Jadwiga Courths_Mahler
Córka szulera
Ronald Norden przechadzał się
powoli po salonie klubu; od
czasu do czasu zatrzymywał go
jakiś znajomy, z którym
zamieniał kilka słów, nikt
jednak nie potrafił dłużej
przykuć jego uwagi. Był dziś w
takim nastroju, że wszystko go
nudziło i postanowił powrócić
do domu.
Minął wszystkie salony, aż
wreszcie zatrzymał się przed
drzwiami gabinetu, w którym
grano w karty. Wszedł po chwili
wahania do dużego pokoju, gdzie
wokoło wielkiego okrągłego
stołu siedziało kilkunastu
mężczyzn pochłoniętych grą.
Ronald przystanął i zaczął
obserwować twarze grających.
Wydawali się ogromnie
podnieceni, zapewne chodziło w
tej chwili o jakąś znaczną
sumę. Na wszystkich tych
bladych twarzach malował się
nerwowy niepokój lub też
chciwość. Tylko jeden gracz
miał twarz, jakby wyciosaną z
kamienia. Ten człowiek właśnie
zdołał przykuć uwagę Ronalda,
który zapomniał w tej chwili o
znudzeniu.
Był to mężczyzna, mogący
liczyć lat pięćdziesiąt. Twarz
miał bladą, lecz ogromnie
skupioną i spokojną. Jego
wysmukła, elastyczna postać w
znakomicie skrojonym smokingu
sprawiała wrażenie niezwykle
wytworne. Piękne, duże oczy
przesuwały się kolejno z kart
leżących na stole, na karty,
które trzymał w rękach. Włosy
miał gęste, na skroniach tylko
przyprószone siwizną.
Zaciśnięte usta zdradzały
stanowczość i silną wolę.
Ronald Norden nie spuszczał
wzroku z pana Horsta von
Winterfeld, tak bowiem nazywał
się nieznajomy. Ta energiczna,
pełna wyrazu twarz pochłonęła
całą uwagę młodego człowieka.
Usiadł w jakimś kącie i
przyglądał się grającym, którzy
nie spostrzegli go wcale. Całe
ich zainteresowanie skupiło się
na grze, chodziło teraz bowiem
o bardzo wielkie sumy.
Ronald znał z widzenia tego
nieznajomego, spotykał go
nieraz w klubie i na rozmaitych
przyjęciach towarzyskich, lecz
nie miał nigdy sposobności
poznać go osobiście. Był
zresztą o wiele młodszy od
niego, liczył bowiem dopiero
trzydzieści trzy lata.
Siedział spokojnie w swoim
kącie, obserwując tego
człowieka, który wzbudził w nim
nagle tak żywą uwagę, gdy wtem
spostrzegł, że jakiś człowiek,
stojący za panem von
Winterfeld, pochylił się
gwałtownie, pochwycił jego rękę
i zawołał donośnie:
- Ten pan oszukuje! Gra
znaczonymi kartami! - Powstał
nieopisany zgiełk i
zamieszanie. Ronald Norden
również zerwał się ze swego
miejsca i podbiegł do stołu. W
ten sposób stał się świadkiem
tego przykrego zajścia. Wszyscy
mówili jednocześnie, wszyscy
byli niezmiernie wzburzeni,
jeden tylko pan von Winterfeld
nie odezwał się ani słowem.
Zbladł tylko jeszcze bardziej,
a oczy jego przypominały oczy
szczutego zwierzęcia,
osaczonego przez sforę psów, w
ten sposób bowiem zachowywali
się poszkodowani, którzy żądali
natychmiastowego zwrotu
pieniędzy. Winterfeld musiał
opróżnić kieszenie, zabrano mu
także sumę leżącą przed nim na
stole. Ronald Norden, mimo
wszystko, nie mógł się oprzeć
uczuciu litości. W oczach pana
von Winterfeld było coś
takiego, co wzbudziło jego
współczucie.
Dalszy przebieg tej sprawy
rozegrał się bardzo szybko.
Postanowiono nie wzywać
policji, żeby uniknąć rozgłosu.
Nikt nie chciał się zaplątać w
aferę tego rodzaju. Winterfeld
wprawdzie grywał już od
dłuższego czasu w tym klubie i
miał zawsze niesłychane
szczęście, nie chciano jednak
prowadzić śledztwa, ani też
oddawać go w ręce policji.
Postanowiono jedynie wykluczyć
go z klubu i zamknąć mu dostęp
do towarzystwa.
Winterfeld w milczeniu
przyjął ten wyrok. Spuścił
tylko wzrok ku ziemi, a jego
drgająca twarz zdradzała
wielkie wzburzenie. Nie
powiedział ani słowa, skłonił
się i powoli wyszedł z
gabinetu. Ronald doznawał
uczucia, jakby był świadkiem
przeczytania skazańcowi wyroku
śmierci. Wiedział, że nigdy,
nigdy nie zapomni tego
człowieka.
Po jego wyjściu w pokoju
zapanowała śmiertelna cisza.
Dopiero po chwili jeden z
mężczyzn rzucił pytanie:
- KTo właściwie wprowadził do
klubu tego Winterfelda?
Ów spostrzegawczy, który
pochwycił poprzednio szulera za
rękę w chwili, gdy ten
zamierzał podsunąć znaczoną
kartę, wstał teraz i
odpowiedział:
- Ja sam! Był on moim
przyjacielem z młodzieńczych
lat! Nie uwierzyłbym nigdy, że
jest szulerem, gdybym tego nie
zobaczył na własne oczy.
Obserwowałem go w ciągu całego
wieczoru, miałem bowiem już raz
wrażenie, że zamierza podsunąć
znaczoną kartę. Chciałem jednak
przekonać się o tym na pewno.
Ponieważ ja go wprowadziłem,
więc czułem się w obowiązku
zdemaskować jego niecne
manipulacje. Inaczej byłbym się
niejako stał współwinnym w tej
sprawie. Muszę przyznać, że ten
fakt wstrząsnął mną do głębi,
zwłaszcza, iż wiem, że okropne
warunki popchnęŁy go do tego
kroku.
- Zdaje się, że Winterfeld
był kiedyś bogatym człowiekiem?
- spytał jego sąsiad przy
stole.
Pan von Wolzow przesunął rękę
po czole.
- Ojciec jego pozostawił mu
dość zadłużoną posiadłość
ziemską. Musiał od początku
walczyć z ogromnymi
trudnościami. Poza tym popełnił
jeszcze szaleństwo, a
mianowicie ożenił się z
baronówną von Letzerode,
panienką bez grosza. Była
wprawdzie niepospolicie piękna,
a przy tym dobra i szlachetna,
lecz dzięki temu małżeństwu
warunki Winterfelda pogorszyły
się jeszcze. Ubóstwiał swoją
żonę, spełniał jej każde
życzenie i ukrywał przed nią
swoje ciężkie położenie. Gdy
wreszcie spostrzegła później
rzeczywisty stan rzeczy,
zapadła na zdrowiu. W końcu
nastąpiło najgorsze: wybuchła
wojna, a Winterfelda wysłano na
front. Odniósł lekkie rany, a
to zadało ostatni cios młodej
kobiecie, która uwielbiała
męża. Gdy powrócił do domu na
leczenie, umarła nagle, na jego
rękach. Wkrótce wojna skończyła
się, lecz majątek Winterfelda
był zupełnie zdewastowany,
reszty zaś dokonała inflacja.
Winterfeld musiał się pozbyć
majątku, umieścił gdzieś swoje
jedyne dziecko, a sam zaczął
się oglądać za jakimś
zarobkiem. Wielu z nas
przechodziło to samo.
Winterfeld znikł mi z oczu, od
wielu lat nie słyszałem o nim.
Nagle, przed kilkoma miesiącami
spotkałem go na ulicy.
Ucieszyłem się, bo wyglądał
bardzo dobrze, i zapytałem, jak
mu się powodzi. Odpowiedział,
że nie najgorzej, gdyż ma
niezłe dochody, jako ajent
ubezpieczeń. Zaczęliśmy
rozmawiać i wspomniałem mu, że
idę właśnie do klubu. Poprosił
mnie, żebym go wprowadził, gdyż
pragnie wreszcie znaleźć się
wśród ludzi swojej sfery.
Wiedziałem, że jest obecnie
tylko skromnym ajentem
ubezpieczeniowym. Więc znałem
go zawsze jako człowieka
honorowego, więc nie zawahałem
się ani chwili. A teraz? Bóg
raczy wiedzieć, co przeszedł,
zanim zdecydował się na to...
Trudno, nie mogę się oprzeć
uczuciu żalu... to straszne
wrażenie, gdy się widzi
przyjaciela młodości,
staczającego się na dno...
OKropność!
Wszyscy słuchali w milczeniu.
Smutne te dzieje poruszyły do
głębi Ronalda Nordena. Nikt nie
miał ochoty zasiąść ponownie do
gry. Jeden z obecnych zwrócił
się do pana von Wolzow:
- Sądzę, że wszyscy damy
słowo honoru, iż zachowamy
dzisiejsze zajście w
najgłębszej tajemnicy. Nie
będziemy chyba rzucać
kamieniami w człowieka, który
został powalony przez los...
Wszyscy dali słowo honoru,
między nimi również i Ronald
Norden, syn znanego
przemysłowca, jednego z
najbogatszych ludzi w Berlinie.
MŁody człowiek po raz pierwszy
w życiu stanął wobec cudzego
nieszczęścia. Nie mógł on
zawołać: "Ukrzyżujcie go"! choć
nie pojmował postępowania tego
rodzaju, gdyż obce mu były
troski materialne. Cieszył się
w duchu, że wszyscy postanowili
zachować w tajemnicy to
zajście. Kto wie, może ten
napiętnowany człowiek będzie
mógł kiedyś w przyszłości
rozpocząć nowe, uczciwe życie.
Byłby mu chętnie dopomógł, nie
wiedział jednak, w jaki sposób
ma to uczynić.
Powracając wolnym krokiem do
domu, myślał, że panu von
Winterfeld nie pozostaje
właściwie nic innego, oprócz
samobójstwa.
Podczas następnych dni
przeglądał pilnie wszystkie
pisma, szukając jakiejś
wzmianki o tym, lecz nie
znalazł jej.
W jakieś cztery tygodnie po
tym wypadku Ronald Norden
siedział w gabinecie ze swoim
ojcem. OJciec już od dawna
pragnął, żeby syn się ożenił, a
teraz zaczął z nim mówić o
swoich projektach. Chciał, żeby
Ronald ożenił się z córką jego
starego przyjaciela, również
bogatego przemysłowca. Marzył
bowiem o fuzji obydwu firm.
Niejednokrotnie mówił z synem
na ten temat, Ronald jednak
zbywał go śmiechem:
- Nie mam zamiaru tracić
swojej swobody, a Lizzi Bernd
bynajmniej nie jest moim typem.
Przyznaję, że to ładna
dziewczyna, lecz brunetki nie
pociągały mnie nigdy. LUbię
tylko kobiety jasnowłose. Moja
żona musi być stuprocentową
blondynką.
Tym razem ojciec powrócił
znowu do swoich projektów.
- Sądzę, że namyśliłeś się,
Ronaldzie. Rozumiesz chyba sam,
jak wiele korzyści przyniosłoby
nam twoje małżeństwo z Lizzi
Bernd. Zaraz po ślubie można by
przeprowadzić fuzję obu
przedsiębiorstw. Czy to cię
wcale nie nęci?
- Nie, ojcze. Nie chcę za
cenę tej korzyści sprzedać
mojej niezależności.
- Ależ taka fuzja - to
potęga.
- Zawdzięczałbym ją jednak w
połowie mojej żonie.
- Czyż Lizzi Bernd budzi w
tobie taki wstręt?
- Wcale! LUbię ją nawet
bardzo. Ale ożenić się z nią? O
nie! Lizzi Bernd jest
przystojna, miła i zabawna,
lecz nie wchodzi dla mnie w
rachubę jako żona. Nie lubię
tego chłopięcego typu.
- Przecież Lizzi to bardzo
rozsądna dziewczyna...
- Dla mnie nawet zbyt
rozsądna.
- A jednak proszę cię,
zastanów się. Pomyśl o fuzji...
- Nie, kochany ojcze, nie dam
się "sfuzjonować" z taką
kobietą jak Lizzi Bernd. Mam
wrażenie, że i jej nie zależy
na fuzji ze mną.
I po tej rozmowie Ronald
powrócił do swojej pracy.
* * *
Horst von Winterfeld po
wyjściu z klubu błąkał się
długo, bez celu po ulicach.
- Zszedłem na psy - myślał -
straciłem jeszcze to ostatnie,
co posiadałem: mój honor!
Zaśmiał się szyderczo. Czyż
honor traci się dopiero wtedy,
gdy zostaje się przyłapanym
przy popełnianiu niehonorowego
czynu? Czy też, gdy się od
dawna, w ukryciu, postępuje
niezgodnie z honorem? On
stracił go przecież już kilka
miesięcy temu, gdy po raz
pierwszy zaczął grać znaczonymi
kartami. Bóg świadkiem -
uczynił to, bo popchnęła go do
tego nędza; nie wiedział skąd
ma wziąć pieniądze na
zapłacenie czesnego za pensję,
w której wychowywała się jego
córka.
Jakaś zła gwiazda zawiodła go
do Berlina i sprowadziła na
jego drogę pana von Wolzow! A
teraz? Był na zawsze
zhańbionym! Czy powinien żyć z
tym piętnem? Nie, powinien
odebrać sobie życie, aby choć w
ten sposób naprawić swoje
błędy.
Szybko powrócił do domu z
postanowieniem popełnienia
Gdy stanął przed biurkiem w
swoim pokoju w pensjonacie, gdy
zamierzał wyjąć z szuflady
rewolwer, aby położyć kres
swemu zmarnowanemu życiu -
wzrok jego padł nagle na
fotografię dziewczynki, mogącej
liczyć około lat pięTnastu.
Była to jego córka. Ujął
drżącymi rękami fotografię i
osunął się na krzesło.
Osłupiałym wzrokiem wpatrywał
się w dziecinną twarzyczkę, o
wielkich, jasnych poważnych
oczach.
- Danka! Mój Boże! Danka! Cóż
się z nią stanie?
Podobizna Danieli von
Winterfeld nie odpowiadała,
spoglądała tylko jakby
błagalnie na ojca. Zdawało się,
że mówi:
- Nie czyń tego, mój ojcze,
nie zostawiaj mnie samej na
świecie! Przecież już tyle
czasu byłam samotna...
Zadrżał. Nie, nie mógł
opuścić tego dziecka! Musiał
żyć dalej, musiał nadal starać
się dla niej o środki do życia
w sposób uczciwy lub nieuczciwy
- mniejsza o to! Nie miał prawa
odbierać sobie życia, póki ma
dziecko, o które trzeba się
zatroszczyć.
Zatopił wzrok w niewinnej
twarzy swojej córki. Jakże jest
podobna do swej matki! W
jakimże wieku jest teraz
Daniela? Dziewiętnaście lat?
Nie, ma już dwadzieścia lat, on
zaś nie widział jej już od
p...
zingania