Emily Giffin - Sto dni po ślubie.pdf

(1848 KB) Pobierz
EMILY GIFFIN
STO DNI PO ŚLUBIE
(Love the One You’re with)
Tłumaczenie Martina Tomczak
Wydanie polskie: 2009
Wydanie oryginalne: 2008
Mojej kochanej Harriet
A także dla mojej Mani
Rozdział 1
Zdarzyło się to dokładnie sto dni po moim ślubie z Andym. Niemal
co do minuty sto dni po ceremonii, która zaczęła się o wpół do czwartej.
Nie, nie jestem jedną z tych nadgorliwych młodych żon, które
wychwytują każdy trywialny moment znaczący jakoś upływ czasu w
związku. Cierpię po prostu na łagodną odmianę nerwicy natręctw,
która zmusza mnie do liczenia różnych mało ważnych rzeczy, na
przykład: kroków od mojego mieszkania do najbliższej stacji metra
(trzysta czterdzieści jeden w wygodnych butach, tuzin więcej na
obcasach); momentów, gdy w programie
Kawaler do wzięcia
padają
słowa „cudowne porozumienie” (zawsze dwucyfrowa liczba); facetów,
z którymi całowałam się w ciągu trzydziestu trzech lat mojego życia
(dziewięciu). Albo – jak w tamto deszczowe, zimne styczniowe
popołudnie – dni, które minęły od mojego ślubu, gdy nagle zobaczyłam
go na samym środku przejścia dla pieszych, na skrzyżowaniu Jedenastej
i Broadwayu.
Z zewnątrz, na przykład dla taksówkarza obserwującego pieszych
ścigających się, by zdążyć przed czerwonym światłem, była to zwykła
scenka z życia miasta: dwoje, wydawałoby się, obcych sobie ludzi –
których na pierwszy rzut oka nie łączyło nic poza tym, że oboje mieli
dość liche czarne parasole – minęło się na przejściu, wymieniło
przelotne spojrzenia i sztywne, a jednak przyjazne powitanie, po czym
odeszło każde w swoją stronę.
Z mojego punktu widzenia sytuacja wyglądała zupełnie inaczej.
Uczucia kłębiły się we mnie, gdy niemal bez tchu dotarłam na drugą
stronę ulicy i znalazłam schronienie w świecącym pustkami barze przy
Union Square. „Jakby zobaczyła ducha” – przyszedł mi do głowy jeden
z tych zwrotów, które słyszałam tysiące razy, jednak nigdy wcześniej
nie zdawałam sobie w pełni sprawy z ich znaczenia. Złożyłam parasolkę
i rozpięłam płaszcz. Serce wciąż waliło mi jak oszalałe. Obserwując
fachowe ruchy kelnerki wycierającej stolik, zastanawiałam się, czemu to
spotkanie tak mnie zaskoczyło, skoro było w nim coś nieuniknionego.
Nieuniknionego w ten cichy, uparty sposób, w jaki niedokończone
sprawy narzucają nam się wbrew naszej woli.
Po chwili, która wydała mi się bardzo długa, kelnerka zorientowała
się, że stoję przed napisem „Proszę poczekać na wskazanie miejsca”.
– Ojej, nie zauważyłam pani – powiedziała. – Powinnam była to
zdjąć, kiedy minęła pora lunchu. Zapraszam, proszę usiąść, gdzie pani
ma ochotę.
Dziwna empatia w jej twarzy tak mnie uderzyła, że przez chwilę
zastanawiałam się, czy nie dorabia przypadkiem jako wróżka i czy się
jej nie zwierzyć. Zamiast tego osunęłam się na czerwone winylowe
siedzenie w tylnej części baru i obiecałam sobie nigdy nie mówić o tym,
co się wydarzyło. Opowiedzenie o spotkaniu przyjaciółce byłoby
nielojalnością wobec Andy’ego. Zwierzenie się mojej starszej, cynicznej
siostrze Suzanne mogłoby wywołać lawinę złośliwych uwag na temat
małżeństwa i monogamii. Z kolei opisanie tego w pamiętniku nadałoby
zdarzeniu ważność, której nie chciałam mu nadawać. Gdybym zaś
powiedziała Andy’emu, postąpiłabym głupio i skrzywdziła nas oboje.
Nie chciałam mieć przed nim tajemnic, wydawało mi się, że to skaza na
naszym świeżym małżeństwie, jednak zdecydowałam, że tak będzie
najlepiej.
– Co podać? – zapytała kelnerka. Na jej identyfikatorze widniało
imię „Annie”. Miała kręcone rude włosy i kilka piegów na nosie.
Skojarzyła mi się z sierotką z musicalu
Annie.
Jak to leciało? „Jutro
wstanie nowy dzień...”
Miałam ochotę tylko na kawę, ale sama byłam kiedyś kelnerką i
pamiętałam, jakie to uczucie, kiedy klient zamawia tylko coś do picia,
nawet poza godzinami posiłków, poprosiłam więc jeszcze o bajgla z
serem i makiem.
– Proszę bardzo – skinęła przyjaźnie głową.
Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Gdy odeszła w stronę kuchni,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin