Poul Anderson - Orbita bez końca.pdf

(947 KB) Pobierz
POUL ANDERSON
ORBIT UNLIMITED
(przełożyła
EWA KIERES
)
redakcja:
Wujo Przem
(2015)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Jaskinia Robin Hooda
1
Svoboda liczył sobie około sześćdziesięciu lat. Nie znał swego dokładnego wieku. Ludzie
z Niskiego Poziomu rzadko zważali na takie rzeczy, a jego najdalsze wspomnienie łączyło się
z płaczem w uliczce, kiedy spadł deszcz i huczała podmiejska linia kolejowa. Później umarła
jego matka, a ktoś, kto utrzymywał, że jest jego ojcem (choć prawdopodobnie nie był),
sprzedał go Inky'emu, szefowi złodziei.
Sześćdziesiąt lat to podeszły wiek dla człowieka z mas, jeśli przekradał się kocimi spo-
sobami przez hałas, brud i śmierć w mieście Niskiego Poziomu lub – łatwiej, lecz z ograni-
czeniem wolności – męczył się przy górniczym szybie lub obsługiwał silnik poławiacza
planktonu. Dla obywatela Wyższego Poziomu, albo dla Strażnika sześćdziesiąt lat było zale-
dwie wiekiem średnim. Svoboda, który spędził połowę swego życia w każdej z tych kategorii,
wyglądał bardzo staro, ale mógł mieć nadzieję na przeżycie jeszcze dwudziestu lat. „Jeżeli
można to nazwać nadzieją” – myślał cierpko.
Lewa stopa bolała go znowu. Była jak bryła, uwięziona w specjalnym bucie. Kiedy miał
około dwunastu lat i gramolił się przez ogrodowy mur ze srebrnym kielichem, ukradzionym
niejakiemu inżynierowi Harkavy'emu, kula wystrzelona przez wartownika roztrzaskała mu
kość. Udało mu się wtedy jakoś uciec, ale była to okropna wpadka dla jednego z najbardziej
obiecujących chłopaków w Bractwie. Inky przeniósł go do paserów, co zmusiło go do nauki
czytania i pisania i w ten sposób zapoczątkowało jego długą drogę w górę. Dwadzieścia pięć
lat później, kiedy Svoboda został Komisarzem Astronautyki, medyk zaproponował mu pro-
tezowanie zniszczonej stopy.
– Mogę panu zrobić taką, że z trudnością odróżni ją pan od prawdziwej – zaoferował.
– Niewątpliwie – powiedział Svoboda. – Widziałem naszych starszych Strażników
trzęsących się ze swymi protetycznymi sercami, protetycznymi żołądkami i czymś w rodzaju
protetycznego oka. Pewien jestem, że ciągły postęp nauki wkrótce dojdzie do protetycznego
mózgu, który trudno będzie odróżnić od prawdziwego. Niektórzy z moich kolegów przypra-
wiają mnie o wrażenie, że to już zostało osiągnięte. – Wzruszył chudymi ramionami. – Nie.
Może kiedyś. Jestem zbyt zajęty.
Zajęcie to sprowadzało się głównie do wyrywania się z Departamentu Astronautyki,
nieustannie martwego punktu, do którego wmanewrowali go nerwowi przełożeni. A gdy to
się powiodło, Svoboda od razu był zajęty czymś innym. Nigdy nie było dość czasu. Trzeba
było iść całkiem szybko, tylko po to, by utrzymać się w tym samym miejscu. „Ilu ludzi w
dzisiejszych czasach przeczytało A l i c j ę?” – zastanawiał się. Ale stopa rzeczywiście czę-
sto go bolała. Zatrzymał się, by ulżyć bólowi.
1
– Czy wszystko w porządku, proszę pana? – zapytał Iyeyasu.
Svoboda spojrzał na olbrzyma i uśmiechnął się. Pozostali jego wartownicy, w liczbie
sześciu, byli niczym, zwykłymi wydajnymi bezosobowymi maszynami do zabijania. Iyeyasu
nie nosił pistoletu, był karateką i mógł rozpłatać żebra i wyciągnąć płuca każdemu kto nie
spodobał się Svobodzie.
– Zrobię to – powiedział Komisarz Psychologii. – Nie pytaj dokładnie co zrobię, ale coś
musi się stać.
Iyeyasu zaoferował ramię, a jego pan oparł się na nim. Kontrast był groteskowy. Svoboda
stał, wysoki ledwo na sto pięćdziesiąt centymetrów, z łysa czaszką, twarzą pełna ciemnych
zmarszczek i zakrzywionym nosem. Jego dziecinna postać wyglądała wyzywająco w płaszczu
ognistego koloru, mieniącym się mundurze z wąskim kołnierzem i ciemnoniebie-skich
spodniach, skrojonych w najnowszym stylu, z poszerzanymi nogawkami. Tymczasem
Okinawan ubierał się na szaro, nosił długą do ramion grzywę, a jego ręce zdeformowane były
przez bezustanne rozwalanie cegieł i łamanie desek.
Svoboda poszperał żółtymi palcami w poszukiwaniu papierosa. Stał na bardzo wysokim
podeście tarasu, bez widoku na park, jaki zwykle większość Komisarzy wybierała pod swoje
domy. Svoboda umieścił swą wydziałową wieżę w mieście, które go zrodziło. Rozciągało się
ono pod jego stopami tak daleko, jak daleko mógł sięgnąć wzrokiem przez powietrze gęste od
spalin samolotów. Ale za nadbrzeżem portowym, na wschodnim końcu horyzontu, mógł
zobaczyć rtęciowy połysk, który był otwartym Atlantykiem.
Nad planetą zapadł zmierzch. Dachy zrobiły się czarne na tle brunatno czerwonych po-
zostałości zachodzącego słońca. Ulice i mury Wyższego Poziomu zaczęły się jarzyć. Poniżej
Niski Poziom był ciemnością, przytłumionym, niekończącym się warkotem podmiejskich
kolejek, generatorów, fabryk samochodów; migotaniem iskier wskazujących okna budzące się
do życia, świateł rowerów lub latarek grup mężczyzn uzbrojonych w pałki z obawy przed
Bractwem.
Svoboda wypuścił dym nosem. Jego oczy błąkały się szukając taksówki powietrznej, która
przyniosła go tutaj z jego oceanicznego domu, potem znów zwróciły się na niebo. Właśnie
wschodziła Venus, biała na tle królewskiego błękitu. Westchnął i wskazał na nią.
– Czy wiesz – powiedział – jestem nieomal zadowolony, że tamtejsza kolonia nie jest
rozwijana. Nie dlatego żeby nie zarabiała na siebie, choć gdyby istniał Bóg to wiedziałby, że
nie wolno nam dziś marnować środków; lecz z zupełnie innej przyczyny.
– Jakiej, proszę pana? – Iyeyasu wyczuł, że Komisarz chce porozmawiać. Byli razem ze
sobą przez wiele lat.
– Teraz jest to jeszcze jedno miejsce, dokąd możesz uciec, aby uwolnić się od rodzaju
ludzkiego.
– Powietrze na Venus nie jest dobre, proszę pana. Przecież żeby uciec, można lecieć do
gwiazd bez noszenia kombinezonu.
– Ale dziewięć lat w hibernacji do najbliższej gwiazdy! Nieco niezwykłe jak na waka-cje.
– Tak, proszę pana.
– A potem planety, które znajdujesz, są tak samo niedobre jak Venus... Albo są takie jak
Ziemia, ale nie w y s t a r c z a j ą c o takie jak Ziemia i ludziom łamią się serca. Chodź-my,
2
zabawimy się w ważniaków.
Svoboda wsparł się na kuli i szybko przeszedł przez taras, przez sklepiony portal i dalej
długim korytarzem o świecących ścianach. Jego wartownicy, z zawsze czujnymi oczyma, roz-
stawili się wachlarzem przed i za nim; Iyeyasu trzymał się blisko. Nic znaczyło to, że Svobo-
da spodziewał się zamachu. Trwała nocna zmiana i jakkolwiek Psychologia była najważniej-
szym działem w obrębie rządu federalnego, o tej porze i na tym piętrze nie mogło być żadne-
go z podwładnych.
Na końcu hallu znajdował się gabinet telekonferencji. Svoboda pokuśtykał do fotela,
Iyeyasu pomógł mu w nim usiąść i ustawił przed nim biurko. Większość mężczyzn patrzą-
cych z ekranów miała za sobą doradców. Svoboda był sam, z wyjątkiem swoich wartowni-
ków. Zawsze pracował sam.
Premier Selim kiwnął głową. Za jego postacią rozciągał się widok z okna otwartego na
palmową aleję.
– A, jesteście już, Komisarzu – powiedział. – Właśnie zaczynaliśmy się niepokoić.
– Przepraszam za moje spóźnienie – odpowiedział Svoboda. – Jak panom wiadomo, nigdy
nie załatwiam interesów w domu, więc musiałem przyjść tutaj na tę konferencję. Ale keson
pod moim domem przepuścił wyciek, żyrostabilizatory zawiodły i zanim zorientowa-łem się
o co chodzi, sprawdziłem która godzina na cierpiącej na morską chorobę ośmiornicy.
Spóźniała się dziesięć minut.
Szef bezpieczeństwa Chandra zamrugał oczami, otworzył zarośnięte brodą usta, by
zaprotestować, a później pokiwał głową.
– A, pan żartuje. Rozumiem. Ha. – Siedział w Indiach o wschodzie słońca, ale władcy
Ziemi przywykli byli do nieregularnych godzin.
– Zacznijmy – powiedział Selim. – Darujemy sobie formalności. Jednak, zanim
rozpoczniemy naszą dzisiejszą debatę, czy nie wyłoniła się jakaś inna ważna sprawa?
– Eee... – Rathjen, obecny Komisarz Astronautyki, odezwał się nieśmiało. Był słabo-
witym synem poprzedniego premiera. Jego ojciec oferował mu tę posadę i od tej pory nikt się
nie trudził, żeby mu ją odebrać.
– Eee..., tak, panowie, chciałbym znów poruszyć sprawę przywrócenia funduszy na...
Chcę powiedzieć, że mamy kilkanaście statków kosmicznych, którym potrzeba tylko paru
milionów z funduszu reperacyjnego żeby, ee..., żeby znów osiągnąć gwiazdy. No i akademie
astronautyczne. Naprawdę, wartość nowych rekrutów jest tak niewielka jak ich ilość. Wydaje
mi się, to znaczy gdybyśmy... pan Svoboda zwłaszcza, to chyba należy do jego departamentu
– intensywna kampania propagandowa, skierowana do młodszych synów rodzin Strażników...
albo Obywateli profesjonalnego statusu... przekonująca ich o doniosłości, dają-ca zawodowi
ee..., blask, który kiedyś posiadał...
– Proszę – przerwał Selim. – Innym razem.
– Można by jednak wtrącić tu uwagę – powiedział Svoboda.
– Co? – Novikov od zasobów mineralnych zwrócił na niego zdziwiony wzrok. – Pan jest
tym, który zwołał tę specjalną konferencję. Czy zamierza pan marnować czas na sprawy
zupełnie nieważne?
– Nic nie jest nieważne – cicho powiedział Svoboda.
3
– Co? – rzucił Chandra.
– Cytowałem tylko Ankera, filozoficznego ojca Konstytucjonalizmu – poinformował go
Svoboda. – Kiedyś powinniście zrozumieć rzeczy, które pragniecie stłumić. Zapewniano
mnie, że to czyni cuda.
Chandra poczerwieniał ze złości.
– Ale ja nie zamierzam... –zaczął i rozmyślił się.
Selim wyglądał na zbitego z tropu. Rathjen odezwał się płaczliwie.
– Zamierzał pan zrobić uwagę w mojej sprawie, panie Svoboda.
Tak. – Mały człowieczek zapalił nowego papierosa i zaciągnął się głęboko. Jego
niebieskie oczy, przerażająco ruchliwe w twarzy przypominającej mumię, przeskakiwały z
ekranu na ekran. – Komisarz Novikov mógłby podać panu właściwą przyczynę upadku
astronautyki: więcej ludzi i mniej zasobów z każdym dniem. Nie możemy sobie pozwolić na
międzygwiezdne badania, podobnie jak nie możemy sobie pozwolić na utrzymanie repreze-
ntatywnego rządu. Szczątki obu tych rzeczy są eliminowane tak szybko, jak na to pozwala
pańskie i konstytucjonalistów rozżalenie. Skądinąd wiadomo mi, że jest to i tak nie dość szy-
bko, jak chcieliby niektórzy z panów. Niestety, dwadzieścia lat temu, rząd, przeprowadzając
zbyt szybko zmiany socjalne, wywołał Rewolucję Północnoamerykańską. – Svoboda wy-
szczerzył zęby. – Dlatego musimy wziąć tę lekcję do serca i nie prowokować Departamentu
Astronautyki do rewolucji. Łatwiej jest operować kilkoma statkami kosmicznymi przez parę
następnych dziesięcioleci, niż szturmować barykady szeregu gabinetów bronionych przez
zdesperowanych biurokratów machających krwawą flagą w trzech egzemplarzach. Ale pan,
ze swojej strony, panie Rathjen, nie może od nas oczekiwać rozwinięcia, lub nawet utrzyma-
nia takiej samej ilości pańskich statków.
– Panie Svoboda! – Rathjen stracił oddech.
Selim odetchnął.
– Wszyscy znamy poczucie humoru Komisarza Psychologii – powiedział niezgrab-nie. –
Ale ponieważ wspomniał on o Konstytucjonalistach, ufam, że zamierza przejść do sedna
sprawy.
Wszystkie twarze zwróciły się w kierunku Svobody i znieruchomiały. Svoboda, zasła-
niając się obłokiem dymu, odparł:
– Bardzo dobrze. Ośmielam się powiedzieć, że szczucie na siebie Komisarzy jest okru-
tnym sportem i zamiast tego wolałbym zebrać z ulicy przystojne Obywatelskie dziewczyny na
kilkanaście tygodni Specjalnego Szkolenia. – Teraz Larkin z Rolnictwa Morskiego był
jedynym, który się na niego gapił. – Być może nie wszystkim jest znana sprawa, którą chcę
przedstawić. Przedłożyłem nowy raport w sprawie Konstytucjonalistów Premierowi Selimo-
wi, panu Chandra i Komendantowi Północnej Ameryki. Okazał się on tak kontrowersyjny, że
poprosiliśmy całą Komisję Strażników, by to omówić.
Skinął w stronę Selima. Szorstka, szara twarz premiera wyglądała na nieco zaskoczoną.
Sprawiało to wrażenie, jakby Svoboda nieomal dał mu pozwolenie na kontynuowanie. Selim
wzdrygnął się, spojrzał na papier na swoim biurku i powiedział:
– Kłopot w tym, że Konstytucjonaliści nie są grupą polityczną. Gdyby byli, mogliby-śmy
już jutro zrobić na nich obławę. Nie są nawet formalnie zorganizowani i nie ma całkowi-tego
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin