Poul Anderson - Księżyc łowcy.pdf

(724 KB) Pobierz
POUL ANDERSON
Hunter's Moon.
(przełożył
W
IKTOR
B
UKATO
)
redakcja:
Wujo
(2015)
Przem
Rzeczywistości nie postrzegamy, rzeczywistość jest naszym zamysłem.
Odmienne przypuszczenia mogą doprowadzić do katastrofalnych zaskoczeń.
Ten powtarzany bez końca błąd stanowi źródło tragicznej natury historii.
Oskar Haeml,
Betrachtungen uber die menschliche Verlegenheit.
Oba słońca zniknęły już za horyzontem. Widniejące na zachodzie góry stały się już falą
czerni, nieruchomą, jak gdyby dotknął ich i zmroził chłód Zaświatu, gdy jeszcze się wznosiły
na pierwszą morską przeszkodę po drodze ku Obietnicy; ale niebo nad nimi stało purpurowe,
ukazujące jedynie pierwsze gwiazdy i dwa małe księżyce, srebrzyste sierpy w ochrowej
obwódce, niczym sama Obietnica. Na wschodzie niebo pozostało jeszcze błękitne. Tutaj,
niewysoko ponad oceanem, Ruii jaśniał nieomal pełnym blaskiem. Jego pasy błyszczały na
tle karmazynowej poświaty. Pod nią drżały wody – świadectwo wiatru.
A’i’ach też czuł wiatr, chłodny i szemrzący. Odpowiadał mu najdrobniejszym włoskiem
swego ciała. Potrzebował zaledwie niewielkiego popchnięcia, by utrzymywać stały kurs;
wysiłek ten starczał, by dać poczucie własnej siły i jedności ze swym Rojem oraz kierunkiem
i celem drogi. Otaczały go kuliste ciała towarzyszy, jarzące się lekko, nieomal zasłaniające
mu widok ziemi, nad którą płynęli; był spośród nich najwyżej. Ich zapach życia stłumił
wszystkie inne niesione przez wiatr, słodkie i mocne, i brzmiał ich wspólny śpiew,
stugłosowego chóru, aby dusze ich mogły się połączyć i stać jednym Duchem, przedsmakiem
tego, co oczekiwało ich na dalekim zachodzie. Dziś wieczorem, gdy P'a przejdzie przez tarczę
Ruii, powróci Czas Blasku. Już się wszyscy na to cieszyli.
Tylko A’i’ach nie śpiewał ani się nie zatracił w marzeniach o ucztowaniu i miłości. Był
zbyt świadom tego, co niesie. To, co ludzie przyczepili do jego ciała, ważyło bardzo niewiele,
ale przepełniało mu duszę czymś ciężkim i surowym. Cały Rój wiedział o niebezpieczeństwie
napaści i wielu ściskało broń: kamienie do rzucania lub zaostrzone gałęzie, które opadają z
drzew ii – w mackach falujących pod kulami ich ciał. A’i’ach miał stalowy nóż – zapłatę
ludzi za zgodę na obciążenie jego ciała. Jednak nie było to w naturze Ludu, by obawiać się
czegoś, co może grozić im w przyszłości. A’i’ach czuł osobliwe zmiany spowodowane tym,
co działo się wewnątrz niego.
Wiedza ta przyszła, sam nie był pewien jak, ale wystarczająco powoli, by go nie
zaskoczyć. Jednak zamiast tego przepełniła go zawziętość. Gdzieś w tych górach i lasach
znajdowała się Bestia nosząca tę samą broń co on, znajdująca się w nikłym kontakcie typu
rojowego – z człowiekiem. Nie potrafił odgadnąć, co to może zwiastować, z wyjątkiem
jednego: jakieś kłopoty dla Ludu. Pytanie ludzi o to mogło być nierozsądne. Dlatego też
postanowił zrobić rzecz obcą jego rasie: postanowił, że sam usunie tę groźbę.
Ponieważ oczy miał umieszczone w dolnej połowie ciała, nie widział przedmiotu
umocowanego na szczycie ani bijącego z niego światła. Jego towarzysze mogli to jednak
zobaczyć, więc kazał sobie wszystko pokazać, nim zgodził się to ponieść. Światło było słabe,
widoczne tylko w nocy, a i to jedynie na ciemnym tle, będzie więc szukał błysku wśród cieni
1
na powierzchni ziemi. Prędzej czy później zobaczy go. Okazja była po temu nie najgorsza
teraz, o Czasie Blasku, gdy Bestie wyruszą, by zabijać Lud, o czym wiedziały, licznie
zgromadzony na rozkosze.
A’i’ach zażądał noża jako ciekawostki, która może się przydać. Chciał schować go w
gałęziach drzewa, by z nim poćwiczyć, gdy przyjdzie mu na to ochota. Czasem któraś z Osób
wykorzystywała znaleziony przedmiot, na przykład ostry kamień, do jakichś doraźnych
celów, aby na przykład otworzyć strąk grzebienio–kwiatu i wypuścić przepyszne nasionka.
Może za pomocą noża będzie mógł robić narzędzia z drewna i mieć ich kilka w zapasie.
Zastanowiwszy się nad tym, A’i’ach skonstatował, do czego naprawdę służy ostrze. Mógł
uderzać z powietrza, póki Bestia nie zginie... nie, póki nie zginie ta bestia.
A’i’ach polował...
***
Kilka godzin przed zachodem słońca Hugh Brocket i jego żona, Jannika Rezek,
przygotowywali się do nocnej pracy, gdy zjawiła się Chrisoula Gryparis, mocno spóźniona.
Burza najpierw zmusiła samolot do lądowania w Enrique, a potem, złośliwie prąc na zachód,
zmusiła go do zatoczenia szerokiego łuku w czasie lotu do Hansonii. Nawet nie spostrzegła
Oceanu Pierścieniowatego i przeleciała dobre tysiąc kilometrów w głąb lądu, po czym
musiała skręcić na południe i wrócić tyle samo, by dotrzeć do ich wielkiej wyspy.
– Port Kato wygląda ogromnie odludnie z powietrza – zauważyła.
Choć z silnym obcym akcentem, jej angielski – język uzgodniony jako wspólny na tej
stacji – był płynny; między innymi dlatego znalazła się tutaj, by zbadać możliwości
znalezienia jakiegoś zajęcia.
– Bo jest odludny – oświadczyła Jannika, z własnym obcym akcentem. – Kilkunastu
naukowców, może dwa razy tylu praktykantów i parę osób personelu pomocniczego. Dlatego
też będziesz tu szczególnie mile widziana.
– Co, czyżbyście się czuli osamotnieni? – zdziwiła się Chrisoula. – Można przecież
rozmawiać z każdym po stronie przyplanetarnej, kto ma holokom?
– Owszem albo polecieć do miasta służbowo lub na urlop czy przy innej okazji– włączył
się Hugh. – Ale choć obraz jest stereoskopowy, a dźwięk plastyczny, jest to tylko obraz. Nie
można go przecież zabrać na drinka po rozmowie? Co do wyjazdów zaś, to po nich zawsze
się jednak wraca do tych samych twarzy. Placówki naukowe stają się coraz bardziej
wyalienowane towarzysko. Sama zobaczysz, gdy tu przyjedziesz. Ale nie chciałbym – dodał
pośpiesznie – byś odniosła wrażenie, że cię zniechęcam. Jan ma rację, będziemy szczęśliwi,
gdy zjawi się tu ktoś nowy.
Jego obcy akcent wynikał z życiorysu. Język ojczysty – angielski; Hugh jednak był
Medeańczykiem w trzecim pokoleniu, co oznaczało, że jego dziadkowie opuścili Amerykę
Północną tak dawno temu, iż język zmienił się podobnie jak wszystko inne. Chrisoula zresztą
nie była w tym wszystkim zorientowana, skoro laserowa wiązka biegła z Ziemi na Kolchidę
prawie pięćdziesiąt lat, a statek, którym tu przyleciała, uśpiona i nie starzejąca się, był o wiele
wolniejszy...
– Tak, z Ziemi! – W głosie Janniki słychać było radość. Chrisoula drgnęła.
2
– Gdy odlatywałam, na Ziemi było nieciekawie. Może później sytuacja się polepszyła.
Proszę was, chętnie porozmawiam o tym później, ale teraz chciałabym się zająć przyszłością.
Hugh poklepał ją po ramieniu. Pomyślał, że Chrisoula jest dość ładna; z pewnością nie
dorównywała Jan (niewiele zresztą kobiet mogło się z nią równać), ale gdyby ich znajomość
miała rozwinąć się w kierunku łóżka, nie miałby nic przeciwko temu. Zawsze jakaś odmiana.
– Dziś jakoś szczególnie ci się nie wiodło, co? – mruknął. – Najpierw to opóźnienie, póki
Roberto... to znaczy dr Venosta nie wróci z obserwacji w terenie, a dr Feng z Ośrodka, dokąd
pojechał z próbkami...
Miał na myśli głównego biologa i głównego chemika. Specjalnością Chrisouli była
biochemia; wszyscy mieli nadzieję, że skoro dopiero co przybyła, i to ostatnim z nieczęsto
przylatujących statków międzygwiezdnych, przyczyni się istotnie do wyjaśnienia życia na
Medei.
Uśmiechnęła się.
– No, to zacznę od zapoznawania się z innymi, poczynając od was – dwojga miłych osób.
Jannika potrząsnęła głową.
– Przykro mi – rzekła – ale sami jesteśmy załatani; wkrótce wychodzimy i możemy nie
wrócić przed świtem.
– To znaczy... kiedy? Za około trzydzieści sześć godzin? Tak. Czy to nie za długo jak na
wyprawy w... jak to powiedzieć? W tak niesamowitym otoczeniu?
Hugh zaśmiał się.
– Taki jest los ksenologa, a oboje mamy tę specjalność – odparł. – Mmm... myślę, że
przynajmniej ja znajdę trochę czasu, by pokazać ci to i owo, wprowadzić cię we wszystko i w
ogóle sprawić, byś czuła się jak u siebie w domu.
Ponieważ Chrisoula przybyła w tym punkcie cyklu dyżurów, gdy większość ludzi jeszcze
spała, skierowano ją do kwatery Hugha i Janniki, którzy wcześnie wstali, by przygotować się
do wyprawy.
Jannika rzuciła mu ciężkie spojrzenie. Hugh był potężnie zbudowanym mężczyzną, który
obliczał swój wiek na czterdzieści jeden lat ziemskich: krzepkiej budowy ciała, o trochę
niezgrabnych ruchach, z zawiązującym się brzuszkiem; ostre rysy twarzy, jasne włosy,
niebieskie oczy; ostrzyżony na krótko, gładko wygolony, ale niechlujnie ubrany w kurtkę,
spodnie i wysokie buty, w stylu górników, wśród których się wychował.
– Ja nie mam czasu – oświadczyła. Hugh wykonał szeroki gest.
– Jasne, nie przeszkadzaj sobie, kochanie. – Ujął Chrisoulę pod łokieć. – Chodźmy się
przejść.
Oszołomiona wyszła z nim z zagraconego baraku. Na podwórzu zatrzymała się i długo
rozglądała dookoła, jak gdyby po raz pierwszy zobaczyła Medeę.
Port Kato był faktycznie niewielki. Aby nie zakłócać tutejszej ekologii takimi
urządzeniami, jak oświetlenie ultrafioletowe nad poletkami uprawnymi, zaopatrywał się we
wszystko, co mu potrzebne, w starszych i większych osadach po stronie przyplanetarnej. Poza
tym, choć znajdował się w pobliżu wschodniego skraju Hansonii, usytuowano go jednak kitka
kilometrów w głąb lądu, na wzniesieniu, by zabezpieczyć się przeciwko przypływom Oceanu
Pierścieniowatego, które potrafiły przybierać potworne rozmiary. W ten sposób przyroda
3
otaczała i przygniatała grupę budowli ze wszystkich stron, gdziekolwiek by spojrzała... czy
też słuchała, odczuwała powonieniem, dotykiem, smakiem, poruszeniem. Przy sile ciążenia
nieco mniejszej niż na Ziemi jej chód był cokolwiek skoczny. Większa zawartość tlenu także
dodawała energii, choć nie pozbyła się jeszcze związanego z tym podrażnienia błon
śluzowych. Pomimo usytuowania w strefie tropikalnej powietrze było balsamiczne i niezbyt
wilgotne, ponieważ wyspa leżała dość blisko strony odplanetarnej. Przesycały je najróżniejsze
zapachy,
z
których tylko kilka z nich przypominało te, które znała, w rodzaju piżma czy jodu.
Dźwięki też były obce; szelesty, tryle, skrzypienia, mamrotania, które gęsta atmosfera jeszcze
bardziej wzmacniała.
Sama stacja miała obcy wygląd. Budynki wykonano z tutejszych materiałów, Według
tutejszych projektów; nawet przetwornik energii promienistej nie przypominał niczego, co
widziała na Ziemi. Zwielokrotnione cienie miały dziwny kolor; właściwie to w tym
czerwonym świetle żaden kolor nie był taki jak zawsze. Drzewa wznoszące się nad dachem
miały niezwykłe kształty, a ich liście były zabarwione na różne odcienie oranżu, żółci i brązu.
Między drzewami i wśród gałęzi śmigały niewielkie stworzenia. Pojawiające się co jakiś czas
w powietrzu świecące pasma nie wyglądały na zwykły kurz.
Niebo miało głębokie barwy. Nieliczne chmurki otaczał delikatny róż i złocistość.
Podwójne słońce Kolchida (nagle astronomiczna nazwa „Kastor C" wydała się zbyt sucha)
skłaniało się ku zachodowi. Oba składniki gwiazdy świeciły tak nikłym blaskiem, że przez
krótką chwilę mogła patrzeć na nie bezpiecznie gołym okiem. Fryksos znajdował się bez mała
w największym kątowym odchyleniu od Helle.
Po przeciwnej stronie królowała na niebie Argo, jak zawsze na stale skierowanej ku jej
stronie Medei. W tym miejscu planeta główna wisiała nisko na niebie; wierzchołki drzew
skrywały częściowo spłaszczoną tarczę. Światło dnia rozjaśniało nieco jej czerwony żar, który
z nadejściem nocy jeszcze się wzmocni. Mimo to Argo była olbrzymem, o wielkości pozornej
piętnaście czy szesnaście razy większej niż Luna nad Ziemią. Subtelnie zabarwione pasma i
plamy na jej tarczy, nieustannie zmieniające się, były chmurami większymi niż całe
kontynenty oraz trąbami powietrznymi, z których każda mogłaby połknąć cały ten księżyc, na
powierzchni którego stali.
Chrisoula zadrżała.
– Tu... uderza mnie – wyszeptała – bardziej niż gdziekolwiek, w Enrique czy... podczas
lądowania, że trafiłam do innego miejsca we Wszechświecie.
Hugh objął ją ręką w talii. Gładkie słowa zawsze przychodziły mu z trudnością, więc
powiedział po prostu:
– Bo tu 001 jest inaczej. Właśnie dlatego istnieje Port Kato: by badać szczegółowo obszar,
który przez jakiś czas był izolowany. Mówi się, że przesmyk między Hansonią i resztą lądu
zniknął dopiero piętnaście tysięcy lat temu. W każdym razie tutejsi dromidzi nigdy nie
słyszeli o ludziach, zanim my się tu zjawiliśmy. Ouranidzi słyszeli jakieś plotki, co mogło
mieć na nich pewien wpływ, ale niewielki.
– Dromidzi... ouranidzi... och! – Jako Greczynka natychmiast zrozumiała znaczenie tych
terminów. – Fuksy i baloniki, prawda?
Hugh zmarszczył czoło.
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin