Poul Anderson - Dzieci wodnika.pdf

(1456 KB) Pobierz
POUL ANDERSON
The Mermaris Children
Przełożyła
Ewa Witecka
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
P
ROLOG
Wybrzeże Dalmacji pnie się stromo wzwyż. Zaledwie o milę od brzegu morza, nad rzeką
Krką na wysokim wzgórzu, skąd łatwo dojrzeć szczyty gór na wschodzie, leży miasto
Szibenik. Rzeka rozlewa się tam szeroko, choć w miarę jak zbliża się do morza, jej koryto
staje się coraz węższe. W górnym biegu natomiast wartko toczy swe wody, wypływając
szumnymi kaskadami z jeziora, które utworzyła wraz z innymi rzekami.
W owych dniach gdy Karol Robert Andegaweńczyk jako młody chłopiec został królem
Chorwatów i Węgrów
*
, tereny wokół wodospadów porastała gęsta puszcza. Podobnie było
nad jeziorem, z wyjątkiem miejsca, gdzie wpada do niego Krka. Tu już przed wiekami ludzie
wykarczowali las i wzięli ziemię pod uprawę. Trochę dalej w górę rzeki, tam gdzie łączy się
ona z Szikolą, wioska Skradin rozłożyła się w pobliżu zamku swego włodarza, żupana.
Dzikie tchnienie puszczy przenikało jednakże nawet przez zamkowe mury. Nocą często
słyszano wycie wilków, w dzień szczekanie szakali, jelenie i dziki nieraz pustoszyły pola,
można też było niekiedy dostrzec wspaniałego łosia lub żubra. Co więcej – żyły tam również
niesamowite istoty: borowiec w leśnym gąszczu, utopiec w głębinach jeziora, a ostatnio, jak
szeptano, także i wiła.
Żupan Iwan Subitij nie zwracał uwagi na tego rodzaju wieści, krążące wśród jego
poddanych. Ów surowy, chociaż sprawiedliwy mąż był bliskim krewnym wielkiego bana
*
Pawle, wiedział znacznie więcej od nich o tajemnicach, i dziwach świata, ponadto spędził
wiele lat za granicą i brał udział w licznych wojnach, które opancerzyły mu serce.
Jego najstarszy syn, Michajło, także nie lękał się leśnych straszydeł. Młodzieniec ów
prawie zapomniał wszystkie słyszane w dzieciństwie legendy, przez te lata gdy kształcił się w
opactwie w Szibeniku, podróżował do tętniących życiem portów Zandaru i Splitu, a raz nawet
przeprawił się przez Adriatyk do Italii. Pragnął zdobyć bogactwo i sławę, przede wszystkim
zaś uciec przed monotonią życia, jakie musiałby wieść tam, gdzie spędził dzieciństwo.
Dlatego skorzystawszy z poparcia Iwana przyłączył się do świty Pawle Subitija, zwanego
twórcą królów.
Michajło kochał jednak swoje rodzinne strony i często odwiedzał Skradin. Tutejsi
wieśniacy znali go jako wesołego, nieco lekkomyślnego, ale obdarzonego dobrym sercem
młodzieńca, który przywoził ze sobą posmak nie znanego im wielkiego świata oraz pieśni i
fascynujące opowieści o nim.
Pewnego ranka, na początku lata, Michajło w towarzystwie sześciu mężów wybrał się na
polowanie. Trzej spośród nich byli jego przybocznymi strażnikami i sługami – przybyli wraz
z nim z Szibeniku. Panował naonczas pokój, którego nie zakłócali ani Wenecjanie, ani
przywódcy miejscowych możnych rodów, dodać też należy, że przed kilku laty na rozkaz
Iwana Subitija ścięto ostatniego rozbójnika grasującego w tych stronach. Mimo to mężowie
*
*
Lata 1308–1342 (przyp. tłum.).
Ban – namiestnik królewski w średniowiecznej Chorwacji (przyp. tłum.).
1
rzadko odważali się podróżować samotnie, a niewiasty nigdy. Michajle towarzyszył jeszcze
jego młodszy brat Luka, jechali też z nim dwaj wolni kmiecie, którzy mieli być
przewodnikami i wykonywać ciężkie prace. Z tyłu biegła za jeźdźcami sfora psów.
Myśliwi wyglądali wspaniale. Michajło odziany był wedle ostatniej zachodniej mody w
zielony kubrak i długie obcisłe spodnie tegoż koloru, koszulę o barwie szafranu, płaszcz
naszywany jedwabiem, na nogach miał kordobiańskie ciżmy. Długie kasztanowe kędziory
przykrył płaskim aksamitnym biretem; twarz była gładko ogolona. Kiedy jego wierzchowiec
stawał się niespokojny, ozdobny kordelas grzechotał u pasa żupanowego syna. Młodzieniec
siedział na koniu tak, jakby zrośli się w jedno ciało. Jego pomocnicy odziani byli niemal
równie kolorowo; groty ich włóczni połyskiwały w górze. Luka, podobnie jak skradińscy
kmiecie, miał na sobie sięgający kolan kaftan, wykładaną na wierzch koszulę i długie
workowate spodnie opasane rzemieniami wiązanymi wzdłuż łydek na krzyż, ale jego strój
uszyto z lepszego materiału, rękawy i brzegi szat pokrywały piękne hafty, a stożkowaty
kapelusz bez skrzydeł ozdobiony był nie króliczym, lecz sobolowym futrem. Wszyscy trzej
uzbrojeni byli w łuki oraz w długie noże przydatne do walki z niedźwiedziem.
Kopyta ich koni najpierw dzwoniły na ulicach miasta, później zadudniły głucho na
leśnych drogach. W przeciwieństwie do frankońskich panów, chorwaccy wielmoże na ogół
szanowali swoich poddanych: gdyby Michajło przejechał przez zieleniące się ozimym
zbożem pola, musiałby odpowiedzieć za to przed swoim ojcem. Mijając jakąś łąkę, radosną
grą na rogu spłoszył kilka cielaków, ale ogrodzenie uniemożliwiło im ucieczkę.
Teraz jechali już przez las, tropiąc zwierzynę. Był to las, w którym rosły obok siebie dęby
i buki, strzelały w górę smukłe pnie i wyginały się łukiem potężne konary, las szepcących
cicho liści, cienistych sklepień i przestrzeni, gdzie promienie słońca z trudem przedzierały się
przez gęstwinę, zdobiąc ziemię złocistymi plamami i cętkami. W panującej tu głębokiej ciszy
dźwięki ptasich treli wydawały się bardzo odległe i jakby przytłumione. Powietrze było ciepłe
ale ostre, przesycone zapachami nie mającymi nic wspólnego z domem czy z oborą.
Psy zwęszyły zwierzynę. Ich szczekanie rozeszło się po puszczy.
W ciągu kilku następnych godzin myśliwi zabili jelenia, wilka i parę borsuków, a choć
umknęła im locha, byli zadowoleni z wyników polowania. Dotarłszy nad jezioro, spłoszyli
stado łabędzi, wypuścili z łuków strzały i strącili na ziemię trzy ptaki. Uznali, że mogą już
wracać do domu.
I wtedy stało się to, co postanowił Bóg.
Inny jeleń wypadł na brzeg jeziora o jakieś sto jardów od nich. Promienie zachodzącego
słońca ubarwiły go złotem i błękitem. Był śnieżnobiały i wielki niczym łoś. Jego rogi
wyglądały na tle nieba jak korona wielkiego drzewa.
– Na wszystkich świętych! – zawołał Michajło i zerwał się na równe nogi.
Żadna z wypuszczonych strzał nie trafiła jelenia. Zwierzę zamarło w bezruchu, czekając,
aż myśliwi wskoczą na siodła, a potem rzuciło się do ucieczki. Nie szukało jednak gęstego
poszycia, gdzie konie nie mogłyby za nim nadążyć. Majacząc w półmroku, jeleń trzymał się
leśnych ścieżek. Daremnie myśliwi szczuli go psami. Prowadził prześladowców tam i z
powrotem, w górę i w dół, w lewo, w prawo i dookoła. A czas płynął. Konie były zdrożone,
psy ciężko dyszały zziajane, gdy wreszcie zawiódł ich znowu nad jezioro.
2
Kontury drzew ciemniały nad lśniącą tonią. Słońce zaszło, pozostawiając tylko
siarkowożółtą smugę na błękicie nieba od zachodu. Na wschodzie rozlała się mroczniejąca
szybko purpura i zabłysła pierwsza gwiazda. Mgła rozsnuwała się w powietrzu niby
rozwijające się szare paprocie. Wysoko pod niebem śmigały bezgłośnie nietoperze. Robiło się
zimno. Głęboka cisza zaległa wokół jeziora.
Wtem królewski zwierz zadrżał i rozpłynął się jak pasmo mgły.
Michajło zmełł w ustach przekleństwo. Luka żegnał się raz po raz, podobnie jak czynili to
ich słudzy. Obaj kmiecie zeskoczyli na ziemię, padli na kolana i jęli modlić się głośno.
– Zostaliśmy tu zwabieni – wymamrotał starszy, imieniem Sisko. – Ale przez kogo i
dlaczego?
– Wynośmy się stąd, na Boga – poprosił jego przyjaciel Draża.
– Nie, stójcie! – Michajło opanował lęk. – Nasze rumaki muszą odpocząć. Zabijemy je,
jeśli zaraz wyruszymy. Dobrze o tym wiecie.
– Czy… czyżbyś chciał spędzić tu noc? – wyjąkał Luka.
– Godzinę lub dwie, aż wzejdzie księżyc i będziemy mogli odnaleźć drogę – odparł
Michajło.
Jeden ze sług spojrzał na połyskującą niby żywe srebro powierzchnię jeziora, na
majaczące w mroku listowie i zaprotestował:
– Panie, to nie jest miejsce dla chrześcijan. Pradawne pogańskie potwory krążą po okolicy.
Ścigaliśmy nie jelenia, lecz sam wiatr, a teraz on zniknął tam, gdzie zawsze się kryje.
Dlaczego?
– I to mówi mieszczanin? – zadrwił Michajło. – Zwiodły nas nasze zmysły i to wszystko.
Nic w tym dziwnego, przecież jesteśmy wielce utrudzeni. – Powiódł spojrzeniem po ich
twarzach ledwie widocznych w gęstniejącym mroku. – Nie ma takiego miejsca na ziemi,
gdzie nie mogliby przebywać chrześcijanie, jeśli tylko nie są ludźmi małej wiary – rzekł. – A
teraz najlepiej wezwijmy na pomoc naszych świętych. I niech wtedy diabły spróbują nam
zaszkodzić!
Nieco pokrzepieni na duchu myśliwi zsiedli z koni, jeśli nie uczynili tego wcześniej,
pomodlili się razem, rozsiodła–li wierzchowce i jęli wycierać je szmatami. Na ciemniejącym
niebie zapalało się coraz więcej gwiazd.
Gromki śmiech Michajły przerwał nagle głęboką ciszę.
– Widzicie? Nie mamy się czego bać…
– Nie, nigdy – zadźwięczał gdzieś bardzo blisko śpiewny dziewczęcy głos. – Czy to
naprawdę ty, mój najdroższy?
Młodzieniec odwrócił się i zobaczył kobiecą postać. Chociaż on sam i jego towarzysze
ledwie majaczyli w ciemnościach, widział ją niemal wyraźnie, kiedy wyszła spomiędzy trzcin
na brzeg jeziora, tak jasne były jej obnażone ciało i rozpuszczone włosy, tak wielkie i
błyszczące oczy. Podeszła ku niemu i wyciągnęła ramiona.
– Ratujcie nas, Jezusie i Maryjo – jęknął z tyłu Draża. – To wiła.
– Michajło? – zawołała cicho. – Michajło, wybacz mi, staram się przypomnieć sobie
wszystko, naprawdę się staram.
Syn żupana zdołał powściągnąć strach i nie ruszył się z miejsca.
3
– Kim jesteś? – wyjąkał czując, że serce wali mu jak młotem i za chwilę rozsadzi pierś. –
Czego ode mnie chcesz?
– To wiła – powiedział drżącym głosem Sisko. – Demon, zły duch. Ludzie, odpędźmy ją
modlitwą, zanim wciągnie nas w swe piekielne głębiny.
Michajło nakreślił w powietrzu znak krzyża, wyprostował się, zwrócił twarzą w stronę
widziadła.
– W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego… – zaczął. Ale nim zdołał wyrzec: „idź precz!” –
wiła znalazła się tak blisko niego, że dojrzał wyraźnie delikatnie rzeźbione rysy jej słodkiej
twarzyczki.
– Michajło – powiedziała błagalnym tonem – czy to ty? Przykro mi, jeśli cię
skrzywdziłam… Michajło…
– N a d a ! – wrzasnął.
Urocza zjawa zamilkła.
– Czy ja byłam Nada? – zapytała ze zdziwioną miną. A po chwili dodała: – Tak, myślę, że
nią byłam. A ty na pewno byłeś Michajłem… – Uśmiechnęła się. – Zaraz, przecież ty nim
j e s t e ś . Sprowadziłam cię tu do siebie, czyż nie tak, kochany Michajło?
Młodzieniec krzyknął przeraźliwie, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Jego ludzie także
umknęli w mrok, gdzie tylko który mógł. Konie również pognały w popłochu przed siebie.
Po chwili wszystko ucichło. Wiła imieniem Nada została sama na brzegu. Zapaliły się
kolejne gwiazdy. Zgasły już ostatnie blaski zachodu, ale niebo w tej stronie pozostało jeszcze
blade. Te dwie różne poświaty odbite od gładkiej tafli jeziora rozjaśniły sylwetkę wiły,
smukłej i białej, lśniącej perłami łez.
– Michajło – powiedziała. – Proszę.
W następnym momencie zapomniała o wszystkim, roześmiała się i pomknęła w głąb lasu.
Myśliwi powrócili do domów pojedynczo, ale cali i zdrowi. To, co opowiadali później,
sprawiło, że ludzie jeszcze bardziej stanowczo niż dotąd zaczęli stronić od puszczy nad
jeziorem. Michajło powiedział tylko to, co musiał. Jego otoczenie wkrótce zauważyło, iż
wesoły niegdyś młodzian bardzo się zmienił. Widywano go często w towarzystwie
zamkowego kapelana, potem z jego spowiednikiem w Szibeniku. W rok później wstąpił do
klasztoru. Decyzja ta bardzo zmartwiła jego ojca, żupana.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin