Poul Anderson - Stanie sie czas.pdf

(1220 KB) Pobierz
POUL ANDERSON
THERE WILL BE TIME
przełożył
Tadeusz Markowski
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
P
RZEDMOWA
Spokojnie. Nikomu nie wmawiam, że ta historia jest prawdziwa. Po pierwsze dlatego, że
taka maniera literacka odeszła w niebyt razem z Teodorem Rooseveltem. Po drugie, i tak
byście w to nie uwierzyli. I po trzecie, wszystkie opowieści podpisane moim nazwiskiem
powinny się obronić lub polec jako czysta rozrywka. Jestem pisarzem, a nie prorokiem. Po
czwarte, jest to wyłącznie moje dzieło. Kiedy w stosie notatek, karteczek, fotografii i
próbnych tekstów pojawiały się luki lub niejasności, zaczynałem snuć własne pomysły.
Nazwiska, miejsca i wydarzenia dostosowywałem do swoich potrzeb, stosując własne
techniki narracyjne.
Sam nie wierzę w ani jedno słowo, które napisałem. Możemy się oczywiście spotkać i
przewertować stare gazety, annały, czasopisma i tak dalej. Byłby to wielki i kosztowny
wysiłek, którego wynik - nawet gdyby był pozytywny, to i tak niewiele by udowodnił. Mamy
co innego do roboty, a niektóre odkrycia mogą nam tylko zaszkodzić.
Ta opowieść ma na celu jedynie nakreślić postać doktora Roberta Andersona. Jemu to
bowiem zawdzięczam tę książkę. Wiele zdań w niej zawartych pochodzi z jego ust. Moim
celem było uchwycenie i zachowanie jego stylu i ducha - jako wyrazu pamięci.
Zawdzięczałem mu o wiele więcej. Na kolejnych stronach odnajdziecie pewne elementy z
moich wcześniejszych książek. To on podsunął mi pomysły napisania ich i opowiedział o
opisanych w nich osobach. Robił to w czasie naszych długich rozmów przy kominku i
kieliszku sherry, przy muzyce Mozarta. Pozmieniałem wiele szczegółów, żeby te historie
uczynić swoimi, a także dlatego, by lepiej się je czytało. Ale ich duch pozostał jego. Zawsze
żartował, że jeżeli je kiedykolwiek sprzedam, powinienem zaprosić Karen na wykwintną
kolację w San Francisco i wypić wiadro wódki za jego zdrowie.
Rozmawialiśmy również o mnóstwie innych spraw, które wciąż pamiętam, jakby to się
działo wczoraj. Miał bardzo przewrotne poczucie humoru. Nawet fakt, że zostawił mnie z
wielkim pudłem dokumentów, które sam zebrał, należy traktować jako swoisty, choć subtelny
żart.
Chociaż wiele z tych dokumentów jest wyjątkowo ponurych.
Zaraz, czy na pewno? Kilka razy miałem okazję obserwować doktora Roberta Andersona
otoczonego przez swoich wnuków. Widziałem jego radość z ich towarzystwa i niekiedy ból.
W czasie naszej ostatniej rozmowy dyskutowaliśmy o przyszłości.
- O Boże! Ta młodzież! Ta biedna młodzież! Poul, twoje i moje pokolenia miały cholernie
proste życie. Wystarczyło po prostu być białym i nieźle się trzymać. Teraz historia wraca w
normalne koleiny i zaczyna się dżungla. - Opróżnił szklankę i dolał sobie o wiele więcej niż
zwykle. - Przeżyją tylko najtwardsi farciarze. Reszta będzie musiała się zadowolić tym
szczęściem, które im pozostanie. Takimi sprawami powinien się zajmować lekarz, prawda? - I
zmienił temat.
Pod koniec swego życia Robert Anderson był wciąż wysoki i mocno zbudowany. Nieco
przygarbiony, ale w niezłej kondycji fizycznej. Uważał, że zawdzięcza to jeździe na rowerze i
pieszym wycieczkom. Twarz miał dość gładką, niebieskie oczy skrywał pod mocnymi
1
okularami, a siwe włosy i białe stroje nosił podobnie zmiętoszone. Mówił powoli,
podkreślając słowa machaniem fajki, którą palił regularnie dwa razy dziennie. Był grzeczny,
ale niezależny jak jego kot.
- Na moim etapie życia - mawiał - to, co ongiś określano mianem dziwactw czy uporu,
teraz określa się mianem uroczej ekscentryczności. Staram się korzystać z tego dogłębnie. -
Wyszczerzył się w uśmiechu. - Na ciebie też przyjdzie kolej. Pamiętaj o tym.
Pozornie miał spokojne życie. Urodził się w Filadelfii w 1895 roku, jako daleki krewny
mego ojca. Mimo że nasza rodzina pochodziła ze Skandynawii, to jedna jej gałąź żyła w
Stanach od czasów wojny secesyjnej. Nie mieliśmy o sobie zielonego pojęcia aż do chwili,
kiedy któryś z „amerykańskich Andersonów", maniak genealogii, zamieszkał nieopodal
naszego domu i nas odwiedził. Potem zaprosił nas do siebie, i tak to się zaczęło.
Jego ojciec był dziennikarzem, od 1910 roku wydawał gazetkę w małym miasteczku na
środkowym zachodzie (mającym prawie dziesięć tysięcy mieszkańców). Nazwałem je Senlac.
Swój dom określał jako nominalnie anglikański, choć w zasadzie demokratyczny. Kiedy
Ameryka przystąpiła do pierwszej wojny światowej, on właśnie kończył szkołę
pielęgniarstwa i został wcielony do wojska. Nigdy jednak nie pojechał do Europy. Po
demobilizacji skończył medycynę i zrobił specjalizację z interny. Mam wrażenie, że w
wojsku nieco przytył. Wreszcie wrócił do Senlac, założył praktykę i poślubił dawną
narzeczoną.
Uważam, że był pracoholikiem. Praca lekarzy rodzinnych w tamtych czasach nie była
monotonna. Dopiero później postęp techniczny sprowadził ich do roli recepcjonistek. Jego
małżeństwo było również szczęśliwe. Z czworga dzieci trzech chłopców dorosło i wciąż ma
się dobrze.
W 1955 roku przeszedł na emeryturę i zaczął z żoną podróżować po świecie. Spotkałem
go wkrótce potem. Żona odumarła go w 1958 roku, a on sprzedał ich dom i kupił małą chatkę
w naszym sąsiedztwie. Mniej podróżował, bo jak twierdził, przestało to być takie zabawne.
Nie stracił jednak chęci do życia.
Opowiedział mi o ludziach, których nazwałem (ja, nie on) Maurai. Brzmiało to jak
opowieść, którą sam wymyślił, ale nie potrafił opisać. Po jakichś dziesięciu latach naszej
znajomości zaczął się nagle niepokoić o mnie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Ja z kolei się
martwiłem, że czas staje się dla niego nieubłagany. Potem mu przeszło i znowu był sobą. Z
pewnością wiedział, co robi, kiedy zapisywał w testamencie klauzulę, że wolno mi zrobić ze
spadkiem po nim, co mi się żywnie podoba.
Pod koniec ubiegłego roku Robert Anderson zmarł nagle we śnie. Brakuje nam go.
2
Rozdział 1
Początki kształtują koniec, ale nie potrafię powiedzieć niczego szczególnego na temat
urodzin Jacka Haviga oprócz faktu, że przyjąłem go na świat. Zimnym lutowym rankiem
1933 roku któż słyszał o kodzie genetycznym lub o pracach Einsteina czy o jakichkolwiek
konsekwencjach jego geniuszu dla rodzaju ludzkiego. Pamiętam jedynie, że był to powolny i
trudny poród. Młoda i szczuplutka Eleonora Havig rodziła swe pierwsze dziecko.
Wzdragałem się przed cesarskim cięciem i mogło to stać się przyczyną jej późniejszych
problemów z zajściem w ciążę. Wreszcie jednak różowy, pomarszczony noworodek wypadł
w moje ręce. Dałem mu klapsa w pupsko, żeby zassał prawdziwego powietrza. Jego wrzask
potwierdził skuteczność tej terapii i reszta już potoczyła się jak zwykle.
Porodówka znajdowała się na ostatnim, drugim piętrze naszego szpitala, który wtedy stał
jeszcze na skraju miasta. Zdejmując strój chirurgiczny, oglądałem piękny widok za oknem. Po
prawej stronie widać było całe Senlac rozciągające się wzdłuż zamarzniętej rzeki. Budynki z
czerwonej cegły, otoczone szeregami domków ustawionych wzdłuż zadrzewionych ulic.
Obok stacji kolejowej sterczały wieże elewatora zbożowego i zbiornika na wodę. Po lewej
stronie rozciągały się pagórki pokryte śniegiem, przetykane gdzieniegdzie kępkami
bezlistnych drzew i ogrodzeniami nielicznych farm. Przede mną zaś rozciągał się ciemny
obszar Lasu Morgana. Mój oddech zaparował zmrożoną szybę, której chłód wywołał u mnie
gęsią skórkę.
- Cóż - mruknąłem do siebie - witamy na Ziemi, Johnie Franklinie Havigu. - Jego ojciec
uparł się, żeby przygotować zestawy imion na każdą płeć. - Mam nadzieję, że ci się tu
spodoba.
Aleś sobie wybrał moment, pomyślałem. Wokół szaleje światowa recesja. W zeszłym
roku Japończycy weszli do Mandżurii, w Waszyngtonie zamieszki, porwano synka
Lindbergha. W tym roku Hitler został kanclerzem Niemiec... Mamy nowego prezydenta i
raczej na pewno zniosą prohibicję. Przynajmniej wiosna w naszej okolicy jest równie piękna
jak jesień.
Wyszedłem do poczekalni. Thomas Havig poderwał się na równe nogi. Nie należał do
ludzi rozmownych, ale widać było pytanie czające się na jego ustach. Uścisnąłem mu rękę.
- Gratuluję, Tom - powiedziałem. - Jesteś ojcem zdrowego chłopaka... - Musiałem go
odprowadzić aż do holu.
*
Ochota na żarty naszła mnie dopiero wiele miesięcy później.
Senlac jest centrum gospodarczym rejonu rolniczego. Jest tu nieco przemysłu lekkiego, i
to właściwie wszystko. Z braku lepszej możliwości zostałem członkiem miejscowego Klubu
Rotariańskiego, ale starałem się zbytnio nie udzielać. Nie zrozumcie mnie źle. To moi ludzie.
3
Darzę ich sympatią i często podziwiam, bo stanowią sól tej ziemi. Po prostu lubię różne
przyprawy.
W tej sytuacji Kate i ja mieliśmy małe grono bliskich przyjaciół. Należał do nich jej
ojciec, bankier, który zainwestował w moje studia. Żartowałem sobie, że zrobił to tylko po to,
żeby mieć pod ręką demokratę do kłótni politycznych. Była też pani prowadząca bibliotekę
publiczną. Kilku profesorów z Holberg College z żonami, chociaż kilkadziesiąt kilometrów
dzielące nas od siebie w tamtych czasach stanowiło pewną przeszkodę. No i byli Havigowie.
Pochodzili z Nowej Anglii i wciąż za nią tęsknili. W latach trzydziestych jednak każdy
brał taką pracę, jaką mógł złapać. Tom był nauczycielem fizyki i chemii w naszym liceum.
Dodatkowo musiał trenować biegaczy. Był chudy, kanciasty, wstydliwy i nieufny. Udawało
mu się jakoś trenować biegaczy jedynie dzięki szacunkowi uczniów. Na szczęście mieliśmy
niezłą drużynę baseballową. Eleonora była ciemnowłosa i pełna życia. Uwielbiała grać w
tenisa i udzielała się w kościelnej pomocy dla biednych.
- To jest fascynujące i myślę, że pożyteczne - powiedziała na początku naszej znajomości.
- Dzięki temu nie czujemy się z Tomem hipokrytami. Przecież wiesz, że zarząd szkoły nie
zatrudniłby nikogo, kto nie działa w kościele. Byłem zaskoczony jej prawie histerycznym
głosem, kiedy przez telefon błagała, żebym przyjechał. W tamtych czasach lekarz domowy
miał nieco inaczej urządzony gabinet. Ja po prostu przerobiłem dwa frontowe pokoje naszego
domu. Jeden służył za gabinet, drugi za ambulatorium, w którym mogłem nawet
przeprowadzać proste operacje. Sam byłem recepcjonistką i sekretarką. Kate pomagała mi w
robocie papierkowej. Dzisiaj wygląda to całkiem niepoważnie. Niekiedy się zdarzało, że
pacjenci musieli czekać na wizytę. Wtedy Kate zabawiała ich rozmową. Po telefonie
Eleonory sprawdziłem swój poranny grafik, ale nic nie miałem zaplanowane.
Wskoczyłem więc do samochodu i pojechałem. Pamiętam, że było potwornie gorąco,
niebo bez skrawka chmurki, drzewa przy ulicy stały nieruchomo jak odlane z żelaza. W ich
cieniu siedziały tylko psy i dzieciaki. Mimo to mroził mnie strach. Eleonora krzyczała coś o
Johnie, a taka pogoda jest idealna dla wirusów polio. Kiedy wszedłem do jej zacienionego
okiennicami domu, przytuliła się do mnie drżąca.
- Bob, czy ja zwariowałam? - szeptała raz po razie. - Powiedz, że nie jestem szalona!
- Spokojnie - mruknąłem. - Dzwoniłaś po Toma?
Tom dorabiał do swojej mizernej pensji, pracując latem w ciastkarni jako kontroler
jakości.
- Nie... myślałam...
- Siadaj, Ellie. - Wyswobodziłem się z jej uścisku. - Wyglądasz na całkiem normalną.
Może to przez ten upał. Uspokój się. Oddychaj głęboko i przestań zaciskać zęby. Pokręć
trochę głową na boki. Lepiej? To teraz powiedz, co się stało.
- To Johnny!... Było ich dwóch. Potem znowu został jeden. - Załkała. - Ale to ten drugi!
Błagała mnie spojrzeniem, żebym uwierzył w to, co mi opowiada.
- Kąpałam go, kiedy usłyszałam płacz dziecka. Myślałam, że to sąsiedzi albo coś takiego.
Ale płacz dochodził z sypialni. Owinęłam Johna w ręcznik - przecież nie mogłam go zostawić
w wodzie - i wzięłam na ręce. Poszłam zobaczyć, co się dzieje. W jego łóżeczku leżało nagie
dziecko. Płakało i wierzgało nóżkami, bo się zmoczyło. Byłam taka zaskoczona, że...
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin