EXSPRES REPORTERÓW 1989 - STATKI WIDMO - MINISTERIALNE PROGI - PROCES POSZLAKOWY.rtf

(519 KB) Pobierz

EXSPRES REPORTERÓW 1989

STATKI WIDMO - MINISTERIALNE PROGI - PROCES POSZLAKOWY

 

Roman Samsel

DZIELNICA JESÚS MARIA

Lotnisko Jorge Chavez pogrążone w oblegającej miasto szarości. Zamiast deszczu mżawka, jak się później do­wiem, nazywana tutaj garuą. Polscy poszukiwacze szczę­ścia, czy też początkujący artyści, lądują razem ze mną samolotem Cubany. Wypełniamy pospiesznie kwestiona­riusze. Podaję paszport oficerowi kontroli celnej. Czuję na sobie czyjś intensywny wzrok. Podnoszę oczy, przede mną stoi ktoś podobny do Indianina Willy’ego Sempsona z plemienia Creek, który występował w filmie MilośćFormana „Lot nad kukułczym gniazdem”. Ale przecież Willy Sempson nie żyje. Ten zaś jest tak samo potężny jak tamten, może nawet wyższy. Patrzył na mnie, po*chwili jego wzrok błądzi po młodych Polakach, zatrzymuje się na dziewczętach. Nie rusza się z miejsca. Obserwuje całą grupę, zwraca się jednak do mnie po polsku.

i— Czy to już wszyscy?

^ Jacy wszyscy? — odpowiadam pytaniem.

              No, czy już wszyscy z Polski?

              Chyba tak, skąd mogę wiedzieć, ilu Polaków przyle­ciało z Hawany?

Idziemy do hali bagażowej i ten wysoki Indianin też za mną, krok w krok, już mnie nie odstępuje. Biorę swoje bagaże, nikt ich nie sprawdza. Nie ma kontroli celnej, z czego wnoszę, że tutejsze władze mają do nas, przyby­szów zza oceanu, zaufanie. Indianin przyciąga mi wózek, który już wcześniej sobie zorganizował. Pomaga ułożyć

na nim torbę i walizki. Spogląda w stronę, korytarza, z którego wychodzą ostatni pasażerowie.

              Przyjechałem po żonę.

              Skąd miała przylecieć?

              Ze Słupska. Może widział ją pan na lotnisku w Ha­wanie albo w samolocie? Bardzo żywa, szczupła blondyn­ka, co chwila wybucha śmiechem, bez powodu.

              Nie przypominam sobie, a może już teraz tego nie robi?

Indianin patrzy na mnie smolistymi oczami połud­niowca.

Codziennie po nią tutaj przyjeżdżam, od kilku mie­sięcy i ciągle nie wraca.

|||; Niech się pan nie zniechęca, któregoś dnia przyleci. Pyta, czy mam zamówiony hotel. Jeśli nie, chętnie mnie odwiezie do pensjonatu „Oasis”, w dzielnicy Jesús Maria.

Jedziemy wśród stoisk drobnych handlarzy, na których mienią się świecidełka, pełno indiańskich tekstyliów, mijamy mercado indio, obrazy na szkle malowane z oko­lic Cuzco. Domy z adobe, tj. nie wypalanej gliny. Dlaczego bez dachów? Zadaję sobie to pytanie, ale nie pytam Indianina, nauczony doświadczeniem, że pytać należy tylko z konieczności. Dojeżdżamy do pensjonatu, nad jego wejściem znajduje się kuszący napis „Oasis”. A mój Indianin, Manuel Vergara, pomaga mi wyjąć walizki z bagażnika i wnieść je do malutkiego holu.

Już wiem, co go łączy z Polską, ale naturalnie nie wiem wszystkiego. Nie wiem też o jego chorobie. Rozglądam się po holu, nad kontuarem recepcji stoi na półce spłaszczona ludzka czaszka, w kształcie jaja. Manuel wypełnia policyj­ny druczek meldunkowy:

Cel przyjazdu?

Ł; — Będę wykładał na uniwersytecie.

Itar To wielki zaszczyt dla mojego pensjonatu, wicepre­zydent Republiki też jest wykładowcą na uniwersytecie Marcos.

Prowadzi mnie do pokoju, w którym jest szafa, biurko i wąskie polowe łóżko. Karaluch spaceruje po ramie okiennej.

Nie zdążyłem jeszcze ochłonąć po wielkim skoku przez Atlantyk, locie nad wschodnim wybrzeżem Kanady i Stanów Zjednoczonych, nad lazurową wodą i wyspami Morza Karaibskiego, nad amazońską puszczą i niebosięż­nym łańcuchem masywu andyjskiego, aż tutaj, do tego miasta nad brzegiem Oceanu Spokojnego. Znalazłem się w dzielnicy Jesús Maria, w małym pensjonacie „Oasis”, którego właściciel Manuel Vergara, rasowy Indianin z podnóża Andów, czeka na swoją żonę Polkę, która pojechała na wakacje do rodziny i nie wraca już od kilku miesięcy.

Wyjmuję z walizki konspekty i książki, rozkładam je na biurku. Ledwie to zdołałem zrobić, kiedy odzywa się telefon, recepcjonistka woła mnie do portierni. Mój pierw­szy telefon w tym obcym mieście. Sens słów, które do mnie docierają, jest zaskakujący: rok akademicki na Uniwersytecie Katolickim już się rozpoczął, przyleciał pan za późno, zapisy na pański kurs nie zostały ogłoszone.

Informacja jest szokująca. Próbuję się bronić:

|MÍ To niemożliwe, przyleciałem na czas, do październi­ka brakuje aż trzech tygodni.

              Rektor Uniwersytetu Katolickiego nie został powia­domiony o pańskim przyjeździe. Na Uniwersytecie Kato­lickim rok akademicki rozpoczyna się wcześniej.

To było wszystko. Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem portfel i znalazłem w nim 50 dolarów, które przechowy­wałem na tzw. czarną godzinę. Jak długo można tutąj żyć za pięćdziesiąt dolarów? Otworzyłem znowu walizkę i powkładałem do niej zbyteczne, jak się okazało, konspe­kty wykładów i notatki, porobiłem je w Warszawie ze skryptów uniwersyteckich, których nie mogłem ze sobą zabrać.

Przyleciałem tu z misją, która nieczęsto się zdarza 5

Polakom w tym mieśćie za Andami. Łudziłem się nadzie­ją, że wszystko się wyjaśni, że informacja jest nieścisła albo nieprawdziwa. Ale jeszcze w tym samym dniu wieczorem dr Krzysztof Makowski — wykładowca archeo­logii na Uniwersytecie Katolickim — potwierdził ją w zu­pełności.

Następnego dnia rano Cecil, siostrzenica Manuela Ver- gary powiadomiła mnie, że mam gościa. Ktoś do mnie przyszedł i czeka w holu.

Był to młody człowiek, w ciemnym eleganckim garni­turze, przechadzał się sprężystym, a nawet jakby sprężo­nym krokiem po małym holu pensjonatu i zatrzymywał się tylko przed spłaszczoną czaszką Chimu nad kontua­rem recepcji. Natychmiast do mnie podszedł, zafundował mi piątkę i przedstawił się jako Arturo Perez. Wyraził radość, że może mnie poznać, od dawna czekał na mój przyjazd, aby mi służyć pomocą. Przepraszał, że nie mógł być na lotnisku, zapewniał, że chętnie załatwi mi audienc­ję u prezydenta Republiki, jeśli będę chciał o nią zabiegać. Aby uwiarygodnić swoje słowa, pokazał mi legitymację, z której wynikało, że jest sekretarzem zastępcy deputo­wanego z ramienia partii Chasqui, zajmując w ten sposób uprzywilejowane miejsce w hierarchii urzędowej. Obie­cał obwieźć po mieście, pokazać Limę, jej nocne życie, wspaniałe dzielnice rezydencjalne, nadmorskie aleje i plaże Pacyfiku, a także dyskretne i pełne słodkiej muzyki domy schadzek. Zapewniał mnie o swojej przyjaź­ni i poinformował, że posiada największą prywatną kole­kcję preińkaskiej ceramiki ozdobnej, a w szczególności sztuki erotycznej, okazy, których nie znajdę w żadnym muzeum.

Znikł, zanim o cokolwiek go mogłem zapytać. W go­dzinę później odebrałem telefon od właściciela hotelu ^„Polonia”, który zapraszał mnie na obiad i corridę. Prosił, abym sam do niego dotarł, bo nie może po mnie wyjechać, j^arówno hotel, jak i aleja Republiki Panamskiej znane

są każdemu Polakowi. Będzie na mnie czekał u wejścia do hotelu z całą swoją rodziną.

Z trudem dotarłem do Avenida de La República de Panama w tym mieście o wąskich krętych uliczkach, w których odnosi się wrażenie, że autobus szuka własne­go ogona. Hostal Jota, który nazwał dumnie „Polonia”, jest solidny i elegancki, na dole ma restaurację, gdzie szybkonodzy kelnerzy serwują kurczaki z rożna. W holu hotelowym wisi orzeł biały, a w mosiądzu wyryto nazwis­ka dwóch polskich dyplomatów.

Powiedziałem Jotowi, że chcę uczyć literatury polskiej i otrzymałem od niego zapewnienie, że przyśle mi swoich siostrzeńców, którzy wybierają się na studia do Polski i chcą przygotować się językowo. Swojego syna wyśle Jot do Cambridge, aby mógł spełnić jego własęie marzenia. Bardziej mu będzie potrzebny angielski, ale zastanowi się, bo a nuż chłopcu może się kiedyś przyda także polski.

Gratuluję Jotowi aspiracji, nie każdego stać na to, aby jego dziecko studiowało aż'w Cambridge. A Jot postana­wia także przenieść się do Londynu wspólnie z rodziną, aby syn mógł być razem z rodzicami. Ponadto w Londynie jest bezpieczniej niż w Limie, tutaj człowiek bogaty nie ma chwili spokoju, każdego dnia i o każdej godzinie mogą go porwać lub zabić.

Ruszamy na Plaza del Sol i po drodze Jot precyzuje mi swoją dewizę życiową: „Niczym się nie zrażać. Przełamać brak wiary we własne siły. Uwierzyć w swoje powo­dzenie”.

Teraz mi pokaże corridę, abym zobaczył, jak matador zabija zwierzę. To dobra nauka dla każdego, aby nauczyć się zwyciężać.

Prowadzi swojego caribe tunelem via expressa, wymi­jając inne pojazdy, jak mi się wydaje, o milimetry od katastrofy. Jot za kierownicą jest nadzwyczajnie sprawny i umie się tym chwalić. Wchodzimy na Plaza del Sol niéco przed czasem, na podium ustawia się dopiero orkiestra,

jeszcze nie ma nawet picadorów. Siadamy na żelaznych krzesłach po stronie sombra, czyli w cieniu, gdzie bilety są dwa razy droższe. To Jot je zakupił i teraz opowiada mi

o              sobie, jak rodak rodakowi. Najpierw mnie pyta, jak długo człowiek może wytrzymać w legowisku razem z karaluchami? On wytrzymał trzy miesiące. Zapłacił w ten sposób za zejście ze statku, na którym miał koję, wikt i opierunek, ale chciał lepszego życia. Kiedy zszedł na ląd, musiał odcierpieć. Przez kilka miesięcy spał na materacu, w którym razem z nim gnieździło się. to obrzydlistwo. Podjął walkę o życie i o siebie, był wówczas młody, silny i pomysłowy.

Teraz Jot jest na swoim, dorobił się miejscowej żony, wynajmuje przyjezdnym Polakom pokoje .w swoim hos- talu po przystępnych cenach 2,5 dolara za dobę, a od innych ciągnie, aby wyrównać straty. Niestety, ci polscy niedzielni turyści-plecakowicze podkradają mu, co się tylko da, nawet podstawki i klosze do lamp, nie mówiąc

o              kranach w łazience. Zdarzyło się nawet, że ktoś zwędził zupełnie nowy materac. Żadnej wdzięczności, tylko wszystko pod siebie, jak nie przymierzając jakieś nie oswojone zwierzęta. Chamstwo takie pospolite.

Orkiestra gra pasodoble. Jot szczegółowo mi objaśnia, co dzieje się na arenie. Najwięcej jednak mówi o sobie,

o              swojej nowej restauracji, którą buduje nad samym brzegiem morza, na wysokiej skarpie. Hostal „Polonia” chętnie by sprzedał, ważny jest zysk, forsa, trzeba mieć jej coraz więcej, bo forsa to siła, zupełnie jak na arenie, gdzie człowiek musi nauczyć się widowiskowo zabijać zwierzę. Nie wystarczy zabić, trzeba to zrobić w dużym i paradnym stylu.

Wieczorem wracam do „Oasis”. W holu czeka na mnie Artur o Perez. Przyszedł przedstawić mi swoją Bgrzeczoną. Szczupła i niebieskooka dziewczyna dyga, Bpdając mi rękę i dość głośno szepcze: Agueda Ro-

              Nadzwyczajnie się pani nazywa, może nawet mówi pani po polsku?

Dziewczyna czerwieni się, żeby nie powiedzieć, płoni.

              Proszę, aby mnie pan uczył polskiego, chciałabym wiedzieć, jak oni mówili, ci moi dziadkowie, jak brzmią polskie słowa i jak się je wymawia.

Arturo Perez zaprasza na pisco sauer (peruwiańską wódkę z dodatkiem soku cytrynowego, bitej śmietany i cukru), aby uwieńczyć nasze poznanie z jego narzeczo­ną. Śmieje się całą gębą, ale w kącikach ust zauważam zacięcie, jakąś determinację. Usilnie chce mnie zaciągnąć na drinka. Umawiamy się na następny dzień w Domu Polskim. Agueda wyjaśnia, że jej dziadek był spod Sano­ka i pyta, czy to miasto należy do Polski. Odnoszę wrażenie, że nie chodzi o naukę polskiego, ani o wyjaśnia­nie geografii,, ale o coś innego, o czym jeszcze nie wiem.

„Dom Polski^H tak to się mówi, a właściwie jest to mieszkanie Hildy Ławińskiej, pianistki i wychowawczyni całych pokoleń szopenistów. Jej mąż był inżynierem i zbudował ponad trzy tysiące domów w samej Limie. U Hildy Ławińskiej pełno zawsze polskiej młodzieży. Jeszcze nie wiem, kim są trzy dziewczyny, oraz blond- -elegantka Angelika Bernstein, a także wykładowczyni angielskiego z Iąuitos, Maryla Mażulis. A inni? Świadomi" wyboru nowej ojczyzny rozbitkowie, ofiary czy też kowa­le swojego losu? Zasiedziali tutaj, głowy zanurzone w ob­łoku marzeń o fortunie, w oczach rozterka. Kobiety poszukujące mężów, samotne Amazonki. Ojcowie dzie­ciom, rozbitkowie z drugiej wojny światowej. Misjonarze' samotnych dusz. Mówimy do siebie, obok siebie, każdy

o              czym innym. Kto nie ma innej okazji, przychodzi, aby mówić tutaj po polsku. Niektórzy wypożyczają krymina­ły z biblioteki. Ktoś chce oglądać polski film, ktoś inny wśpomina swoje przygody z celnikami na Okęciu w War­szawie. Ktoś pokazuje bursztyny znad Bałtyku.

Jul zajmuje się sprzedażą polskich statków z ramienia

peruwiańskiego Interbancu. — Jakich statków? — py­tam. Patrzy na mnie i nie wie, kim jestem. A zatem, czy warto ze mną rozmawiać? Wyjaśniam, że jestem nauczy­cielem literatury polskiej. Literatura przypuszczalnie Jula nie zajmuje, ale pyta z grzeczności: — Kogo uczysz, czy też — gdzie wykładasz?

              Chcę wykładać, ale jeszcze nie pozyskałem studen­tów.

Mówię to głośno, aby inni też słyszeli. Już wiem przecież, że nauczyciel to tutaj śmieć. Policjant jest znacznie ważniejszy od nauczyciela, to wiedzą wszyscy, dlatego milkną.

Jul opowiada mi jednak o statkach pozostawionych w Paicie przez polskich rybaków na pastwę morza i Wiat­ru. Nie mogę w to uwierzyć, Jul wydaje mi się fantastą. Iluż takich spotkałem na swojej drodze. Ale Jul upiera się przy swoim, otwiera teczkę i wyjmuje z niej zdjęcia kilku statków zamieszczone w stołecznej gazecie „El Comer­cio” z podpisami: Jowisz, Homar, Cráter i inne statki polskie porzucone w zatoce Paity. Jul sprzedaje je teraz w imieniu miejscowego banku, aby wypłacić odszkodo­wanie polskim rybakom, którzy na nich pracowali i nigdy nie otrzymali ani zapłaty, ani świadczeń socjalnych. Jednym z nich jest Barabasz, który czeka na swoją dolę już od siedmiu lat. Teraz nabiera nadziei, że ją odzyska, a Barabasz nie wygląda na naiwniaka.

Pojawia się Jot, cichutko, jakby się skradał. Słyszałem, że odgrywa tutaj rolę szarej eminencji. Gra w szachy na pięciu tablicach równocześnie. Najbogatszy z całej limań- skiej Polonii, dlatego obchodzą go dookoła, może z za­zdrości. Pytam, czy zdecydował się przysyłać mi syna na lekcje polskiego? Wykręca się, że jeszcze za wcześnie, dziecko musi najpierw podrosnąć do tak trudnych zajęć. Mógłbym go uczyć, jeśli przeniósłbym się do hostalu

Polonia”.

I Nad nami unosi się duch nestora Feliksa Wojtkowskie-

go. Podobno nawet ktoś go widział w wigilię Bożego Narodzenia. Ktoś inny przywiózł z Polski jego książkę „Ziemia nieobiecana”.

              Ten Wojtkowski musiał być niesamowitym typem,

o              takiego oryginała trudno na świecie.

              To rzeczywiście model — mówi Zuzula, która znała, a właściwie jeszcze zna jego żonę. Zuzula patrzy na mnie, ale mówi do Natalii Kórnickiej. Ja się dla Zuzuli nie liczę jako partner, bo wie, że jestem tylko ńauczycielem i nie mam pracy; gdybyną był tutejszym fabrykantem, sprze­dawcą nieruchomości albo inspektorem policji, to co innego. Wtedy mówiłaby tylko do mnie. Któregoś dnia powiedziała mi to wprost: Jeśli człowiek skończy czterdzieści latŁ to powinien wiedzićć, czego się trzymać, może być radcą ambasady, powiedzmy sekretarzem, a chociażby i portierem, bo wiadomo, że można coś z tego mieć. Uśmiechnęła się ironicznie. Teraz mówiła do Natalii Kórnickiej-Rodriguezowej, żony tutejszego pułkownika lotnictwa i wiedziała dobrze do kogo mówi.

              Wojtkowski całe życie poświęcił motylom. Nie wzbogacił się, bo był uczciwy, a jego partnerzy niesolidni. Latami nie płacili mu za dostawy i to jacy partnerzy: naukowcy w Stanach Zjednoczgnych, w Niemczech Za­chodnich, we Francji, a pewnie i w Japonii. Przez dziesię­ciolecia uganiał się dla nich za motylami po dziewiczych dżunglach Peru, bó tylko motyle go interesowały. To była jego pasja. Pasja według świętego Feliksa, wreszcie się roześmiała. Przed śmiercią uciekł do Krakowa.

              Nie uciekł, tylko wyjechał ta Natalia Kórnicka- -Rodriguezowa była konkretna jak zwykle. — Nie miał przed czym uciekać, chciał dokonać żywota w Polsce, między swoimi.

. -r— Co to za „swoi”, których opuścił na całe pięć­dziesięciolecie.

■— Nawet jeśli nie miał rozumu, to serca mu nie zabrakło przynajmniej na starość. Postanowił przekazać

darowiznę polskiemu muzeum, niech się małe krakuski ciesżą peruwiańskimi motylami.

              Mylisz się, rozum to on miał, ale serca mu brakowało przez całe życie — Zuzula nie daje za wygraną. Sama ma zamiar powtórnie wyjść za mąż, ale tym razem szczęśli­wie i opowiada już teraz wszystkim na głos historię życia Feliksa Wojtkowskiego:

              Wyobraźcie sobie, odstąpił koledze żonę i to komu, Niemcowi, bo nie mógł jej wyżywić. Zupełnie jakby jałówkę zostawił. A chodziło o to, żeby żona nie przeszka­dzała mu uganiać się za motylami w ąmazońskiej dżungli czy tam w Tinga Marina. Jego żona tak się później zniemczyła, że zapomniała, jak się mówi po polsku.

Natalia Kórnicka to rozumie i nie potępia. Skoro była z Niemcem, to musiała się zniemczyć. Oczywiste, niepraw­daż?

Sama przeżyła Powstanie Warszawskie, a potem wy­szła na tułaczkę do Niemiec, z której do Polski już nie wróciła. Na szczęście nie wywieziono jej do Ravensbruck, jak tych dwanaście tysięcy innych Polek z dziećmi, ale do innego obozu w jakimś małym miasteczku, w którym byli dobrzy Niemcy, rzucali. tylko w polskich wygnańców zdechłymi szczurami i kamieniami.

Barabasz pomaga mi w própagowaniu mojego kursu i za chwilę ma rozdać ulotki, które napisałem na maszynie i powieliłem na ksero. Siedzimy przy długim stole w Do­mu Polskim i wszyscy są ożywieni, każdy pewnie co innego mówi, a co innego myśli. Zuzula mówi do mnie „ty”, mimo że nie wypiliśmy bruderszaftu i nie dlatego, że chce mi dać zarobić parę intis. Nie o to chodzi, „tykanie” stwarza nastrój familiarny, jakbyśmy byli wszyscy w jednej rodzinie. Nikt pewnie nie odezwałby się tak do hrabiego Potockiego, choć on sam mówi o sobie: gestem obywatel Potocki”, ale tutaj, w Domu Polskim, panuje koleżeństwo. Zuzula przekrzykuje innych:

Będziesz miał u nas odczyt, ale wymyśl dobry temat,

na przykład ,,Kryzys komunizmu w Polsce”, albo „Jak rząd tępi Kościół”.

              A jeśli nie tępi?

r- To poszukaj innego tematu, ale musi być równie pikantny. Zastanów się dobrze i jutro zadzwoń.

Wchodzi Promy czek. Nawet jeszcze nie usiadła za stołem, a już wtrąca się do rozmowy i od razu do mnie:

              Słyszałam, że pan jest nauczycielem polskiego. Mówią, że panu się chce. — Wybucha głośnym śmiechem, spostrzegając grę słów*

Podnoszę się z krzesła, aby się z nią przywitać.

Uczę literatury polskiej, szanowna pani.

              O — woła Promy czek — mówiłam, że panu się chce, poszłabym na pański kurs, ale sam pan widzi#- pokazuje oczami swojego trzyletniego grubaska, który' właśnie bawi się z dobermanem. — On mną rządzi, musiałabym napisać do niego podanie.

Śmieje się promiennie i zaraża nas wszystkich tym śmiechem. Jej mąż, Japończyk jest wybitnym specjalistą elektronikiem ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin