Philip K. Dick - Odmiana druga.doc

(237 KB) Pobierz

Philip K. Dick 

ODMIANA  DRUGA

 

 

Po nierównym zboczu wzgórza szedł nerwowo rosyjski żołnierz z bronią gotową do strzału. Z napięciem rozglądał się dookoła, oblizując wyschnięte wargi. Od czasu do czasu unosił rękę i rękawicą ocierał pot z karku, odsuwając kołnierz kurtki.

Eric odwrócił się do kaprala Leone.

              Chcesz go? Czy ja mam go załatwić? — Nastawił ostrość, tak ze twarz Rosjanina w całości wypełniła szkła, linie celownicze przecięły się na jego twardych, ponurych rysach.

Leone zastanawiał się przez chwilę. Rosjanin był blisko, poruszał się szybko, niemalże biegł.

              Nie strzelaj. Czekaj. — Zamarł w napięciu. — Chyba nie będziemy musieli.

Rosjanin przyspieszył jeszcze kroku, rozkopując buciorami popiół i gruz. Dotarł na szczyt wzgórza, zatrzymał się, dysząc ciężko, i rozejrzał dookoła. Niebo zaciągały dryfujące chmury szarego pyłu. Gdzieniegdzie sterczały nagie pnie drzew; teren był stosunkowo równy i zupełnie goły, zasłany gruzem. Tu i tam niby pożółkłe czaszki wznosiły się ruiny budynków.

Rosjanin był wyraźnie zaniepokojony. Wiedział, ze coś jest nie w porządku. Spojrzał w dół zbocza. Znajdował się tylko kilka kroków od bunkra. Eric powoli zaczynał tracić cierpliwość. Bawił się pistoletem, raz po raz zerkając na kaprala Leone.

Nie martw się — powiedział Leone. — Nie dojdzie tutaj. Zajmą się nim.

Jesteś pewien? Dotarł już cholernie daleko.

Trzymają się blisko bunkra. Najgorsze jeszcze przed nim. Uważaj!

Rosjanin zaczął się spieszyć, ześlizgiwał się po zboczu wzgórza, jego buty grzęzły w kopczykach szarego popiołu. Uważał tylko, by nie zanieczyścić lufy broni. Zatrzymał się na chwilę, podniósł do oczu lornetkę polową.

              Patrzy prosto na nas — powiedział Eric.

Rosjanin ruszył dalej. Mogli już dojrzeć jego oczy jak dwa błękitne kamyki. Usta odrobinę rozwarte. Dawno już się nie golił, jego brodę pokrywała wyraźna szczecina. Na jednym z kościstych policzków widać było kwadratowy kawałek plastra i niebieski siniec: ślad po grzybicy. Zgubił gdzieś jedną rękawicę. Kiedy biegł, przytroczona do pasa manierka tańczyła w górę i w dół, odbijając się od ciała.

Leone dotknął ramienia Erica.

              Mamy jednego.

Po powierzchni ziemi sunęło coś niewielkiego i metalicznego, rozbłyskując w mętnej poświacie pełnego dnia. Metalowa kula. Mknęła po zboczu w ślad za Rosjaninem, bieżniki aż migotały. Malutka, jedno ze szczeniąt. Miała wysunięte szpony, dwie piły na wysięgnikach wirujące plamami białej stali. Rosjanin usłyszał ją. Odwrócił się błyskawicznie, wystrzelił. Kula eksplodowała fragmentami metalu. Ale już pojawiła się druga i podążała w ślad za pierwszą. Rosjanin wystrzelił powtórnie. Trzecia kula dopadła jego nogi, zgrzytając i świszcząc. Skoczyła do ręki. Moment i wirujące ostrza zagłębiły się w gardle.

Eric rozluźnił się.

              Cóż, to by było na tyle. Boże, te przeklęte rzeczy sprawiają, że ciarki chodzą mi po plecach. Czasami myślę, ze lepiej było przedtem.

              Gdybyśmy ich nie wynaleźli, oni by to zrobili. — Leone zapalił papierosa, palce mu lekko drżały. — Zastanawiam się jednak, dlaczego Rosjanin przeszedł całą tę drogę sam. Nie widziałem, by ktoś go osłaniał.

Porucznik Scott wynurzył się z tunelu i wśliznął do bunkra.

Co się stało? Coś pojawiło się na monitorze.

Jeden Iwan.

Tylko jeden?

Eric odwrócił monitor wizjera. Scott spojrzał weń. Widać było liczne metalowe kule pełzające po ciele leżącego; świszczały i zgrzytały, rozcinając Rosjanina na małe fragmenty, które zabiorą ze sobą.

              Cała masa szponów — wymamrotał Scott.

              Zlatują się jak muchy. Nie mają ostatnio za bardzo na co polować. Scott z wyraźnym niesmakiem odsunął wizjer.

              Jak muchy. Zastanawiam się, dlaczego on tu przyszedł. Przecież wiedzą, ze wszędzie pełno szponów.

Do kłębiących się kul dołączył większy robot: długa tępa tuba z wystającymi kamerami. Kierował działaniami tamtych. Z ciała żołnierza nie zostało już wiele. To, co zostało, ściągały ze zbocza zastępy szponów.

              Proszę pana — zaczął Leone. — Jeżeli wszystko jest w porządku, chciałbym wyjść na zewnątrz i przyjrzeć się mu.

Dlaczego?

Może coś przyniósł.

Scott zastanawiał się przez chwilę. Potem wzruszył ramionami.

              W porządku. Ale uważaj.

              Mam swój identyfikator. — Leone poklepał metalową bransoletę na nadgarstku. — Nie zobaczą mnie.

Wziął karabin i ruszył w kierunku wyjścia z bunkra, potem ostrożnie przecisnął się między betonowymi blokami i powyginanymi zębami stalowych konstrukcji. Na górze powietrze było chłodne. Brodząc w nieważkim popiele, podszedł do miejsca, gdzie leżały szczątki żołnierza. Wiatr dmuchnął mu w twarz szarymi drobinami. Zamrugał i poszedł dalej.

Szpony cofnęły się, gdy podszedł bliżej, niektóre zamarły bez ruchu. Dotknął identyfikatora. Iwan dużo dałby za coś takiego! Twarde promieniowanie o wysokiej częstotliwości wysyłane przez identyfikator neutralizowało aktywność szponów, powodując ich rozbrojenie. Nawet wielki robot z dwoma ruchliwymi manipulatorami kamer na jego widok wycofał się z szacunkiem.

Leone pochylił się nad szczątkami żołnierza. Dłoń w rękawicy pozostawała kurczowo zaciśnięta. Coś w niej było. Leone siłą rozwarł palce. Zapieczętowany aluminiowy pojemnik. Wciąż jeszcze lśnił.

Wsadził go do kieszeni i wrócił do bunkra. Za nim szpony wróciły już do życia, podejmując swe dzieło. Wkrótce procesja ruszyła na powrót, metalowe kule pomknęły przez szary popiół ze swym ładunkiem. Słyszał, jak ich bieżniki szurają po gruncie. Zadrżał.

Scott popatrzył z zainteresowaniem, kiedy z kieszeni wyciągnął lśniący pojemnik.

Miał to przy sobie?

W dłoni. — Leone odkręcił pokrywkę. — Chyba powinien pan na to spojrzeć.

Scott wziął pojemnik. Wytrząsnął zawartość na dłoń. Mały skrawek cienkiego papieru, mocno zwinięty. Podszedł do światła, usiadł i rozwinął go.

              Co tam jest napisane, proszę pana? — zapytał Eric. Z tunelu wyszło kilku oficerów. Pojawił się nawet major Hendricks.

Panie majorze — powiedział Scott. — Niech pan spojrzy na to. Hendricks przeczytał karteluszek.

To właśnie nadeszło?

Pojedynczy łącznik. Przed chwilą.

Gdzie on jest? — ostro zapytał Hendricks.

Szpony go dostały.

Major Hendricks mruknął coś niewyraźnie.

Proszę. — Podał wiadomość towarzyszom. — Myślę, ze to jest to, na co czekaliśmy. Mieli dość czasu.

A więc chcą omówić warunki kapitulacji — stwierdził Scott. — Czy mamy podjąć rozmowy?

Nie my będziemy o tym decydować. — Hendricks usiadł. — Gdzie jest oficer łącznościowy? Niech mnie połączy z Bazą Księżycową.

Leone patrzył zamyślony, jak oficer łącznościowy ostrożnie podnosi zewnętrzną antenę, sprawdzając niebo nad bunkrem, szukając śladu statku zwiadowczego Rosjan.

              Proszę pana — zwrócił się Scott do Hendricksa. — To dosyć dziwne, że dopiero teraz przyszło im to do głowy. Wykorzystujemy szpony już niemal od roku. I dopiero teraz, zupełnie nagle, zaczęli się łamać.

              Może szpony zaczęły się wdzierać do ich bunkrów.

              Taki większy, z rodzaju tych z manipulatorami, dostał się w zeszłym tygodniu do bunkra Iwana — powiedział Eric. — Załatwił cały pluton, zanim udało im się zatrzasnąć właz.

Skąd wiesz?

Kolega mi opowiedział. Maszyna wróciła z... ze szczątkami.

Baza Księżycowa, proszę pana — oznajmił oficer łącznościowy.

Na ekranie pojawiła się twarz operatora z Księżyca. Był świeżo ogolony. Jego odprasowany mundur zdecydowanie odcinał się od mundurów mężczyzn zgromadzonych w bunkrze.

              Baza Księżycowa.

              Tu dowództwo jednostki L-Whistle. Na Ziemi. Proszę mnie połączyć z generałem Thompsonem.

Twarz operatora zniknęła. Jej miejsce zajęły grube rysy generała Thompsona.

O co chodzi, majorze?

Nasze szpony dostały jednego rosyjskiego łącznika przenoszącego wiadomość. Nie wiemy, jak się w tej sytuacji zachować... w przeszłości zdarzały się już takie sztuczki.

Jak brzmi wiadomość?

Rosjanie chcą, byśmy wysłali na ich linie oficera w randze upoważniającej do prowadzenia negocjacji. Na naradę. Nie sprecyzowali, jaki ma być temat tej narady. Piszą, że chodzi o kwestie... — zerknął na kartkę — ...kwestie pilnej i poważnej natury, wymagające rozpoczęcia rozmów między przedstawicielami sił Narodów Zjednoczonych a nimi.

Uniósł wiadomość do ekranu, aby generał mógł sam ją przeczytać. Widać było, jak oczy Thompsona poruszają się w ślad za tekstem.

Dlaczego mielibyśmy im wierzyć? — zapytał Hendricks.

Wyślij kogoś.

Nie sądzi pan, że to pułapka?

Może być i tak. Ale położenie punktu dowodzenia, jakie podają, jest właściwe. W każdym razie warto spróbować.

Wyślę jednego z oficerów. I doniosę panu o wynikach natychmiast, gdy tylko wróci.

              W porządku, majorze. — Thompson przerwał połączenie. Ekran zamarł. Antena zaczęła się powoli opuszczać.

Hendricks zmiął w dłoniach papier, głęboko pogrążony w myślach.

              Ja pójdę — zaproponował Leone.

              Chcą kogoś w randze upoważniającej do prowadzenia negocjacji. — Hendricks potarł szczękę. — Negocjatora. Od miesięcy już nie wychodziłem na zewnątrz. Być może powinienem zażyć trochę świeżego powietrza.

              Nie sądzi pan, że to ryzykowne?

Hendricks ustawił wizjer i spojrzał w monitor. Szczątki Rosjanina zniknęły. W polu widzenia można było dojrzeć tylko samotny szpon. On również wkrótce zniknął, zagrzebując się w popiele niczym krab. Jak jakiś odrażający metalowy krab...

              Jedno mnie tylko martwi. — Hendricks potarł nadgarstek. — Wiem, że będę bezpieczny, póki będę miał to na sobie. Ale w nich jest coś dziwnego. Nienawidzę tych przeklętych rzeczy. Żałuję, że w ogóle je wynaleźliśmy. Z nimi jest coś nie w porządku. Niezmordowane małe...

Gdybyśmy my ich nie wynaleźli, zrobiłby to Iwan. Hendricks odsunął wizjer.

W każdym razie wygląda na to, że wygrywamy wojnę. Przypuszczam, że to dobrze.

Mówi pan tak, jakby się ich bał nie mniej niż Iwan. Hendricks spojrzał na zegarek.

              Sądzę, że lepiej będzie jak wyruszę od razu, jeżeli mam się tam dostać przed zmierzchem. Wciągnął głęboko powietrze i wyszedł na zewnątrz, na pokrytą szarym gruzem ziemię. Po chwili zapalił papierosa i stał, rozglądając się wokół siebie. Otaczający go teren był martwy. Nic się nie poruszało. Mógł sięgnąć wzrokiem na całe mile wokół siebie, nic, tylko nie kończące się popioły i żużel, ruiny budynków. Kilka drzew bez liści czy choćby gałęzi, same gołe pnie. Ponad jego głową wiecznie skłębione szare chmury przewalały się między ziemią a słońcem.

Major Hendricks ruszył w drogę. Po prawej stronie coś czmychnęło mu z drogi, coś okrągłego i metalicznego. Szpon uganiający się za ofiarą. Prawdopodobnie za jakimś małym zwierzęciem, może za szczurem. Szczury też zabijały. Pewnie dla rozrywki.

Wszedł na szczyt małego wzgórza i uniósł do oczu lornetkę polową. Pozycje rosyjskie znajdowały się kilka mil dalej. Tam też był ich punkt dowodzenia. Stamtąd przyszedł łącznik.

Pękaty, przysadzisty robot z giętkimi manipulatorami przeszedł obok niego, manipulatory poruszały się badawczo. Poszedł swoją drogą i zniknął w jakimś rumowisku. Hendricks obserwował go. Tego typu nie widział dotychczas. Z każdym dniem było coraz więcej typów, których nigdy wcześniej nie widział, nowe odmiany i wielkości wypuszczane przez podziemne fabryki.

Hendricks wyrzucił niedopałek i przyspieszył kroku. Ciekawa kwestia, wykorzystanie sztucznych oddziałów w boju. Jak to się zaczęło? Zdecydowała konieczność. Rosjanie zdobyli na początku znaczną przewagę, jak to się zwykle dzieje w wypadku strony rozpoczynającej wojnę. Większa część Ameryki Północnej została starta z mapy. Oczywiście odwet nastąpił natychmiast. Niebo pełne było krążących po nim satelitów bombardujących na długo przed wybuchem wojny; znajdowały się tam już od wielu lat. Satelity spłynęły nad Rosję w kilka godzin po tym, jak Waszyngton oberwał.

Ale to w niczym nie pomogło Waszyngtonowi.

W pierwszym roku wojny rządy amerykańskiego bloku przeniosły swą siedzibę do Bazy Księżycowej. Niewiele więcej można było zrobić. Europa należała już do przeszłości, zmieniła się w kupę żużlu, z popiołów i kości kiełkowały czarne pnącza. Większość Ameryki Północnej nie nadawała się do zamieszkania; nic tam nie mogło wyrosnąć, nikt nie mógł żyć. Kilka milionów ludzi próbowało jakoś dawać sobie radę w Kanadzie i w Ameryce Południowej. Jednak podczas drugiego roku wojny zaczęły lądować radzieckie oddziały desantowe, z początku kilka, później coraz więcej. Wyposażeni byli w pierwszy naprawdę skuteczny sprzęt antyradiacyjny; to, co zostało z amerykańskiego przemysłu, przeniosło się na Księżyc razem z rządem.

Odlecieli wszyscy prócz żołnierzy. Ci, którzy przeżyli, starali się jakoś trzymać, kilka tysięcy tutaj, pluton tam. Nikt nie wiedział dokładnie, gdzie się znajdują; byli tam, gdzie mogli się utrzymać, przemieszczali się w nocy, ukrywali w ruinach, kanałach, piwnicach, razem ze szczurami i wężami. Wszystko wskazywało na to, że Rosjanie ma już wygraną wojnę. Z wyjątkiem garstki wyrzutni odpalanych każdego dnia z Księżyca nie było właściwie żadnej broni, którą by można przeciwko nim rzucić. Przychodzili i odchodzili, jak im się podobało. Wojna, dla wszystkich praktycznych powodów, skończyła się. Nic nie mogło im się oprzeć.

I wtedy pojawiły się pierwsze szpony. I w ciągu jednej nocy stosunek sił się zmienił.

Szpony z początku były niezgrabne. Powolne. Iwan był w stanie unieszkodliwiać je niemalże natychmiast, gdy wypełzały ze swych podziemnych tuneli. Potem jednak stawały się coraz lepsze, szybsze i bardziej przebiegłe. Wyprodukowały je fabryki znajdujące się na Ziemi. Fabryki od dawna już zagrzebane pod powierzchnią gruntu, za liniami rrosyjskimi, fabryki, które kiedyś produkowały pociski atomowe, teraz już niemalże zapomniane.

Szpony stawały się szybsze, a także coraz większe. Pojawiły się nowe typy, jedne z czujnikami, inne potrafiły latać. Było nawet kilka odmian skaczących. Najlepsi inżynierowie na Księżycu pracowali nad projektami, czyniąc je coraz bardziej skomplikowanymi, bardziej wszechstronnymi. Stawały się coraz bardziej niesamowite, Iwan naprawdę miał z nimi mnóstwo kłopotów. Niektóre z małych szponów nauczyły się ukrywać i czekać na ofiarę, zagrzebując się głęboko w popiele.

A potem zaczęły przenikać do radzieckich bunkrów, wślizgując się do środka w chwili, gdy tamci uchylali pokrywy włazów, aby wpuścić świeże powietrze czy choćby rozejrzeć się dookoła. Jeden szpon w bunkrze, wirująca kula najeżona metalowymi ostrzami — to wystarczyło. Z bronią taką jak ta wojna nie mogła potrwać długo.

Być może już się skończyła.

Może on właśnie miał usłyszeć taką wiadomość. Może Politbiuro zdecydowało się rzucić ręcznik. Niedobrze, że zabrało to tyle czasu. Sześć lat. To bardzo długo jak na taką wojnę, jak na sposób, w który ją prowadzono. Setki tysięcy automatycznych satelitów odwetowych spadających na Rosję. A w środku skrystalizowane bakterie. Sterowane pociski radzieckie, z wyciem przeszywające powietrze. Nieustanne bombardowania. A teraz to, roboty, szpony...

Szpony w niczym nie przypominały żadnej innej broni. Z praktycznego punktu widzenia należało je uznać właściwie za żywe, niezależnie od tego, czy rząd chciał to przyznać, czy nie. Nie były maszynami. To były żywe istoty, poruszały się, skradały, wyskakiwały znienacka z szarego popiołu, rzucały na człowieka i wspinały po nim, próbując dosięgnąć gardła. I po to właśnie zostały stworzone. Takie było ich zadanie.

I zadanie to wypełniały dobrze. Szczególnie ostatnio, w miarę jak pojawiały się nowe rozwiązania techniczne. Teraz były już zdolne same się naprawiać. Same potrafiły o siebie zadbać. Identyfikatory radiacyjne chroniły żołnierzy Narodów Zjednoczonych, ale kiedy któryś zgubił swój identyfikator, stawał się zwykłą zwierzyną łowną dla szponów, niezależnie od munduru, jaki nosił. W głębi, pod powierzchnią ziemi, zautomatyzowana maszyneria fabryk wypluwała je z siebie jednego za drugim. Ludzie trzymali się od tego z daleka. To było zbyt ryzykowne, nikt zresztą nie chciał znaleźć się blisko nich. Zostawiono je samym sobie. A one najwyraźniej świetnie sobie radziły. Nowe modele były szybsze, coraz bardziej skomplikowane. Bardziej skuteczne.

Najwyraźniej to one wygrały wojnę.

Major Hendricks zapalił drugiego papierosa. Krajobraz wpływał na niego przygnębiająco. Nic tylko popiół i ruiny. Zdawało mu się, że jest zupełnie sam, jedyna żywa istota na świecie. Po prawej stronie pojawiły się ruiny miasteczka, kilka ścian i stosy gruzu. Wyrzucił na bok spaloną zapałkę, przyspieszył kroku. Nagle zatrzymał się, chwycił za broń, poczuł, jak napinają się jego mięśnie. Przez chwilę wyglądało, jakby...

Zza szkieletu zrujnowanego budynku wyszła jakaś postać i powoli, niepewnie ruszyła w jego stronę. Hendricks zmrużył oczy.

              Stój!

Chłopiec zatrzymał się. Hendricks opuścił lufę. Chłopiec stał w milczeniu, spoglądając na niego. Był mały, zupełnie niedorosły. Mógł mieć osiem lat. Ale trudno stwierdzić. Większość dzieci, które przeżyły, była malutka. Miał na sobie poplamiony, wypłowiały niebieski sweter i krótkie spodnie. Włosy długie i splątane. Brązowe włosy. Zasłaniały mu twarz, sięgając za uszy. Trzymał coś w rękach.

              Co tam masz? — zapytał ostro Hendricks.

Chłopiec wyciągnął rękę. To była zabawka, miś. Pluszowy miś. Oczy chłopca były ogromne, ale zupełnie pozbawione wyrazu. Hendricks rozluźnił się.

Nie chcę. Zatrzymaj go. Chłopiec ponownie przytulił misia.

Gdzie mieszkasz? — zapytał Hendricks.

Tam.

W ruinach?

Tak.

Pod ziemią?

Tak.

Ilu was tutaj jest?

Jak to ilu?

Jak wielu was tu jest. Ilu ludzi liczy wasza grupa? Chłopiec nie odpowiedział.

Hendricks zmarszczył brwi.

Nie jesteś przecież zupełnie sam? Chłopiec skinął głową.

W jaki sposób udało ci się przeżyć?

Tu jest jedzenie.

Jakie jedzenie?

Różne.

Hendricks wpatrywał się w niego.

Ile masz lat?

Trzynaście.

To było niemożliwe. A może? Chłopiec był wychudzony, niewyrośnięty. I przypuszczalnie w przyszłości będzie bezpłodny. Przez całe lata wystawiony był na działanie promieniowania. Nic dziwnego, że jest taki mały. Jego ręce i nogi były niczym wyciory do fajki, poskręcane i cienkie. Hendricks położył dłoń na ramieniu chłopca. Skórę miał suchą i szorstką; taką ma się od promieniowania. Pochylił się i spojrzał mu prosto w oczy. Żadnego wyrazu. Wielkie oczy, wielkie i ciemne.

Jesteś ślepy? — zapytał Hendricks.

Nie. Trochę widzę.

W jaki sposób udało ci się uniknąć szponów?

Szponów?

Tych okrągłych rzeczy. Które poruszają się i zagrzebują w ziemi.

              Nie rozumiem.

Być może tu w okolicy nie było szponów. Wiele terenów było od nich wolnych. Gromadziły się głównie w okolicy bunkrów, tam gdzie byli ludzie. Szpony skonstruowano w taki sposób, aby wyczuwały ciepło, ciepło żywych istot.

              Miałeś szczęście. — Hendricks wyprostował się. — No cóż, dokąd idziesz? Z powrotem... z powrotem tam?

              Czy mogę iść z tobą?

              Ze mną? — Hendricks założył ręce. — Przede mną długa droga. Całe mile marszu. Muszę się śpieszyć. — Spojrzał na zegarek. — Muszę dotrzeć na miejsce przed zmrokiem.

              Chcę iść.

Hendricks pogrzebał w plecaku.

              Nie warto. Masz. — Podał małemu konserwy, które wziął ze sobą. — Weź je i wracaj, skąd przyszedłeś. W porządku?

Chłopiec nic nie odpowiedział.

              Będę tędy wracał. Za dzień lub dwa. Jeżeli będziesz jeszcze tutaj, to wtedy mogę cię wziąć z sobą. Zgoda?

Chcę iść z tobą teraz.

To długa droga.

Potrafię szybko chodzić.

Hendricks niespokojnie przestąpił z nogi na nogę. Zbyt dobry stanowiliby cel — dwaj ludzie idący razem. A przez chłopca będzie musiał iść wolniej. Jednak z drugiej strony, być może nie będzie już wracał tą drogą. A jeżeli chłopak rzeczywiście był zupełnie sam...

              . Dobra. Chodź.

Hendricks maszerował równym krokiem. Chłopiec szedł obok niego i milczał, ściskając swego misia

Jak masz na imię? — zapytał Hendricks po jakimś czasie.

David Edward Derring.

David? Co... co się stało z twoimi rodzicami?

Umarli.

Jak?

W wybuchu.

Dawno temu?

Sześć lat.

Hendricks zwolnił n...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin