne, też tylko jej...”

Między poduszkami, w fałdach muślinowej spódnicy odszukałem jej maleńką, silną dłoń i ścisnąłem na znak, że doceniam okazane mi zaufanie, a ona odpowiedziała na uścisk. Miałem ochotę zadać jej tysiące pytań, a wśród nich to najważniejsze:

              Eevo, powiedz, czy to prawda, że Timo jest obłąkany? Jak to publicznie ogłoszono? Czy też udaje od czasu do czasu, żeby znów nie zamknęli go w kazamatach?

I jeszcze jedno, jeszcze ważniejsze pytanie:

              Powiedz mi, Eevo, za co oni mu to wszystko zrobili? Lecz o nic nie zapytałem. Nie chciałem, żeby zamknęła się w sobie i odpowiedziała mi kłamstwem, jak czyni to wobec obcych. Nie zapytałem o nic. Patrzyłem tylko na

12

nią i myślałem: niepojęte, skąd się wziął u mojej siostry tak nieugięty charakter... Spójrzcie tylko, jakie włosy wyrosły jej przez ten czas...

Tamże. Piątek, 27 maja

Wczoraj wieczorem przeszkodzono mi, a raczej uroi­łem sobie, że mi przeszkodzono, i zaraz sprawdziłem, czy uda mi się na tyle szybko chować dziennik, bym mógł się odważyć na prowadzenie go bez zamykania się na klucz. Zdaje się, że tak.

Ów niewielki, dosyć gruby czarny kajet nabyłem w Vil- jandi u Schadego na dwa tygodnie przed ostatnią wypra­wą do Petersburga. O dzienniku wcale wówczas nie myślałem; zamierzałem wypisywać w nim aforyzmy, które znajduję w rozmaitych księgach. Nie po to, aby zabłysnąć nimi w towarzystwie, jak to czynią gorliwie (podobni do mnie!) ludzie o miernym wykształceniu (wykształconym przychodzi to bez żadnego wysiłku). Nie. Wyłącznie dla siebie. Aby zapisywać takie aforyzmy, które w dwóch albo w trzech wierszach zawierają sens dwustu-, trzystustronicowej książki. Kiedy wróciliśmy z Petersburga, a Timo znowu był razem z nami, kiedy zacząłem rozmyślać o naszym życiu, rzucił mi się w oczy ów czysty kajet. I wówczas wpadłem na pomysł prowa­dzenia dziennika. Tym bardziej, iż w moim pokoju znalazłem miejsce, gdzie w razie potrzeby można go szybko ukryć i z łatwością wydostać na powrót.

Teraz, kiedy cała nasza rodzina jest już w komplecie, zajmuję to samo pomieszczenie, co dawniej. Pokój na mansardzie w samym końcu prawej oficyny; ten sam, który dziesięć lat temu służył Timo jako mały gabinet i w którym zamieszkałem później ja — wszystkiego jakieś sześć, siedem sążni kwadratowych. Są w nim tylko jedne drzwi, wychodzące na korytarz, i po jednym oknie w przeciwległych ścianach. Jedno znajduje się od frontu, drugie wychodzi na wielki, zdziczały sad jabłoniowy za domem. Sam dom został zbudowany w początkach minionego stulecia. Mówiono, że ojciec Timo nie zbudo-

13

wał nowego dworu jakoby dlatego, że potrzebne na to pieniądze rozeszły się na układanie i drukowanie prospe­któw, projektów i propozycji, jakie wspólnie z Lehrber- giem rozsyłali na wsze strony, zabiegając o otwarcie uniwersytetu w Tartu. A zatem nasz tak zwany „nowy dwór” jest w istocie stary: z pękatymi, zwężającymi się ku górze kominami, jakie zazwyczaj spotyka się w tego rodzaju budowlach. Jeden z takich kominów-kolosów przechodzi przez środek mojego pokoju. Dobudowany jest do niego piec i kominek; pierwszy wyłożony niebieski­mi, drugi białymi holenderskimi kaflami, a wszystko razem dzieli pokój jakby na dwie części. W tej za piecem znajduje się erkier wychodzący na sad; stoi tam maleńkie biureczko, przy którym siedzę i piszę.

I tu oto znalazłem skrytkę, która dodaje mi śmiałości (ba, kusi mnie!) do zajmowania się dziennikiem w takim domu jak nasz. Sufit w moim erkierze — dość niski, niższy od sufitu w pokoju — zrobiony jest z pomalowanych na biało desek. Stojąc pewnego razu przy stoliku, podnios­łem ręce do góry i dotknąłem sufitu: brzeg jednej z desek zaskrzypiał i nieznacznie się uniósł niby wieczko wąskiej skrzyneczki. Kiedy cofnąłem rękę, deska wróciła na swoje miejsce i już się nie dawała podnieść. Długo męczyłem się, zanim ustaliłem, na czym polega ów sekret. Prawa deska unosi się tylko wtedy, gdy jednocześnie nacisnąć lewą; łączyło je jakieś tajemne, umieszczone nad sufitem urzą­dzenie, złożone z dwóch kawałków drewna i sprężyny. Wsunąłem rękę w wąski otwór w suficie i namacałem wewnątrz obszerną przestrzeń — coś jakby skrzyneczkę na dwa łokcie długą i na dwie albo trzy piędzi szeroką. Ręka nie znalazła tam nic oprócz kurzu i pajęczyny; od razu pojąłem, że jest to idealne miejsce, by schwyciwszy ze stolika dziennik błyskawicznie go ukryć.

Widzę, że zacząłem wczoraj pisać o charakterze i o wło­sach siostry, lecz nie skończyłem. Tak, natura obdarzyła {pi pięknymi, ale w końcu dość zwyczajnymi włosami

              we wsiach holstreskich można podobne zobaczyć nader często. Miłośnicy wyszukanych słów nazywają je, jak słyszałem, świetlistymi, tycjanowskimi. Gdybym za­czął obstawać przy tym, co za chwilę opowiem, wielu ludzi nie uwierzyłoby mi. Lecz pamiętam doskonale, jak

w pierwszą rocznicę aresztowania Timo, to znaczy 19 maja 1819 roku, nie poznaliśmy Eevy, kiedy wyszła ze swojej sypialni na śniadanie: okazało się, iż poprzedniego wieczoru pomalowała włosy na kruczoczarny kolor. Pamiętam też, że kiedy przyniesiono jej Jürika (miał wówczas osiem miesięcy), a ona chciała dać mu pierś, malec nie poznał matki i zaczął przeraźliwie krzyczeć. Wszyscy poczuli się nieswojo. Zapytałem: „Po coś to uczyniła?”

A Eeva odpowiedziała: „Po to, abyśmy wszyscy pamię­tali, co ze mną zrobiono.”

Nawiasem mówiąc, kiedy piszę „my wszyscy” to oznacza to doktora Robsta, Käspera, Liiso i mnie, bowiem w owym czasie nikogo więcej nie było w majątku. Georg i Karl, bracia Timo, przebywali w swoich pułkach: pierwszy w Petersburgu, drugi w Mitawie, zaś jego siostra Elisabeth, zamężna od lat czterech, już od dwóch nie pojawiała się na naszym horyzoncie. Powiadają, że jej Peeter, to znaczy Peeter Zoege von MannteufTel, właści­ciel dóbr Vana-Harmi w Estonii, zabronił żonie kontak­tów z rodziną brata — zdrajcy ojczyzny, tym bardziej iż żona owego zdrajcy uosabiała coś, co było niepojęte, niedopuszczalne, szokujące, czyli mówiąc prościej była chłopką.

A swoje kruczoczarne włosy, ową chorągiew żałobną, nosiła Eeva przez całe dziewięć lat. Z dumą, wyzywająco, rozmyślnie — potrafię to zrozumieć, lecz muszę powie­dzieć, że na podobne ekstrawagancje mogą pozwolić sobie tylko kobiety, chociaż razi mnie to nawet u nich. Wieczorem, w przeddzień przywiezienia Timo do pani Lehrberg, Eeva poprosiła ją o mocny ocet, wrzuciła doń jakieś zioła i zmyła z włosów czarną farbę. Na widzenie z Timo do twierdzy Pietropawłowskiej także poszła z czarną głową, lecz spotykając go na wolności, pragnęła mieć takie same jasne włosy jak niegdyś. O ile, rzecz jasna, ów los, który jej, im czy też nam wszystkim został zgotowany, wypada nazwać wolnością... Jakkolwiek by było, coś bezpowrotnie minęło, a widać to chociażby po siwiejących skroniach Eevy, mimo że nie ma ona jeszcze nawet trzydziestki.

Także tutaj, 31 maja, wtorek

Po to, aby niezwyczajne wydarzenia w naszym życiu mogły być bardziej zrozumiałe dla przyszłego czytelnika moich zapisków, powinienem zapoznać go z prehistorią. Spróbuję zrobić to możliwie krótko.

My wszyscy — Eeva, ja i dwoje młodszych dzieci, nasi brat i siostra, którzy jednocześnie zmarli na jakąś chorobę gardła — urodziliśmy się na ziemi viljandzkiej w Kan- nuka, maleńkim chłopskim folwarku naszego ojca Peete- ra we wsi Tömbi, należącej do państwowej myzy Holstre, którą dzierżawił pan von Berg. Eeva w 1799, a ja w 1790 roku. Pamiętam, że kiedy byłem już dość dużym chłop­cem, nasz ojciec, który służył przez kilka lat w holstreskiej myzie jako stangret, przez co z coraz większym trudem przychodziło mu prowadzenie gospodarstwa, uprosił generała Berga, by uwolnił go od obowiązków stangreta, pozwalając nam jednocześnie pozostać na Kannuka.

Do wiosny 1813 roku wiedliśmy zwyczajny żywot chłopskich dzieci, a potem wiejskich podrostków. Z jedną tylko różnicą: ojciec wcześnie zaczął uczyć nas czytania i pisania, z czym nieczęsto można się spotkać w chłopskiej zagrodzie; najpierw tylko czytaliśmy, a potem wyuczyliś­my się pisania liter. Robiliśmy to kawałkiem węgla na brzozowej korze, później powierzono nam arkusz papieru i gęsie pióro, i wkrótce, gdyby tylko dawano nam wystarczającą ilość papieru, mogliśmy całymi stronicami przepisywać katechizm lub księgę ze zbiorem kazań. W dzieciństwie byłem słabowity i niewielkiego wzrostu, ale dlatego — jak mówił ojciec — że zaciekle, do siódmych potów pracowałem, wyrósł ze mnie mocny chłopak i tak szybko dojrzewałem, że ojciec zaczął przemyśliwać o przekazaniu gospodarstwa w moje ręce.

Wiosną 1813 roku dwudziestoletnia córka naszego dziedzica, Sabine von Berg, poleciła Eevie zjawić się u siebie i zaofiarowała jej pracę pokojówki. Matka odniosła się do tego wyrozumiale, ale ojciec nie chciał się z tym pogodzić. Chociaż stary dzierżawca rzadko przyjeż­dżał do Holstre i przekroczył już siedemdziesiątkę, tak że można było się nie obawiać, że zepsuje dziewczynkę, a syn jego trzeci rok wojował przeciwko Bonapartemu, to jednak zbyt dużo opowiadano o pokojówkach, którym

nie wiedzieć czemu przytrafiały się paskudne historie.

Lecz już wtedy Eeva zadecydowała o swoim losie sama, a przyszło jej to tym łatwiej, że ojciec i matka nie byli w tej kwestii zgodni.

„Nie przytrafi mi się nic, czego sama nie będę chciała”

              oto jej odpowiedź. I poszła do dworu. Trzeba powie­dzieć, że chociaż spotkało ją tam coś najbardziej nieocze­kiwanego, to jednak okazało się, że rację miała ona.

Jesienią trzynastego roku na urlop do Holstre przyje­chał z wojaczki młody pan Paul von Berg, a razem z nim jego kolega, pułkownik Timotheus von Bock, o którym wkrótce zaczęto mówić, że jest jakoby osobistym przyja­cielem cesarza.

Co tam wydarzyło się lub nie wydarzyło we dworze

              o to nigdy Eevy nie pytałem. W każdym razie od razu rozeszły się słuchy, że towarzysz broni brata został wybrańcem Sabine i że pan tatuś i pani mamusia uznali, iż jest to rzecz całkowicie zrozumiała. I oto nagle pewnego jasnego wrześniowego ranka tenże pan Bock przycwało- wał na nasze podwórze w Kannuka — pamiętam to tak wyraźnie, jakby to było wczoraj — a wraz z nim nasza Eeva, siedząca bokiem na końskim zadzie.

Zeskoczył na trawę i zsadził Eevę. Zamiast munduru miał na sobie prosty, biały, lniany surdut i takież spodnie, lecz za to na nogach oficerskie buty.

              Ojciec w domu? — zapytała Eeva, a ja odpowie­działem: „Aha, w domu” i powiesiwszy chomąto na drzwiach stajni, wszedłem w ślad za nimi do izby.

Pan Bock mówił po estońsku całkiem nieźle, ale jakoś urywanie, szorstko i z właściwym Niemcom złym akcen­tem, który po dziś dzień nie przestaje razić moich uszu. Ojciec podniósł się zza stołu; matka stała bez ruchu przy kuchni, trzymając w ręku pokrywkę od faski i zasłaniając się nią niby tarczą.

Pan Bock zwrócił się do ojca:

              Tyś Peeter, gospodarz na Kannuka?

              Tak, to ja.

              Jestem Tymoteusz Bock z dóbr Vdisiku, tutaj, w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin