Julie Garwood
Wiosna
CZĘŚĆ PIERWSZA
Za nami już deszcze i słoty zimowe,
Za nami już grzechy i strachy, i mróz.
1
Gdyby nie łaska boska i rozwiązane sznurowadło, zginęłaby wraz z innymi tamtego feralnego dnia. Dokładnie o drugiej czterdzieści pięć po południu weszła do banku, by zamknąć konto ciotki, rozmyślnie odkładając to do ostatniej chwili, gdyż wydawało jej się to takim ostatecznym krokiem! Potem nie będzie już mogła zawrócić. Wszystkie walizki były spakowane i już wkrótce na zawsze opuści Rockford Falls i Montanę.
Wiedziała, że za piętnaście minut Sherman MacCorkle, dyrektor banku, zamknie frontowe drzwi. Główna sala banku pełna była łudzi, którzy, tak jak ona, odłożyli załatwianie interesów na ostatnią chwilę; dziwne, bo mimo tłumu klientów przy biurkach pracowało tylko dwóch kasjerów, choć zazwyczaj było ich trzech. Najwyraźniej Emmeline MacCorkle, córka Shermana, odpoczywała jeszcze w domu po ciężkiej grypie, na którą dwa tygodnie temu zapadło pół miasteczka. Do biurka Malcolma Wattersona stała kolejka krótsza aż o trzy osoby, ale Malcolm był niepoprawnym plotkarzem i na pewno zadałby jej mnóstwo pytań, na które wolała nie odpowiadać.
Na szczęście, tego dnia pracował także Franklin Carroll, więc szybko zajęła miejsce na końcu kolejki stojącej do jego biurka. Franklin pracował szybko, porządnie i nigdy nie wtrącał się do prywatnych spraw innych ludzi; poza tym, był jej przyjacielem. Pożegnała się z nim w zeszłą niedzielę po mszy, ale nagle zapragnęła zrobić to jeszcze raz.
Nie znosiła czekać. Tupiąc niecierpliwie o stare deski podłogi, zdjęła rękawiczki, po czym znowu je założyła. Przy każdym ruchu satynowa torebka wisząca na jej nadgarstku kołysała się w przód i w tył, w przód i w tył, niczym wahadełko, dokładnie w rytm tykania zegara wiszącego na ścianie za okienkami kasjerów.
Mężczyzna stojący przed nią postąpił o krok do przodu, lecz ona nie poruszyła się, miała nadzieję, że może w ten sposób ucieknie od bijącego z jego brudnego ubrania nieprzyjemnego, kwaśnego zapachu potu, zmieszanego z odorem tłustych smażonych kiełbasek.
Mężczyzna stojący w kolejce do biurka Malcolma po jej lewej ręce uśmiechnął się do niej ukazując dziurę po dwóch brakujących przednich zębach. Aby zniechęcić go do rozmowy, skinęła mu krótko głową i uniósłszy wzrok, zaczęła wpatrywać się w zacieki na suficie.
W banku było brudno, duszno i niemożliwie gorąco; czuła, jak na karku zbierają się jej krople potu i spływają za kołnierzyk czyściutkiej, świeżo wykrochmalonej bluzki. Uśmiechając się ze współczuciem do Franklina, zastanawiała się, jak pracownicy banku mogą wytrzymywać dzień po dniu w takim dusznym, ciemnym, cuchnącym grobowcu? Odwróciwszy się w prawo, z tęsknotą spojrzała na trzy wysokie, zamknięte okna; promienie słońca z trudem przeciskały się przez brudne szyby, rzucając na podłogę podłużne wiązki światła i demaskując drobiny kurzu wiszące w dusznym powietrzu. Gdyby musiała czekać dłużej, pewnie wzbudziłaby gniew Shermana MacCorkle'a podchodząc do okien i otwierając je na oścież. Zrezygnowała jednak z tego pomysłu, wiedząc aż nadto dobrze, że dyrektor natychmiast zamknąłby okna i obdarzył ją zjadliwym wykładem na temat wymogów bezpieczeństwa w banku. No i straciłaby swe miejsce w kolejce.
Wreszcie mężczyzna przed nią odszedł od okienka; spiesząc się do przodu, potknęła się i mocno uderzyła głową o szybę okienka kasjera. Spadł jej bucik; pospiesznie wsadziła stopę z powrotem do środka i poczuła, że zawija się języczek trzewika. Za plecami kasjera zobaczyła otwarte drzwi do gabinetu dyrektora banku, po którym Sherman MacCorkle przechadzał się z ponurą miną. Słysząc hałas, zatrzymał się i spojrzał na nią przez szkła okularów. Uśmiechnęła się do niego słabo, a potem odwróciła do Franklina.
- Rozwiązało mi się sznurowadło - powiedziała tonem usprawiedliwienia. Franklin skinął głową ze zrozumieniem.
- Jesteś już gotowa do wyjazdu?
- Tak - szepnęła w odpowiedzi, zniżając głos, by Malcolm nie podsłuchał ich rozmowy. Wścibski kasjer już nachylał się w stronę Franklina usiłując usłyszeć jak najwięcej.
- Będę za tobą tęsknić - wypalił nagle Franklin czerwieniąc się po same uszy; krwisty rumieniec wypłynął mu aż na szyję. Był niezmiernie wysoki i chudy, a gdy nerwowo przełykał ślinę, jego ogromne jabłko Adama podskoczyło gwałtownie. Jego nieśmiałość ujęła ją za serce. Był od niej starszy co najmniej o dwadzieścia lat, a jednak w jej obecności zawsze zachowywał się jak uczniak.
- Ja też będę za tobą tęsknić, Franklinie.
- Pewnie chcesz zamknąć konto?
Skinęła głową i przepchnęła dokumenty przez półkoliste, nieduże okienko.
- Mam nadzieję, że wszystko jest w porządku.
Franklin zajął się papierami; sprawdził, czy podpisy i cyferki się zgadzają, a potem otworzył szufladę biurka i zaczął liczyć pieniądze.
- Czterysta dwa dolary to strasznie duża suma. Nie powinnaś nosić tego przy sobie.
- Wiem. - Skinęła głową. - Będę uważać, nie musisz się o mnie martwić.
Kiedy Franklin po raz ostatni liczył banknoty, ona zdjęła rękawiczki; potem wzięła od niego pieniądze, wepchnęła do torebki i mocno zaciągnęła sznureczki.
Franklin rzucił swemu szefowi niespokojne spojrzenie, po czym nachylił się ku niej tak mocno, że czołem oparł się o szybę.
- Nawet w kościele nie będzie już tak samo, kiedy nie będziesz siedziała w ławce przed nami. Szkoda, że musisz wyjechać... Jestem pewien, że mama w końcu by się do ciebie przekonała.
Sięgnęła przez okienko i impulsywnie uścisnęła jego dłoń.
- Przez ten krótki czas, gdy tu mieszkałam, stałeś się moim najbliższym przyjacielem... nigdy cię nie zapomnę.
- Napiszesz do mnie?
- Oczywiście.
- Wysyłaj listy na adres banku, żeby nie wpadły w ręce matki.
- Dobrze. - Uśmiechnęła się do niego ciepło.
Dyskretne kaszlnięcie za plecami uprzytomniło jej, że zbyt długo zajmuje Franklina; zebrała rękawiczki i torebkę, i odwróciła się szukając jakiegoś spokojnego kącika, gdzie mogłaby zawiązać sznurowadło. W niedużej alkowie za bramką oddzielającą petentów od kasjerów stało nieduże biurko, za którym zazwyczaj siedział Lemont Morganstaff, lecz teraz go nie było, bo podobnie jak Emmeline MacCorkle jeszcze nie wykurował się z grypy.
Szurając nogą, by po raz drugi nie zgubić buta, przeszła przez salę aż do starego, sfatygowanego biurka pod oknem. Kiedyś Franklin zdradził jej, że MacCorkle kupił wszystkie meble z trzeciej ręki od jakiegoś drukarza; najwyraźniej ze skąpstwa przymknął oko na plamy po atramencie i drzazgi wystające z blatu, tylko czekające na chwilę ludzkiej nieuwagi.
MacCorkle traktował swoich pracowników nad wyraz podle; wiedziała, jak marnie im płaci, gdyż biedny Franklin żył bardzo skromnie i ledwie stać go było na lekarstwa dla niedomagającej matki.
Miała ogromną ochotę pójść do gabinetu MacCorkle'a, gdzie stało piękne, nowiutkie mahoniowe biurko i pasująca do niego szafa na dokumenty, i powiedzieć mu w oczy, jak podłym jest człowiekiem. Może zawstydziłby się i zmienił? Albo pomyślałby, że to Franklin ją do tego namówił. Wszak wszyscy wiedzieli, że są bliskimi przyjaciółmi, a wtedy Franklin mógłby na tym ucierpieć. Nie, nie śmiała powiedzieć mu złego słowa, więc tylko obrzuciła dyrektora spojrzeniem pełnym odrazy i oburzenia.
Niestety, i tak na nic się to nie zdało, gdyż MacCorkle patrzył akurat w innym kierunku. Odwróciła się od niego i wyciągnąwszy krzesełko spod biurka, położyła na nim swoje rzeczy. Potem kucnęła i z taką godnością, na jaką było ją stać, odsunęła spódnicę i halki, poprawiła języczek w buciku, a potem z powrotem zawiązała sznurowadło.
Kiedy już chciała wstać, nadepnęła na brzeg spódnicy i z głośnym hukiem upadła na podłogę. Torebka i rękawiczki spadły jej na kolana, gdy potrącone krzesło potoczyło się na kółkach do tyłu, odbiło od ściany, wróciło i uderzyło ją w ramię. Zawstydzona swą niezręcznością wyjrzała ostrożnie zza biurka, by przekonać się, czy ktoś to zauważył.
Przy okienkach stało już tylko trzech klientów, lecz wszyscy, jak jeden mąż, patrzyli się na nią z rozdziawionymi ustami. Franklin właśnie skończył wkładać jej dokumenty do szafy i zamknąwszy szufladę, odwrócił się do niej zaniepokojony. Ruszył w jej stronę, lecz uśmiechnęła się do niego i machnięciem ręki dała znać, że nie potrzebuje pomocy. Właśnie chciała przeprosić za zamieszanie, gdy drzwi do banku otworzyły się z hukiem.
Zegar na ścianie wybił trzecią.
Nagle siedmiu mężczyzn wpadło do sali i stanęło półkolem. Nikt nie mógł mieć żadnych wątpliwości co do ich intencji: wszyscy mieli twarze ukryte pod czarnymi chustami i kapelusze o szerokich rondach zsunięte nisko na oczy. Wchodząc do środka wszyscy po kolei wyciągnęli rewolwery, a ostatni z wchodzących obrócił się na pięcie i szybko zamknął drzwi na zamek zaciągając jednocześnie zasłony. Wszyscy w banku zamarli; tylko jeden Sherman MacCorkle głośno wrzasnął. Potem rozległ się wysoki, przejmujący krzyk Franklina.
Podobnie jak inni, dziewczyna zamarła w bezruchu. Poczuła ogarniającą ją panikę i desperacko usiłowała odzyskać panowanie nad sobą. Nie panikuj... nie panikuj... nie mogą nas wszystkich zastrzelić... Nie ośmielą się nas wszystkich zastrzelić... Strzały słychać byłoby w całym mieście... Oni chcą tylko pieniędzy... Jeżeli nikt im się nie sprzeciwi, wezmą pieniądze i odejdą... nic nam nie zrobią...
Jednak nawet te rozsądne myśli nie zdołały uciszyć jej dziko walącego serca. Odbiorą jej czterysta dolarów! Nie! To nie może się zdarzyć! Nie pozwoli odebrać sobie pieniędzy. Ale jak ich powstrzymać? Wyjęła z torebki plik banknotów i rozpaczliwie usiłowała znaleźć dla nich kryjówkę. Myśl... myśl... Pochyliła się nieco i spojrzała na Franklina. Przyglądał się napastnikom, lecz chyba wyczuł, że patrzy na niego, gdyż lekko opuścił głowę w dół. Dopiero teraz zrozumiała, że rabusie jej nie widzą. Wahała się przez sekundę ze wzrokiem utkwionym w pobladłą twarz Franklina, po czym, najciszej jak potrafiła, wcisnęła się pod blat biurka. Na szczęście mebel miał zabudowany front i nikt patrzący na biurko z przodu nie mógł jej zobaczyć. Pospiesznie odpięła górne guziki bluzki, wetknęła zwitek banknotów pod koszulkę i przycisnęła dłonie do piersi.
O, Boże... o wielki Boże... o Jezu Chryste... Jeden z napastników ruszył w stronę biurka; słyszała jego powoli zbliżające się kroki. Spódnica! Leżała rozrzucona po podłodze niczym ogromna biała flaga; złapała ją i z przerażeniem wcisnęła pod siebie. Serce waliło jej jak oszalałe i była śmiertelnie przerażona, że ktoś usłyszy ten łomot. Jeżeli jej nie zobaczą, nie odbiorą jej pieniędzy...
Buty z wężowej skóry i brzęczące ostrogi minęły ją o kilka centymetrów. Za nimi ciągnął się zapach miętowych cukierków, który ją zszokował - to dzieci pachną miętówkami, a nie kryminaliści. Nie pozwól mu mnie zobaczyć, modliła się w duchu, proszę, Boże, nie pozwól mu mnie zobaczyć. Chciała zamknąć oczy i zniknąć; usłyszała, jak ktoś zaciąga zasłony w oknach na tyłach banku. W pomieszczeniu zrobiło się ciemno i nagle odniosła przerażające wrażenie, że siedzi w trumnie, a ktoś opuszcza nad nią wieko. Poczucie klaustrofobii było tak potężne, że omal nie wyskoczyła spod biurka.
Minęło zaledwie kilka sekund od chwili, gdy złoczyńcy wtargnęli do banku. To się zaraz skończy, powtarzała sobie, zaraz będzie po wszystkim. Oni chcą tylko pieniędzy, jeżeli tylko je dostaną, wyjadą stąd najszybciej, jak potrafią. Zwlekając tylko narażają się na dodatkowe niebezpieczeństwo.
Czy mogli ją zobaczyć przez szparę w deskach? Nawet nie chciała o tym myśleć, było to zbyt przerażające. Szpara miała nie więcej niż pół cala szerokości, więc powoli przesunęła się tak, że kolanami dotykała szuflady nad głową. Powietrze w sali było duszne i ciężkie, toteż omal nie zwymiotowała. Zdołała się jednak opanować i oddychając płytko przez usta, przekręciła lekko głowę, by móc obserwować wszystko przez szparę w drewnie.
Po drugiej stronie sali stało trzech bladych klientów, przyciśniętych plecami do ściany. Jeden z rabusiów postąpił krok do przodu; ubrany był, podobnie jak dyrektor banku, w czarny garnitur i białą koszulę. Gdyby nie czarna maska i lśniący rewolwer, wyglądałby jak każdy inny biznesmen.
Mówił niezwykle uprzejmie i łagodnie.
- Panowie, nie ma żadnych powodów do obaw - zaczął głosem ociekającym południową galanterią. - Dopóki będziecie robić to, co wam każę, nikomu nic się nie stanie. Tak się zdarzyło, że usłyszeliśmy, iż właśnie w tym banku złożony jest spory depozyt dla naszych chłopców w mundurach... no i bardzo chcielibyśmy coś niecoś z niego uszczknąć. Wiem, że nie zachowujemy się, jak na dżentelmenów przystało i że przysparzamy panom wielu kłopotów. Serdecznie za to przepraszam. Panie Bell, proszę wywiesić na drzwiach tabliczkę „Zamknięte". - To było rzucone w kierunku mężczyzny stojącego po jego prawej ręce. Ten natychmiast wykonał polecenie szefa. - Doskonale, dziękuję panu bardzo. A teraz, panowie, bardzo proszę założyć ręce za głowę i wyjść tu na środek, bym nie musiał się martwić, że któremuś z was przyjdzie do głowy coś głupiego. Proszę do nas, panie dyrektorze. Proszę wyjść z biura i dołączyć do współpracowników i petentów.
Dało się słyszeć szuranie stóp, kiedy mężczyźni wychodzili na środek sali.
- Bardzo panom dziękuję. Pięknie sobie z tym poradziliście, a teraz mam jeszcze jedną prośbę. Klęknijcie. Nie, nie... nadal trzymajcie ręce za głowami, przecież nie chcecie, bym się o was martwił? Pan Bell pewnie chciałby powiązać was jak wieprzki na jarmarku, lecz to chyba nie będzie konieczne, nieprawdaż? Nie ma sensu brudzić tych ślicznych ubranek. A teraz proszę ustawić się w zwartym kółku... ślicznie.
- Sejf jest otwarty, szefie - zawołał jeden z rabusiów.
- A więc się nim zajmij - odparł głównodowodzący.
Kiedy herszt bandy odwracał się, zobaczyła jego oczy: brązowe ze złotymi iskierkami, lecz zimne niczym marmur - bez śladu współczucia. Człowiek o nazwisku Bell rozkaszlał się nagle, więc dowódca odwrócił się ku niemu.
- Oprzyj się o ladę, niech inni martwią się o gotówkę. Mój kolega marnie się dziś czuje - dodał do więźniów tonem wyjaśnienia.
- Może złapał grypę - ośmielił się odezwać Malcolm.
- Obawiam się, że może mieć pan rację - zgodził się spokojnie herszt szajki. - Szkoda, bo on bardzo lubi swą pracę, a dziś nie ma dość sił na dobrą zabawę. Nie mam racji, panie Bell?
- Ależ oczywiście, szefie - odrzekł jego towarzysz.
- Czy już pan skończył, panie Robertson?
- Mamy wszystko, szefie.
- Nie zapomnij o gotówce z szuflad - przypomniał mu bandyta o brązowych oczach.
- To też mamy, szefie.
- Zdaje się, że już prawie tu skończyliśmy. Panie Johnson, niech pan z łaski swojej sprawdzi, czy nie będziemy mieć kłopotów z tylnymi drzwiami.
Usłyszała stukot obcasów po podłodze; jeden z obwiesiów kulał. Dowódca odwrócił się teraz, lecz pozostałych widziała wyraźnie: stali za kręgiem więźniów. Kiedy tak na nich patrzyła, zrobili coś dziwnego: zdjęli chusty z twarzy i powtykali je sobie do kieszeni. Herszt postąpił krok do przodu i odłożył rewolwer, by dokładnie i równo zwinąć czarną bandanę. Potem włożył ją do kieszonki kamizelki na piersi. Stał tak blisko, że widziała dokładnie jego szczupłe dłonie i elegancko wymanikiurowane paznokcie.
Dlaczego zdjęli maski? Czyżby nie zdawali sobie sprawy, że Franklin i pozostali podadzą ich rysopisy szeryfowi... Och, Boże! Nie! Nie... nie... nie...
- Czy tylne drzwi są otwarte, panie Johnson?
- Tak, szefie.
- W takim razie pora na nas. Czyja to dziś kolej?
- Pan Bell nic nie robił od czasu tej małej dziewczynki. Pamięta pan, szefie?
- Pamiętam. I co pan na to, panie Bell? Czuje się pan na siłach?
- Oczywiście, szefie.
- W takim razie, do dzieła - rozkazał herszt dobywając broni i odwodząc kurek.
- Co chcecie zrobić? - wrzasnął dyrektor banku.
- Ciii... Przecież obiecałem, że nic się nikomu nie stanie, nieprawdaż?
Jego głos był przerażająco spokojny. Sherman MacCorkle skinął głową i w tej samej chwili człowiek nazwiskiem Bell pociągnął za spust. Głowa dyrektora banku eksplodowała. Herszt zabił mężczyznę klęczącego dokładnie naprzeciw niego i uskoczył zgrabnie na bok, by krew nie opryskała jego eleganckiego ubrania.
- Przecież obiecał pan...! - wykrzyknął Franklin, lecz bandyta obrócił się ku niemu i strzelił mu w tył głowy.
- Skłamałem.
2
Ceremonia była doprawdy wyjątkowa; gość honorowy, Cole Clayborne, przespał ją całą i jeszcze późniejszą libację na dodatek. Godzinę po tym, jak większość gości udała się do domów, efekt nienaturalnego snu zaczął znikać i Cole zawisnął gdzieś pomiędzy jawą a snem. Czuł, jak ktoś go szarpie, ale nie miał dość siły, by otworzyć oczy i zobaczyć, kto go dręczy. Od hałasu okropnie rozbolała go głowa i gdy wreszcie zaczął dochodzić do siebie, pierwszym odgłosem, jaki usłyszał, był brzęk szkła i chrapliwy, donośny śmiech.
Ktoś mówił coś do niego albo o nim. Usłyszał swoje imię, lecz jakoś nie mógł się skoncentrować dostatecznie długo, by zrozumieć dalsze słowa. Czuł się tak, jakby w głowie siedział mu krasnoludek i walił go między oczy ostrym młotkiem. Czyżby miał kaca? To pytanie wtargnęło do jego otumanionego umysłu, ale nie. Wszak nigdy się nie upijał z dala od domu, a nawet przebywając w Rosehill pijał tylko piwo w upalne dni. Bardzo nie podobał mu się efekt, jaki alkohol miał na ludzki organizm; doświadczenie nauczyło go, że wódka przytępia zmysły i tępi refleks, a wiedząc, że połowa rewolwerowców w Stanach Zjednoczonych ma ochotę zastrzelić go tylko dlatego, by móc się później chwalić, że okazali się szybsi od Cole'a Clayborne'a, nie zamierzał pić nic mocniejszego od zwykłej wody.
Ktoś w pobliżu doskonale się bawił. Znowu usłyszał śmiech i spróbował odwrócić się w kierunku, z którego dochodził. W tej samej chwili poczuł okropny ból promieniujący z karku i tyłu głowy. Jęknął przeciągle. Dobry Boże... cóż za męka!
- Zdaje się. że nasza ptaszyna dochodzi do siebie, Josey. Lepiej idź do domu zanim zacznie burczeć i kląć, na czym świat stoi. Twoje delikatne uszy mogłyby nielicho ucierpieć. - Tom Norton przyglądał się Cole'owi przez kraty celi, a Josey z którą był żonaty od trzydziestu lat, stała tuż za nim. Odeszła pospiesznie, nim Cole otworzył oczy.
Minęła długa chwila, zanim zrozumiał, gdzie się znajduje. Zacisnął zęby, usiadł na wąskiej pryczy i spuścił nogi na podłogę. Ogromne dłonie zacisnął na materacu, a głowa zwisła mu na piersi.
Przez długie minuty przekrwionymi oczami przyglądał się szeryfowi. Norton był już starszym mężczyzną, o twarzy pooranej zmarszczkami, wydatnym brzuchu i pełnych melancholii oczach; wyglądał jak nieszkodliwy suseł.
- Dlaczego jestem w więzieniu? - spytał Cole chrapliwym szeptem.
Szeryf oparł się o kratę, skrzyżował nogi w kostkach i uśmiechnął się rozbrajająco.
- Bo złamałeś prawo, synu.
- W jaki sposób?
- Naruszyłeś porządek publiczny.
- Co takiego?!
- Nie musisz od razu krzyczeć... widzę, że każdy hałas sprawia ci ból. Masz sporego guza na głowie, a krzykiem i tak nic nie wskórasz. Naprawdę nie pamiętasz, co się stało?
Cole potrząsnął głową i natychmiast tego pożałował.
- Pamiętam tylko, że byłem chory.
- Taak, miałeś grypę... Przez cztery dni walczyłeś z gorączką, ale moja Josey cię wykurowała. Dzisiaj dopiero po raz drugi wstałeś z łóżka.
- I jak to się stało, że naruszyłem porządek publiczny?
- Przeszedłeś na drugą stronę ulicy - odparł szeryf radośnie. - Naprawdę bardzo się zdenerwowałem, gdy tak odszedłeś bez słowa, kiedy ja usiłowałem cię przekonać do zostania w Middleton aż do uroczystości. Dałem słowo komuś bardzo ważnemu, że cię tu zatrzymam, a ty nie chciałeś ze mną współpracować.
- Więc uderzyłeś mnie w głowę.
- Taa... pewnie, że tak - przyznał Tom Norton bez śladu skrępowania. - Nie widziałem innego sposobu, by cię zatrzymać. Właściwie nawet cię nie uderzyłem... tak tylko, lekko puknąłem kolbą rewolweru. Nic złego ci się nie stało. Przecież odzyskałeś przytomność, nie? Poza tym, wyświadczyłem ci przysługę.
Radosny głos szeryfa irytował Cole'a, więc spojrzał na niego ponuro.
- A niby jak wyświadczyłeś mi przysługę, jeśli wolno spytać?
- Dwaj rewolwerowcy czekali na ciebie na ulicy. Chcieli cię wyzwać na pojedynek... po kolei, rzecz jasna. Dopiero co wyzdrowiałeś po grypie i choć pewnie zaprzeczysz, wątpię, czy zdołałbyś ustrzelić któregokolwiek z nich. Naprawdę ciężko chorowałeś, synu, a i teraz ledwie trzymasz się na nogach. Taak, panie szanowny, wyświadczyłem ci przysługę.
- Chyba zaczynam już sobie wszystko przypominać...
- Więc radzę ci dobrze, zapomnij o tym - odrzekł szeryf Norton. - Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ceremonia się odbyła, a i uroczystość potem była bardzo ładna... co prawda tu, w więzieniu, ale ładna. Jakoś dziwnie czułem się sprowadzając sędziego do celi, ale on nie miał nic przeciwko temu, więc wszystko poszło gładko. Taak, wcale pięknie. Szkoda, że przespałeś to wszystko, tym bardziej, że byłeś gościem honorowym... Moja żona, Josey, upiekła wspaniałe ciasto z żółtym lukrem. Odkroiła ci spory kawałek i zostawiła tam, na stole - dodał wskazując odległy kąt celi. - Lepiej zjedz go, zanim myszy się do niego dobiorą.
Z każdą chwilą Cole był coraz bardziej zły. To, co mówił szeryf, nie miało najmniejszego sensu... a w każdym razie on go nie widział.
- Proszę odpowiedzieć na moje pytania, szeryfie - zaczął usiłując zachować spokój. - Powiedział pan, że ktoś ważny chciał mnie tu zatrzymać. Kto to taki?
- Szeryf federalny, Daniel Ryan, ot kto. Powinien się tu zjawić lada moment, by otworzyć celę.
- Ryan tu jest? Ten podły, podstępny, kłamliwy, złodziejski...
- Chwileczkę, chwileczkę! Nie ma sensu się tak unosić! Szeryf Ryan powiedział, że masz do niego jakąś urazę... powiedział, że ma to coś wspólnego z kompasem w złotej kopercie, który dla ciebie przechowuje.
Cole był już całkowicie przytomny.
- Moja matka wiozła ten kompas dla mnie, a on go jej ukradł. Wcale nic ma zamiaru mi go oddać. Sam będę musiał mu go odebrać.
- Myślę, że się mylisz, synu - odparł szeryf Norton i zachichotał cicho pod nosem.
Cole doszedł do wniosku, że nie ma co przekonywać starego; postanowił zachować swój gniew dla człowieka, który naprawdę na niego zasługiwał i który był odpowiedzialny za zamknięcie go w więzieniu... dla Daniela Ryana. Cole nie mógł się doczekać chwili, gdy dorwie drania!
- Czy zamierza mnie pan stąd wypuścić, szeryfie? Odda mi pan moją broń?
- Bardzo bym chciał...
- Ale?
- Ale nie mogę - powiedział szeryf. - Ryan ma klucz do celi. Muszę zanieść pewne dokumenty sędziemu, który urzęduje po drugiej stronie miasta, więc usiądź sobie spokojnie, odpręż się i zjedz nieco ciasta. Postaram się wrócić jak najszybciej. - Norton odwrócił się ku drzwiom, lecz coś go zatrzymało. - Aaa... jeszcze jedno - dodał przeciągając słowa. - Moje gratulacje, synu. Jestem pewien, że rodzina będzie z ciebie dumna.
- Niech pan zaczeka! - wrzasnął za nim Cole. - Niby
czego mi pan gratuluje?
Ale Norton nie odpowiedział. Wyszedł do biura, a po chwili młodzieniec usłyszał zgrzyt otwieranych drzwi. Ciche trzaśnięcie powiedziało mu, że został sam.. Potrząsnął głową; nie miał najmniejszego pojęcia, o czym ten stary gada. Dlaczego mu gratulował? Czego?
Rozejrzał się po nagiej celi - szare ściany, szara krata, szary sufit. Na trójnożnym stoliku w kącie celi stała szara, poplamiona miska i dzbanek z wodą, a tuż obok talerz z kawałkiem ciasta, o którym wspominał szeryf. Jedyną ozdobą tego pomieszczenia był czarny pająk snujący sieć na szarym kamieniu na ścianie. Drugi zwisał z sufitu, a trzeci z parapetu okiennego. Choć Cole miał prawie dwa metry wzrostu, po to, by wyjrzeć przez okno, musiałby chyba stanąć na krześle, a takiego w celi nie było. Ze swego miejsca widział tylko kawałek nieba, równie szarego jak ta tymczasowa kwatera. Kolor bardzo pasował do jego obecnego nastroju; znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Nie mógł zastrzelić szeryfa Nortona, skoro jego żona pomogła mu wrócić do zdrowia. Sam szeryf też prawdopodobnie uratował mu życie pozbawiając go przytomności, zanim dwaj rewolwerowcy mieli szansę go zastrzelić. Cole dobrze pamiętał, że po grypie wyjątkowo marnie trzymał się na nogach, a i ręce mu się trzęsły. Na pewno zginąłby marnie z kulą w sercu; tylko dlaczego ten cholerny Norton musiał go rąbnąć aż tak mocno? Miał wrażenie, że głowa pęka mu na dwoje.
Sięgnął, by pomasować guz z tyłu głowy, i wtedy jego ręka natrafiła na coś twardego i zimnego. Spojrzał w dół i zamarł, gdy dotarło do niego, co widzi: złota koperta wisiała na złotym łańcuszku, który ktoś - najprawdopodobniej Ryan - przypiął do kieszonki jego skórzanej kamizelki.
Sukinsyn wreszcie oddał mu jego skarb! Cole ostrożnie podniósł cenny przedmiot i położył go sobie na otwartej dłoni; przyglądał mu się przez długą chwilę, po czym go otworzył. Kompas zrobiony był ze stali, nie ze złota, ale i tak prezentował się doskonale: powierzchnia była biała, literki czerwone, a igła czarna. Wyjął go z koperty i z uśmiechem patrzył, jak czarna igła drży, zanim wreszcie wskaże północ.
Mama Róża na pewno bardzo się ucieszy, gdy się dowie, że prezent, który kupiła mu ponad rok temu, wreszcie trafił w odpowiednie ręce. Kompas był doprawdy piękny, a Cole musiał przyznać, że Ryan najwyraźniej dbał o niego przez ten rok. Nadal miał ogromną ochotę zastrzelić drania za to, że trzymał go tak długo, ale wiedział, że nie może tego zrobić, jeżeli chce jeszcze trochę pożyć - na terytorium Stanów Zjednoczonych zastrzelenie szeryfa federalnego karane było śmiercią, bez, względu na powody - więc Cole postanowił ulżyć sobie w inny sposób: postanowił, że rozbije draniowi nos.
Ostrożnie wsadził kompas do kieszonki kamizelki, zerknął na dzbanek z wodą i postanowił się nieco odświeżyć. Potem jego wzrok spoczął na kawałku ciasta leżącego na stole. Dlaczego jedli ciasto w jego celi? To pytanie było stanowczo zbyt skomplikowane, by się teraz nad nim zastanawiać. Wstał, by rozruszać nieco skurczone mięśnie, i właśnie chciał zdjąć kamizelkę, gdy rękawem koszuli zawadził o coś ostrego. Szarpnięciem uwolnił ramię, po czym zerknął w dół, by zobaczyć, co to takiego.
Ręce opadły mu bezwładnie po bokach ciała i usiadł ciężko na pryczy patrząc z niedowierzaniem na swoje lewe ramię. Był zaskoczony... nawet więcej. To musiał być jakiś kawał - tylko że ten, kto go wymyślił, musiał mieć wyjątkowo dziwne poczucie humoru. A potem przypomniały mu się słowa szeryfa Nortona. Ceremonia... Taak, tak właśnie powiedział stary szeryf... a potem świętowali... A on sam był gościem honorowym...
- A niech cię wszyscy diabli! - ryknął Cole, patrząc z wściekłością na przypiętą do swojej piersi srebrną gwiazdę szeryfa federalnego.
...
renka311