03 Dzien trzeci.doc

(2505 KB) Pobierz
DROGA TYSIĄCA KILOMETRÓW I STU ZAKRĘTÓW

W pogoni za słońcem  2014

Dzień trzeci, poniedziałek 1 września

 

 

 

Budzę się w miękkim łóżeczku, nikt mi w nocy ani nad ranem nie przeszkadzał. Pełen luksus.

Odsuwam zasłonę a tam taki widok;

Niebo zaciągnięte i cały czas pada. Cóż było robić, wskoczyłem ponownie w pościel i kimnąłem się jeszcze z godzinkę.

Godzinka szybko minęła i postanowiłem wykonać drugie podejście do motelowego okna. Niestety efekt był jeszcze gorszy niż godzinę temu, teraz leje dwa razy bardziej.

Spać mi się już nie chce, ale za to w brzuchu burczy. Zszedłem piętro niżej do restauracji.

Jestem tylko ja i kelner. Wygląda na to, że przez całą noc w ogóle z gości hotelowych był tylko Luca.

Kelner wręczył mi śniadaniowe menu. Część była dodatkowo płatana, ta bardziej wykwintna a część wliczona w ramach motelowej doby. Oczywiście zacząłem się zagłębiać głównie w tą część gratisową. Na początek dostałem kawusię i miejscową gazetę do poczytania.

Wgryzam się w to menu i nie za bardzo wiem co wybrać?

Jaja na oko? Ale czyje jaja, na czyje oko?

Wolałem nie ryzykować i wybrałem inne danie a właściwie to wybrał je za mnie kelner. Chciałem żeby mi podał coś regionalnego, coś co oni zazwyczaj jedzą na śniadanie. No i dostałem to o to kulinarne cudo.

Dostałem coś na bazie jaja, coś w rodzaju omletu smażonego na głębokim tłuszczu i do tego zwykłe parówki, ale też smażone na głębokim tłuszczu. Być może na tym samym, w ramach oszczędności. Do tego jeszcze ostra musztarda oraz świeżutkie bułeczki w ilości nie do przejedzenia. Wszystko było proste, takie chłopskie, ale smakowało mi, że palce lizać.

Brzuch pełen, zatem można iść znowu spać. Z pobliskiego meczetu dobiegły dziwne dźwięki i senność od razu mi przeszła. Przeliczyłem jeszcze kasiorę, no bo co tu robić jak ciągle pada?

Mam sześć dodatkowych Koni Mechanicznych, ale Jelonek będzie rwał do przodu teraz, eh.

Za oknem nadal pada, na moje szczęście już trochę mniej. Dochodzi jedenasta, więc nie czekam, tylko zbieram toboły i pora opuścić te ciepłe pielesze.

Na dole w recepcji nie ma już tego starszego pana, tylko jest młoda, wystrojona dziewczynka.

Otworzyła mi hotelową piwnicę. Jak dobrze, że wczoraj coś mnie tknęło i tyłem wjechałem po tej pochylni. Dzisiaj sam bym żelastwa nie wypchał a z tą wymalowaną panią też nic bym nie zdziałał.  Jelonek na szczęście stoi tak jak go zostawiłem.

Rozrusznik kręci a silnik nie chce zaskoczyć. Próbuję raz, drugi, trzeci. Coś się musiało stać?

No nic się nie stało, to po prostu tylko taki mały obciach z rana przy młodej kobiecie.

Ja tu, motocyklista, twardziel w czarnych niedoschniętych skórach, pokażę z rana niewieście, jak prawdziwy facet odpala motocykl. No i pokazałem

To były długie sekundy, zanim się połapałem, że mam na kierownicy ten czerwony guziczek i że ten czerwony guziczek jest w pozycji off. Rzadko go używam, ale wczoraj najwyraźniej go użyłem. Zrobiłem dobrą minę do złej gry, że mój rumak z rana zawsze ma takie kaprysy i że to całkiem normalne. Najważniejsze, że Jelonek teraz ryczy w wąskiej, hotelowej piwnicy, jakby miał co najmniej ze 250 koni i że na pewno słychać mnie w całym budynku.

Wytoczyłem się majestatycznie na półsprzęgle, skutecznie zadymiając na ssaniu calutką piwnicę.

Na tej ścianie po lewej widać jak duży jest spadek terenu.

Potem szybko przymocowałem bagaże, nasmarowałem buty oraz łańcuch olejem przekładniowym i wskoczyłem w przeciwdeszczówkę, bo znowu deszcz się pojawił.

W strugach deszczu dojechałem do autostradowej bramki. Tam dostałem papierek z automatu i już śmigałem po autostradzie. Po jakichś piętnastu kilometrach deszcz odpuścił i od tej pory było już tylko lepiej. Przed Sarajewem na wyjeździe z autostrady zostałem pozbawiony czterech KM, czyli około ośmiu złoty.

Do centrum Sarajewa już nie jadę, bo mi szkoda czasu, zatem od razu odbiłem w stronę Mostaru. Pogoda się cały czas poprawia, asfalt schnie i miejscami nawet pojawia się słoneczko. Podziwiam sobie górską okolicę i z każdym kilometrem podoba mi się coraz bardziej. Trochę inny, nieznany świat, inni ludzie opierający się na innej wierze.

Tylko te ich cmentarze jakieś takie zaniedbane, smutne i zapomniane przez tych żyjących.

Dojechałem do miejscowości Konjic a nawet na sam koniec Konjic.

To już nawet nie jest koniec świata, tylko koniec końca he he. Co by to jednak nie było to jest tu pięknie a nawet ślicznie.

Woda na rzece Neretva jest spiętrzona i powstał malowniczy zbiornik wodny o kolorze szmaragdowym, otoczony zewsząd równie malowniczymi górami.

Dalej jest jeszcze fajniej, jedzie się między stromymi górami, niczym w ogromnym kanionie.

Trasa o świetnym asfalcie wije się tuż nad szmaragdową wodą. Droga aż prosi, by pokonywać zakręty dwa razy szybciej, ale widoki nie pozwalają. Spory kawałek tej drogi musiałem przejechać jeszcze raz. Tam i z powrotem, bo mi inaczej sumienie nie dało.

Między skałami zrobiło się chłodno, bo promienie słońca tylko na krótko tutaj zaglądają. Na szczęście widoczność jest bardzo dobra, choć niechcianych chmur zaczyna przybywać.

Co jakiś czas można natrafić na ciekawe, górskie restauracje. Pachnie od nich, że od razu człowiekowi ślinka cieknie. Mają takie dziwne grille, czy nie wiem jak to nazwać, takie z dużym obracającym się kołem, niczym w młynie wodnym.

Zapachy kuszą, jednak się nie zatrzymuję, bo utknę w takiej restauracji na co najmniej dwie godziny a czuję w kościach jakieś załamanie pogody. Upajam się otaczającym mnie pięknem i korzystam z tego, że jeszcze nie pada. To mi w zupełności wystarcza.

Po kilkunastu kilometrach góry złagodniały i woda gdzieś zniknęła. Nadal jest fajnie, ale już nie zarąbiście tak jak chwilę temu. Każdemu polecam tą drogę do przejechania, bo jest idealna dla motocyklistów. Do tego jeszcze jest bardzo sympatycznie, kierowcy puszek zaczepiają i z uśmiechem pozdrawiają.

W żadnym innym kraju nie spotkałem się z taką życzliwością wobec motocyklistów. Trąbią, przyjaźnie, machają, albo pokazują kciukiem, że jest ok. W sumie to nie wiem, czy dlatego, że miałem na plecach napis POLSKA, czy na wszystkich motocyklistów też tak reagują, ale byłem bardzo zaskoczony taką niespodziewaną życzliwością wobec mojej osoby.

Jeszcze raz powtórzę, że w żadnym innym kraju nie zostałem tak życzliwie przyjęty jak w Bośni i Hercegowinie. Obiecałem sobie, że jeszcze tam kiedyś wrócę.

Jak tylko góry się oddaliły a właściwie to nie one, tylko ja się oddaliłem, zrobiło się dużo cieplej a nawet tak trochę duszno, jak przed burzą.

Zatrzymałem się przy najbliższym markecie w celu uzupełnienia niezbędnych zapasów.

Widzicie tą żółtą kaczkę na zdjęciu? Oj jak mnie potem przegoniło po tej kaczce, to tylko ja wiem. W smaku nawet dobra była, ale później to UuuUuu .

Podczas konsumpcji marketowych dobroci, zauważyłem modliszkę, która właśnie zaczaiła się na konika polnego, jej rozmiarów.

Nie wiem jak polowanie się udało, bo nie czekałem na końcowy rozwój sytuacji.

Chmur przybywa a ja chyba dostałem już deszczo-fobii, bo wydaje mi się, że słyszę jakieś grzmoty.

Przed Mostarem do grzmotów doszły jeszcze błyskawice i już wiedziałem co się święci. 

Na zdjęciu widać, jak za wieżą już nieźle leje. Najpierw myślałem, że ta wąska, wysoka wieża to futurystyczna wieża meczetu, ale okazuje się, że jest to kościół. Meczetów jest ze cztery, ale są znacznie niższe. Jak to mówią postaw się a zastaw się i moja wieża będzie naj.

Najważniejsze jednak żeby obie wiary żyły obok siebie w zgodzie.

Deszcz zaczyna mnie dosięgać, więc nie czekam, tylko zmykam stąd najszybciej jak się da.

Po jakimś czasie zauważyłem oznaczony zjazd na Medżugorje, czy też bardziej Medziugorje.

Odbiłem w prawo i droga od razu zaczęła się wspinać ostrymi serpentynami w górę.

Asfalt kiepski, popękany, połatany i z dziurami, to trzeba uważać, ale widoki za to niczego sobie.

Po roślinności widać, że klimat tutaj mają raczej suchy i gorący co nie znaczy, że zawsze tak mają. Wyjechałem na jakiś płaskowyż a tam błyskawice, czarne chmury i grzmoty.

Wysoko na otwartym terenie to chyba nie jest zbyt bezpiecznie jechać na motocyklu między błyskawicami. Powiem, że trochę zacząłem się czuć nieswojo.

Dojechałem w końcu do jakiejś wioski z wyjątkowo dużym jak na taką wioskę kościołem i myślałem, że jestem już u celu. Podjechałem pod ogromny betonowy kościół i zastałem całkowitą pustkę. Wszystko zamknięte, to raczej nie jest to słynne Medziugorje. Nigdy nie byłem i się nie interesowałem to po prostu nie wiem jak budowla powinna wyglądać.

Jadę dalej wprost w czarną czeluść. Najpierw pojedyncze duże krople, silny wiatr a potem to już tylko zimny prysznic na pełny regulator, taki z myjki ciśnieniowej.

W takich okolicznościach przyrody dojechałem do słynnego Medziugorje. Wypatrzyłem wystający taras pod jakimś sklepem i nie zastanawiając się przejechałem przez chodnik, wbijając się pod suchy skrawek pod tarasem.

Odczekałem chwilę czy nikt ze sklepu nie wyskoczy i mnie nie opieprzy, że się ryję jak chamidło pod samą szybę. W sumie to nie sklep, tylko coś w rodzaju zakładów bukmacherskich. Nikt nie miał do mnie pretensji, to pomału odkleiłem moją nędzną przeciwdeszczówkę od zawilgoconej skóry i poszedłem na zwiady. Kasku nie ściągałem, bo tym razem robił za parasol, chroniący moją bujną czuprynę.

Idąc wzdłuż drogi mijałem fajne knajpy, restauracje oraz kolorowe sklepy z dewocjonaliami.

Dostałem zlecenie na różańce z Medziugorje i dlatego tu jestem. Zakupiłem co trzeba płacąc w euro, bo tutaj wszystko jest w euro, czyli głównie komercja nastawiona na przyjezdnych.

Wszystko jednak jest ze smakiem, bo knajpy i dewocjonalia są z dala od świątyni i nikt nikomu nie przeszkadza.

Jedni kupują figurki, inni różańce a jeszcze inni wolą coś bardziej płynnego. Zgodnie z zasadą klient nasz pan, można w okazyjnej cenie nabyć niemalże wszystko.

Deszcz niestety nadal pada, zatem okazyjnie spędzę więcej czasu na modlitwie.

W kościele wystrój jest raczej skromny, taki ascetyczny, ale z wyczuciem. Ludzi też niewiele. Najprawdopodobniej wystraszyła ich pogoda. Jak dojeżdżałem do Medziugorje to minąłem się z kilkoma wracającymi autokarami.

Pomodliłem się w ciszy a potem poszedłem zobaczyć słynna figurę Matki Boskiej.

Przy wyjściu jeszcze zanurzyłem zakupione różańce w wodzie święconej. Niby miały być już poświęcone, ale dodatkowa odrobina wody święconej im na pewno nie zaszkodzi.

Przy zakupie różańców dostałem taką o to karteczkę.

Nie mówiłem, że jestem Polakiem, kamizelki z napisem też nie miałem na sobie a zalaminowaną karteczkę dostałem w języku polskim. Do dziś nie wiem po czym sprzedawca poznał, że jestem z Polski?

Przy wyjściu ze świątyni niechcąco usłyszałem świadectwo jednego młodego człowieka.

Wyglądał na studenta bajerującego dwie inne studentki z Polski. Opowiadał o tym jak coś zaczęło się z nim dziać, gdy doszedł do figury Matki Boskiej, że zaczęło nim trząść a potem poczuł niesamowitą błogość. Nie wiem, czy bajerował tylko dziewczynki, czy faktycznie coś takiego przeżył. Mnie w każdym bądź razie nic nie trzęsło, choć miałem jakieś takie wewnętrzne odczucie, że znajduję się w szczególnym miejscu.

Deszcz trochę osłabł to zacząłem zwiedzać najbliższe zakamarki i niespodziewanie natknąłem się na wycieczkę, czy też pielgrzymkę autokarową z Polski.

Akurat sympatyczna pani przewodnik opowiadała o historii tego miejsca. Do tej pory to tylko wiedziałem, że jakieś dzieci miały tutaj objawienie, jeszcze nie uznane przez Kościół Katolicki. Grupa mnie przyjęła prawie jak swojego i mogłem się conieco dowiedzieć o pani kierowniczki. Gdzieś tu w okolicy jest jeszcze Góra Objawień na której właśnie te dzieci w 1981roku doznały objawienia, ale z powodu pogody nie chciało mi się iść i wycieczka poszła sobie sama a ja dalej zwiedzałem zakamarki. Jak ktoś potrzebuje więcej informacji związanych z tym miejscem, to łatwo można je znaleźć w Necie.

Z tyłu za kościołem jest ołtarz polowy, bo czasami przyjeżdża tu tylu pielgrzymów, że nie mieszczą się wewnątrz światyni.

Na uboczu jest również zaciszne miejsce pod krzyżem, gdzie można zapalić świecę. Polacy muszą tu często zaglądać, bo jak widać napisów po polsku nie brakuje.

Zrobiło się już późne popołudnie i trochę zgłodniałem. Wybrałem sobie jedną z knajp i spałaszowałem kawał pizzy, popijając pyszną kawą z mleczkiem. Kosztowało mnie to jakieś pięć euro, czyli jeszcze całkiem przyzwoicie.

Z tego co kierowniczka wycieczki opowiadała to Medziugorje było kiedyś małą, biedną miejscowością a od czasu objawień odżyło i się mocno rozrosło. Wszystko dzięki pielgrzymom, którzy tutaj tłumnie przyjeżdżają i zostawiają swoje euro.

Kolejna fala deszczu przeszła, zatem nie czekam na następną, tylko szybko idę szukać pozostawionego Jelonka.

Stoi tak jak go zostawiłem i nawet zdążył trochę obeschnąć. Z bagaży na szczęście nic nie zginęło a był to łatwy łup, wystarczyło tylko odpiąć pajączka.

Znowu wskoczyłem w przeciwdeszczówkę. Nie za bardzo wiem w którą stronę jechać, ale wystarczyło krótkie wejście do jaskini hazardu i już azymut miałem wyznaczony. Jadę na Ljubuśki. Deszcz sobie kropił, mi to jednak nie przeszkadzało. Dopiero w Ljubuśkach dopędziłem burzową chmurę i zaczęły się strumienie z nieba. Oberwanie chmury i tyle. Jednak się nie poddaję i jadę dalej. Najpierw musiałem zejść do czwartego biegu a potem jak pojawiła się żółta rzeka na asfalcie i opony nie nadążały z odprowadzaniem wody, musiałem zejść do trzeciego biegu. Gdy na drodze pojawił się wymyty żwir i większe kawałki skał postanowiłem odpuścić. Woda wdarła się nawet pod kask i w butach też już chlupie. Zszedłem do dwójki, by znaleźć jakieś miejsce do przeczekania nawałnicy, ale wokoło skały i niska roślinność. Zupełnie nie ma się gdzie schować przed deszczem.

Zanim coś znalazłem to nawałnica przeszła. Dojechałem do miejscowości Crveni Grm i ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłem na zwykłej, wiejskiej drodze maleńkie przejście graniczne.

Podjechałem pod otwarty szlaban i szukam w tej mojej przemoczonej garderobie paszportu.

Strażnik z ciepłej budki niechętnie wyszedł, by zerknąć na moją rejestrację a potem podszedł do mnie i machnął ręką, bym nie szukał paszportu, tylko jechał dalej. Tak też uczyniłem.

Po stronie Chorwackiej już prawie nie pada i asfalt o niebo lepszy, bo nowiutki.

Wyskoczyłem na drogę nr 62 i zaczęły się serpentynki i pojawił się niezły widoczek na zachmurzoną okolicę. Był nawet zjazd na autostradę, jednak wiem, że w Chorwacji lubią być płatne a ja nie mam jeszcze tubylczego keszu.

Przy wyjściu z jednego z zakrętów dostrzegłem stojący na poboczu motocykl. Coś się musiało stać, bo motocyklista klęczy przed sprzętem a dziewczyna mu asystuje. Na poboczu kilka poodkręcanych plastików sobie leży, to już jestem pewien, że coś się musiało stać.

Kierunkowskaz w prawo i zjeżdżam w stronę stojącego motocykla. Mój wzrok wreszcie się wyostrzył i dostrzegł tablicę rejestracyjną. To nasi, Polacy!

Zgasiłem sprzęta, szybko zdejmuję kask i mówię staropolskie ,,dzień dobry”.

Od razu widzę na ich twarzach uśmiechy i słyszę odpowiedź: To teraz dopiero?

My tu już od półtorej godziny stoimy i marzniemy.

Mi też już się szczerzy gęba na takie serdeczne, swojskie przywitanie.

Okazało się, że pękła im jakaś złączka plastikowa w przewodzie paliwowym i gubili po drodze benzynę. Zanim dojechałem do nich to już sobie poradzili i połączyli jakoś wężykami z użyciem dużej ilości taśmy izolacyjnej. Niestety by się dostać do układu paliwowego trzeba rozebrać motocykl z połowy plastików.

Mi w udziale przypadło już tylko asystowanie przy zakładaniu plastików. Wracali właśnie z Dubrownika i po drodze popsuła im się pogoda a potem motocykl. Byli tydzień czasu nad Adriatykiem i przez cały tydzień mieli upał. Dopiero dzisiaj pogoda się skisiła. No to sobie trafiłem w pogodę he he. Oni już wracają w dolnośląskie a ja dopiero zaczynam przygodę.

Przestrzegli mnie bym uważał na chorwackim asfalcie, bo jest zdradliwy i sami tego doświadczyli. W jednym miejscu ABS im zwariował i walnęli w samochód jadący przed nimi. Na szczęście było to przy stosunkowo małej prędkości i ucierpiał w motocyklu tylko przedni błotnik.

Zaczekałem wszystkie plastiki zostaną przykręcone i próba odpalenia sprzęta wypadnie pomyślnie. Postanowiliśmy kawałek pojechać razem. Ponieważ oni mieli cztery razy większy silnik od mojego Jelonka, ruszyłem pierwszy, podczas, gdy oni zakładali kaski. Mieli mnie zaraz dogonić. No i nie dogonili. Trochę przyśpieszyłem, bo zza góry wyskoczyła kolejna chmura deszczowa, no ale bez przesady. Do dziś nie wiem, czy po prostu jechali bardzo ostrożnie, czy znowu im moto nawaliło?

Po kilkunastu kilometrach patrzenia w lusterka odbiłem na drogę nr512 w stronę Makarskiej.

Teraz to mnie nie dogonią, bo zamierzali lecieć dalej drogą nr62 w stronę Splitu.

Po jakimś czasie ujrzałam Adriatyk, ale nie taki piękny i błękitny jak zazwyczaj widzą go przyjeżdżający do Chorwacji polscy turyści.

Ja ujrzałem Adriatyk, ciemny, zachmurzony i do połowy skąpany w deszczu. Do tego jeszcze od strony wielkiej wody zaczęło silnie wiać. Powietrze niby ciepłe, ale głowę urywa.

Zaczął się zjazd po zboczu góry. Asfalt faktycznie śliski, zwłaszcza na moich oponach, więc muszę podwójnie uważać.

W połowie góry minąłem zjazd do parku Biokovo. To tędy wyjeżdża się na Sveti Ju...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin