Dlaczego nie przyjechałas przed wojną.pdf

(581 KB) Pobierz
Lizzie Doron
Dlaczego nie
przyjechałaś
przed wojną
Na pamiątkę pewnego okresu w życiu
Słowo od autorki
„Na wysokim wzgórzu, w dalekiej Europie, wznosił się zamek, w nim mieszkała
królewska rodzina. Nikt o niej nie wie, a ja jestem jedynym świadkiem ich dziejów”.
Tak mawiała Helena, ale nigdy nie rozwijała tego tematu. Może czasem dorzuciła kilka
zdań, na końcu lub na początku, czasem trochę mniej, czasem więcej. Więcej dotyczyło
teraźniejszości, a mniej przeszłości. Przyszłości w ogóle nie było.
Przy każdej okazji wracała myślami do tamtego zamku, do miejsca swego urodzenia, do
innej epoki.
W wielkim mieście, na szarym osiedlu, na którym nie było ani wzgórza, ani zamku, na
rogu ulic Zwycięstwa i Bohaterów, w dwupiętrowym domu, w mieszkaniu na drugim piętrze,
Helena żyła innym życiem.
W mieszkaniu był przedpokój, dwie sypialnie, dwie pary drzwi wejściowych, jedne za
drugimi, te drugie otwierały się tylko dla znajomych, pierwsze miały tłumić pukanie, by nie
przestraszyła się obcego, stojącego na progu.
Za drzwiami wejściowymi było dziewiętnaście schodków, poręcz, nieogrodzone
podwórko, ogródek, palma, kolczaste krzewy i polne kwiaty, tam stale gościła suczka przybłęda,
kogut, który był budzikiem, kura znosząca każdego ranka jajko, koty buszujące w kubłach na
śmieci, ptaki, które zatrzymywały się w przelocie podczas wędrówek, i inne zwierzęta.
W tym mieszkaniu, nie w zamku, mieszkały ostatnie przedstawicielki dynastii, matka
Helena z córką Elizabet.
Oto kilka opowieści z ich życia z lat 1960–1990.
Kronika dawno zapomnianych wypadków.
Kirjat Chaim
maj 1960
Pewnego dnia po powrocie ze szkoły zastałam Helenę niespokojnie wyczekującą mnie w
progu.
– Jedziemy do Kirjat Chaim! Być może tam jest ktoś z naszej rodziny – oznajmiła z
przejęciem. – Jeden jedyny raz nie zdążyłam posłuchać radia – powiedziała do siebie ze złością.
– Na szczęście Zosia słuchała i zanotowała wszystko, nazwisko i inne informacje. – Helena
wskazała na karteczkę, która kiedyś była rachunkiem ze sklepu spożywczego, a teraz stała się
adresem ściskanym z całej siły w dłoni. – W drogę – zarządziła.
W mgnieniu oka na moim ramieniu znalazła się torba z kanapką i owocem. Helena wzięła
torebkę z dokumentami i pieniędzmi, zerknęła przelotnie w lustro i szybko przeczesała włosy.
Wyruszyłyśmy.
Z domu na przystanek autobusowy, z autobusu na dworzec kolejowy; ze stacji na
przystanek autobusu do Hajfy, z Hajfy autobusem do Kirjat Chaim.
Całą drogę w milczeniu.
– Kirjat Chaim Zachodnie – ogłosił kierowca.
Helena pociągnęła mnie za rękę. Podeszła do kierowcy i pokazała kartkę z nazwą ulicy i
numerem domu. Wskazał palcem, mówiąc:
– To tutaj, pierwszy dom na rogu.
– Zupełnie jakbyśmy były na naszym osiedlu. – Helena po raz pierwszy przerwała
milczenie. Wydawała się zdenerwowana. – Potrzebuję więcej informacji, nie mogę tak po prostu
zastukać do drzwi. Muszę wiedzieć, kto mi otworzy – powiedziała trochę do siebie, trochę tak,
żebym usłyszała. Z tymi słowami na ustach zmieniła kierunek i skręciła w uliczkę za rogiem,
gdzie znalazła, ku swej satysfakcji, dobrze zaopatrzony sklep spożywczy.
Kupiła czekoladę Czerwona Krowa i zwróciła się do sklepikarza, żującego kawał
tuńczyka na grubej, nierównej pajdzie chleba:
– Przepraszam, może zna pan moich krewnych, państwa Miczmacher?
Sklepikarz otarł usta granatowym, ozdobionym tłustymi plamami fartuchem, który zwisał
z jego wydatnego brzucha tak, jak obrus zwisa ze stołu.
– Owszem – odparł. – Mieszkają naprzeciwko. – Przełknął resztki chleba. – Miły
człowiek, bierze na rachunek – dorzucił wielkodusznie informację.
– Płaci? – wtrąciła Helena z niepokojem.
– Płaci. Ale dopiero jak… – urwał i zaśmiał się.
Helena zbladła.
– Cóż, jak my wszyscy. – Być może broniła swego nowego krewnego. – Niech pan mi
wyświadczy przysługę – poprosiła. – Nie pamiętam, jak nazywa się jego żona, dzieci. Nie
widziałam ich tyle lat. – I dodała przepraszająco: – Imiona i inne szczegóły wylatują mi z głowy.
– Żona nazywa się Bela, dzieci… – Podniósł oczy do góry, a gdy sobie przypomniał,
znów przeniósł wzrok na nią. – Jest tylko jeden chłopiec, siedmio-, może ośmioletni. Mówią na
niego Motek.
– Dziękuję – powiedziała. – Ta czekolada jest dla niego. – Zapłaciła i wyszła. Jedną ręką
trzymała moją dłoń, w drugiej niosła tabliczkę czekolady dla Motka.
Jeszcze w drzwiach sklepu niezwłocznie zagadnęła jakiegoś przechodnia:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin