Officum Secretum Pies Pański.doc

(608 KB) Pobierz

 

 

Jestem sedzia sledczym - rzekl moj towarzysz.

 

-Aaa! Kogoz wy tu sadzic bedziecie? - odparl zakonnik, wzruszajac ramionami.

 

-Dzis w nocy ukradli wam dzwon...

 

-Tak, Marcina ukradli... Pewnie, ze w nocy. Kiedym wyszedl dzwonic na jutrznie i pociagnalem sznur, juz nie odezwal sie.

 

-Komuz to ksiadz dobrodziej dzwoni na jutrznie?

 

-Komu? Wszystkim - odpowiedzial, wodzac reka dokola.

 

-A ci sluchaja sie? - spytal sedzia i wskazal na szereg lezacych.

 

-Ooo, Czasami o polnocy bywa taki scisk w kosciele, ze w stallach umieszczam tylko przeorow, a mniejsi ojcowie siadaja w lawkach na srodku.

 

Boleslaw Prus, Z zywotow swietych

 

Sobota, 6 pazdziernika 2007 roku Kazimierz Dolny, godz. 18.30

 

W oknie na pierwszym pietrze klasztoru reformatow zapalilo sie swiatlo. Spiacy na parapecie golab czujnie podniosl glowe.

 

Od strony Plebaniego Dolu, miedzy wysoka skarpa od poludnia i ta duzo nizsza, osiadajaca pod ciezarem klasztornego muru, zblizal sie, dobrze widoczny w jesiennym mroku, zar papierosa. Mignal obok szerokiej, obrosnietej lepka trawa wyrwy w murze i zakreslil w powietrzu czerwony luk, gdy palacy opuscil reke. Zar przygasl na kilkanascie sekund, po czym uniosl sie kolejnym swietlistym lukiem. Znow rozbudzony ognik oswietlil czerwona luna koscista twarz.

 

Mezczyzna w zamysleniu rzucil niedopalek na wilgotne kamienie i poprawil kolnierz. Juz w ciemnosciach ruszyl w dol -w strone centrum miasteczka.

 

Okrazyl budynki klasztoru, nie spuszczajac wzroku z muru. i zeszedl krotka uliczka Podgorna, minal rozjasnione kilkoma lampami schody, prowadzace do sanktuarium.

 

Na Cmentarnej nie bylo latarni, ale docieraly tu swiatla restauracji z biegnacej u stop skarpy ulicy Krakowskiej. Chmury, gnane poludniowo-wschodnim wiatrem, forsowaly Wisle jak

szescdziesiat trzy lata wczesniej armia Berlinga. Dopiero kilkadziesiat metrow dalej Cmentarna znow okryl mrok i mglisty opar znad rzeki. Slychac bylo jedynie muzyke z knajp, a nieco blizej skrzypienie poruszanej wiatrem okiennicy.Mezczyzna, wciaz wpatrzony w zabudowania franciszkanow, siegnal po kolejnego papierosa. Mur, tu nieco wyzszy, umocniony szerokimi przyporami, prowadzil wzrok ku przyrosnietemu do niego drewnianemu budynkowi. Mezczyzna potknal sie i znow przystanal, tym razem jednak, by spojrzec pod nogi, nie w gore.

 

-O kurwa jego mac!

 

Na brukowanej kocimi lbami uliczce lezal czlowiek, zastygly w pozycji embriona. Mezczyzna cofnal sie o krok, drugi, trzeci, az wpadl plecami na plot. Wiatr cisnal mu w twarz kilka lisci.

 

-O zeby cie...

 

Pstryknal zapalniczka i oslonil dlonia blekitno-pomaran-czowy plomien. Trup zezowal, jakby zaciekawiony struzka krwi, ktora zakrzepla mu u nasady nosa. Spod brazowego habitu wystawal przekrzywiony kolnierz flanelowej koszuli i wystrzepiony T-shirt.

 

Mezczyzna rozejrzal sie niespokojnie i zrobil krok w strone martwego zakonnika.

 

W tym momencie zobaczyl mdle swiatlo od strony cmentarza, w uszy wbil mu sie wsciekly zgrzyt piasty starego roweru. Zerknal na papierosa, ktory wciaz dymil mu spomiedzy palcow. Odrzucil niedopalek za plot polozonej nizej posesji i obrocil sie na piecie.

 

Przerazliwy krzyk dopedzil go dopiero w podcieniach Rynku.

 

CZESC PIERWSZA

 

Jesli nawet zdarzy sie wam spojrzec na jakas kobiete, w zadna sie nie wpatrujcie. Nie zabrania sie wam bowiem widzenia kobiet, gdy gdzies wychodzicie, jednak wystepna jest rzecza ich pozadac lub chciec byc przez nie pozadanym. Nie tylko zas dotykiem i uczuciem, lecz rowniez spojrzeniem mozna namietnie pozadac kobiety; i tak tez bywa sie przez jej namietnosc pozadanym. Nie mowcie wiec, ze macie skromne serca, gdy nie sa skromne wasze oczy. Z nieskromnych spojrzen przeziera bowiem nieskromnosc serc. Kiedy zas serca wzrokiem, nawet bez slow, zdradzaja sobie bezwstydne pragnienia i lubuja sie wzajemnym cielesnym pozadaniem, wowczas - chocby nawet cial nie splamila nieczystosc - ginie jednak czystosc obyczajow. Kto?(js wpatruje sie w kobiete i lubi, gdy takze jej wzrok jest w niego utkwiony, niech nie sadzi, ze nikt tego nie widzi. Widza go z pewnoscia1.z Reguly Sw. Augustyna, biskupa

 

Onegdaj: po Aniele Panskim trzy kobiety z votum dla Kazimierskiej Pani, niebogatym, wyobrazajacym lodz, w jakich tutejsi rybacy na Wisle lowia; sloniny solonej funt. Wczoraj: takoz w poludnie po rozgrzeszenie wiesniaczka spod Kurczmisk, jako ze do dobrodzieja swojego nie smiala; jaja przyniosla, alem odmowil. Daemoni etiam vera dicenti non est credendum, powtarzam w duszy za Janem Chryzostomem. Z dachu nad chorem znow cieknie.

 

z zapiskow o. Adriana Galuszkiewicza OFMSO

 

ROZDZIAL I

 

Wtorek, 2 pazdziernika 2007 roku Lublin, Stare Miasto, godz. 7.00Poranne slonce liznelo kamienice przy Szerokiej i ogien nabral zycia. Plomienie wybuchly ze zdwojona sila, starozakonny w bramie wychodzacej na przestrzal glosniej wykrzyknal swoja skarge, a jezdziec w niebieskiej kurtce popedzil wierzchowca. Procesja z relikwia Krzyza, zapewne zadzierajac wysoko biale habity, przekroczyla wlasnie cuchnacy sciek, plynacy powoli z miasta chrzescijanskiego ku zydowskiemu, i przystanela wpatrzona w zabudowania klasztoru karmelitanek, do ktorych pozar jeszcze nie dotarl - i nie dotrze.

 

Ojciec doktor Marek Glinski oderwal wzrok od obrazu i zwrocil go ku prezbiterium. Poranna msza przy prawie pustych lawkach dobiegla konca. Skloniwszy glowe przed oltarzem, zobaczyl tylko dwie staruszki przy Matce Boskiej Paryskiej I mloda dziewczyne kleczaca przed Sw. Katarzyna ze Sieny. To byl wyjatkowy obraz: albo efekt teologicznej ignorancji, albo przeciwnie, geniuszu. Dominikanska tercjarka nie trzymala w dloni lilii, ale wbrew ikonografii, jablko, owoc poznania do-brego i zlego, zupelnie jakby artysta przewidzial, ze maluje przyszlego Doktora Kosciola Powszechnego. Glinski wycofal sie za ostatni rzad lawek, przykleknal i opuscil bazylike.

 

Nad ulica Zlota wolno przesuwaly sie chmury, na bruku widac bylo mokre slady po oponach, a pod brama Muzeum Czechowicza stalo dwoch mezczyzn z psami. Nieufne spojrzenia skundlonych owczarkow zwrocily sie ku nadchodzacemu, ale geby z przedwczorajszym zarostem zerknely ku sasiedniej bramie, z ktorej wynurzyl sie trzeci facet, nieco nizszy i bez psa, za to w takich samych dresach z poczwornym lampasem. Mezczyzni zastygli w oczekiwaniu, gdy wyciagnal z kieszeni kombinerki, przykucnal i otworzyl klape hydrantu przeciwpozarowego. Glinski usmiechnal sie, widzac tam flaszke i trzy rowno ustawione szklanki.

 

-Szczesc Boze. - Facet kiwnal glowa zakonnikowi, przechylajac pionowo butelke nad pierwsza szklanka. Kiedy wodka zagulgotala trzy razy, szybko przesunal szyjke nad kolejne naczynie.

 

-Szczesc Boze. - Glinski mrugnal do mezczyzn, niecierpliwie wyczekujacych porannych porcji chleba ich powszedniego. Gdy poprzedniego dnia przyjechal do Lublina po raz pierwszy od dwudziestu lat, mial wrazenie, ze trafil do zupelnie innego miasta. Jednak pewne rzeczy byly tu stare jak kamienice, dobrze znajome poecie Czechowiczowi, gdy pisal o zakazanych uliczkach: stare niczym prawo naturalne.

 

Wybacz im, Panie, choc dobrze wiedza, co czynia, pomyslal zakonnik i skrecil za rog. Chcial pojsc sladem procesji z obrazu: w dol Grodzka, przez nieistniejaca juz dzielnice zydowska w strone sw. Mikolaja i z powrotem. Ten poranny spacer czekal na niego ponad dwadziescia lat... Tu mial mieszkac, w klasztorze przy sw. Krzyzu, tak czul, wsluchujac sie w glos wlasnego powolania. Jednak wtedy nie rozumial jeszcze, jakimi wiezami sa sluby posluszenstwa...

 

Palac Biskupi, godz. 10.40

 

Arcybiskup podparl brode, przybierajac wyraz glebokiego zatroskania.

 

Glinski znal te mine, widywal ja czesto u swoich zakonnych przelozonych i wszelkiej masci dostojnikow koscielnych. Mina zawodowa, cos jak cyniczny usmiech u aktorow grajacych role policjantow. Jednak gladko ogolona twarz lubelskiego metropolity wygladala naprawde wiarygodnie: w jego pasterskiej

 

trosce byl i namysl, i nawet nuta bezradnosci. Dominikanin patrzyl na arcybiskupa z szacunkiem, mial nadzieje, ze to ulatwi rozmowe z tym nowoczesnym i stanowczym hierarcha,

 

ktorego ewangeliczna skromnosc z pewnoscia nie nalezala do glownych zalet.

 

-Oczywiscie nie moglem nie slyszec o szczegolnej misji ojca i waszej Komisji. Jednak musi ojciec wiedziec, ze nawet wsrod scislego grona kardynalskiego i arcybiskupiego zdania sa podzielone. - Ubiegajac odpowiedz Glinskiego, choc ten nawet nie otworzyl ust, dodal z naciskiem:

 

-Slyszalem i takie opinie, ze nasz Ojciec Swiety nie bylby z tej misji zadowolony.

 

Zadziwiajace!, usmiechnal sie w duchu zakonnik. Wkrotce po smierci papieza mniej wiecej to samo powiedzial ojciec Francesco Ottaviani, wikariusz generala, a nie dalej niz rok temu sam Carlos Alfonso Azpiroz Costa, osiemdziesiaty szosty riiieral Ordo Praedicatorum, byl laskaw uzyc niemal identycznego wyrazenia: "nasz papiez, a twoj nieodzalowany rodak, Marku". Tylko w tonie jego glosu nie bylo tej wystudiowanej troski; i choc ogorzala twarz potomka konkwistadorow okraszal usmiech, w spojrzeniu ojciec doktor dostrzegal jakas me-lancholijna twardosc: wypisz, wymaluj opat Abbon z filmowej adaptacji Imienia rozy, nawet broda taka sama.

 

Byc moze, ksieze arcybiskupie - zaczal z namyslem Glinski - lecz nie mnie to osadzac. Poza tym Jego Swiatobliwosc

Benedykt XVI rowniez jest naszym Ojcem Swietym. Naszym i calego Kosciola.-To samo powiedzialem kardynalom, gdy mowilismy o przyjezdzie ojca. - Metropolita westchnal. - Ojciec stawia mnie jednak w trudnej sytuacji. Jak zapewne ojcu wiadomo, staram sie byc przejrzysty w swoich dzialaniach.

 

-Wiem, co roku publikuje ksiadz arcybiskup sprawozdania finansowe powierzonej mu metropolii, bierze udzial w zyciu publicznym i, jesli nie urazi to ksiedza arcybiskupa, uchodzi ksiadz arcybiskup za liberala. Jednak zmuszony jestem zapytac wasza ekscelencje... - Glinski urwal. Ten az nazbyt oficjalny tytul powinien hierarche zaniepokoic lub potracic w nim czula strune milosci wlasnej; zamiast tego dominikanin zobaczyl tylko ironiczny usmiech. - Zmuszony jestem jednak zapytac, czy moge liczyc na pomoc, o ile okaze sie ona konieczna. Ze swojej strony obiecuje nie naprzykrzac sie ksiedzu arcybiskupowi.

 

-Wcale sie ojciec nie naprzykrza. - Metropolita powiedzial to, przyslaniajac sobie usta zwinieta dlonia. Mozna by pomyslec, ze sprawdzal czulosc mikrofonu ukrytego w rekawie jedwabiscie czarnej marynarki. - Dawno nie czulem sie az tak bardzo arcybiskupem jak podczas rozmowy z ojcem. Ekscelencja! - znow sie usmiechnal. - Cos mi jednak mowi, ze za te przyjemnosc przyjdzie mi zaplacic jeszcze na tym swiecie.

 

-Ksiadz arcybiskup stara sie byc przejrzysty, a ja, z boza pomoca, postaram sie byc niewidoczny. Bardzo dziekuje, ze ksiadz arcybiskup znalazl dla mnie czas. - Glinski wstal.

 

-Niewidoczny... To, o ile wiem, ojciec potrafi i bez bozej pomocy. - Metropolita ruchem glowy wskazal dominikaninowi krzeslo, ale tym razem byl to gest tak oszczedny, ze prawie niedostrzegalny. Odkrecil skuwke grubego piora wiecznego i zapisal na wizytowce dziewiec cyfr. - Prosze, na wypadek

 

gdyby spotkaly ojca nieprzewidziane trudnosci. Nie kryje, kazdy dzien, gdy ta komorka milczy, uwazam za bardzo szczesliwy. Nie chcialbym jednak, aby zle ojciec wspominal prace w naszej archidiecezji. - Krotki grymas wyostrzyl okragla twarz metropolity i sciagnal jego usta w waska kreske, zmiatajac wyraz zawodowej troski. Tak, ten hierarcha nie ustapil przed powaga Officium Secretum, on tylko wyswiadczyl uprzejmosc natretnemu petentowi.

 

-Bog zaplac, ksieze arcybiskupie. - Glinski schylil glowe nad wizytowka, opatrzona herbem z golebica w aureoli i otwarta Ewangelia. In Spintu et Veritate, glosilo motto ponizej.

 

W Duchu i Prawdzie, przetlumaczyl sobie dominikanin. Panie, nawet jesli to nie Twoj znak...

 

Katolicki Uniwersytet Lubelski, Instytut Historii, godz. 12.30 Collegium Norwidianum zialo biurowym chlodem, a niezwykle akustyczna posadzka korytarzy wzmacniala kazdy dzwiek. Niewinne obcasy spoznionej studentki stukaly jak buty wieziennego klawisza.

 

-Dzien dobry, prosze usiasc - powiedzial dominikanin, kiedy kroki ucichly, a przez uchylone drzwi zajrzala glowa mlodej blondynki z modnie wystopniowana grzywka, opadajaca na oczy. - Jestem ojciec doktor Glinski.

 

-Przepraszam ojca doktora. - Dziewczyna, starajac sie poruszac jak najciszej, podeszla do stolika w pierwszym rzedzie, nieco na lewo od katedry. - Agnieszka Nowak.

 

Dominikanin na chwile zatrzymal wzrok na studentce. Kolejnej studentce; czyzby temat zajec tracil feminizmem? Nie ona jedna sie spoznila, ale dlaczego nie szukala miejsca jak najdalej od prowadzacego? Siegnal po okulary do czytania w delikatnej srebrnej oprawce i uzupelnil liste.

Sala w wykonczonym przed rokiem gmachu byla prawie pusta, tak jak sie Glinski spodziewal. W niczym nie przypominala tych poklasztornych i pokoszarowych pomieszczen starego budynku, ktore pamietal ze studiow. Co prawda, juz za jego czasow nie przechadzaly sie tam duchy dominikanow, ale widok soldata z 69. Riazanskiego Pulku Piechoty bylby jeszcze calkiem zrozumialy. Natomiast do Collegium Norwidianum najlepiej pasowal bezowy zakiet i szpilki tej spoznionej studentki. Choc na interdyscyplinarnym konwersatorium z wielokulturowej przeszlosci miast polskich na przykladzie Lublina, ktore przez dwa semestry, razem z wykladem monograficznym, mial prowadzic ojciec doktor Glinski, wygladaly nieco kuriozalnie.Nie wiedzial, jak sie odnalezc w roli dydaktyka, nie zdazyl nawet przyjechac na rade wydzialu. Co prawda nie sluzy ona temu, by komukolwiek doradzac, ale zorientowalby sie przynajmniej, co robia inni. Ramowy plan zajec, mimo ze byl opatrzony jego nazwiskiem, Glinski dostal pozniej niz dziekan. Zrobiono wiele, by ulokowac go w Lublinie w sposob niewzbu-dzajacy podejrzen, ostatecznie to jednak on musial zjesc te zabe i z braku doswiadczenia jak najlepiej nasladowac wlasnych wykladowcow. I przynajmniej na poczatku unikac zbyt trudnych pytan, zeby nie bylo jak u Joyce'a: "Ty, Armstrong. Czy wiesz cos o Pyrrusie? - O Phallusie, prosze pana? Phallus to taki pal, ktory sie wbija pod molo"...

 

Zaczal wiec bezpiecznie od wypytania studentek, czego one same oczekuja. Szybko sie zorientowal, ze wiekszosci brakuje po prostu punktow do wymaganego limitu, tylko temu zawdzieczal ich obecnosc. Oczywiscie na trzecim roku potrafily juz wymyslac na poczekaniu inne powody, a co zdolniejsze nawet podpierac je akademicka nowomowa.

 

Szczera byla chyba tylko jedna dziewczyna z polonistyki, ubrana w szeroki sweter i z obraczka-rozancem na palcu. Glinski

 

nie cierpial tego oazowego gadzetu; wedlug niego czlowiek, ktory wpadl na pomysl zredukowania pelnego znaczen przedmiotu do kawalka blaszki, zaslugiwal na ekskomunike. Sam ojciec doktor nosil w kieszeni rozaniec z drzewa oliwnego wykonany na wzor muzulmanskiej subhy. W kazda podroz zabieral tez drugi, zrobiony z chleba w jednym z obozow internowania na poczatku lat osiemdziesiatych, lecz po niego siegal tylko w piatki.

 

-...bo czy wielokulturowosc to nie jest takie poprawne politycznie okreslenie zagrozenia polskiej tozsamosci? - mowila, a rumieniec pokrywal coraz wieksza czesc jej policzkow. Brak makijazu pozwalal dostrzec pod nosem delikatny meszek. - Dyskutowalam o tym na forum z jednym z ojcow z Dominikanskiego Osrodka Informacji o Sektach. Tak w ogole to myslalam, ze i ojciec doktor jest z nim zwiazany, bo...

 

-Nasz zakon ma dluga tradycje zajmowania sie problematyka pogranicza kultur i religii - przerwal jej w koncu Glinski. - Poczatkowo, by walczyc z herezja, dzis raczej, by zrozumiec.

 

-No ale przeciez wciaz istnieja herezje. Sekty, masoneria...

 

-Zrobilaby pani kariere w Swietej Inkwizycji, pani Moniko - pokiwal glowa ojciec doktor - ale dzis Kosciol stara sie, jeszcze niesmialo, zauwazac, ze szukanie wszedzie sekt to bardzo sek-ciarska doktryna. Swiat naprawde nie jest az tak tajemniczy, a w kazdym razie nie w tym aspekcie. "Milujcie nieprzyjaciol", powiedzial Jezus, i "zlo dobrem zwyciezaj", jak proponowal Juz sw. Pawel.

 

-I "prawda was wyzwoli", jak powiedzial Jan Pawel II - wtracila Agnieszka Nowak. Od kilku minut krecila sie nerwowo, czyzby uwazala, ze zwrocila na siebie zbyt malo uwagi samym teatralnym wejsciem?

 

(glinski spojrzal na nia znad okularow.

 

Przed nim powiedzial to jednak Jezus - sprostowal, zastanawiajac sie, o co jej wlasciwie chodzilo.

Teraz mial wrazenie, ze skads zna te dziewczyne, a wlasciwie nie tyle ja, ile jej twarz. Nie bylo to deja vu, raczej cos takiego jak te sytuacje ze studiow w Niemczech, kiedy ktos mu przedstawial czarnoskorego kleryka, a Glinski nastepnego dnia na wszelki wypadek klanial sie kazdemu o afrykanskich rysach.-Pani Agnieszka Nowak - przeczytal na glos, zeby dac swojej pamieci nieco czasu.

 

Takim osobom jak ona w kwestionariuszach pisalo sie "znakow szczegolnych nie ma". Szatynka sredniego wzrostu,

 

o okraglej, slowianskiej twarzy, a wyraznie zarysowane kosci policzkowe sugerowaly, ze ktorys z jej przodkow czynem poparl humanistyczne idee wspolzycia kultur. Przez ostatnie kilkanascie lat Glinski rzadko widywal kobiety o tym typie urody, ale w mlodosci jego podswiadomosc musiala zarejestrowac tysiace podobnych twarzy - ladnych, jednak powtarzalnych.

 

-Pani Agnieszko, pani studiuje...

 

-Administracje, na trzecim roku - i usmiechnela sie, jakby w tym humanistyczno-teologicznym gronie byl to szczegolny powod do dumy.

 

-Oryginalnie - przyznal dominikanin. - W takim razie pania zapytam nieco inaczej niz reszte panstwa... pan - poprawil sie. - Co pania do nas sprowadza?

 

-Administracja, ojcze doktorze. - Podniosla dlon, jakby chciala zaczesac grzywke, ale tylko poprawila zakiet. - Interesuje mnie praca w administracji lokalnej, a wielokulturowosc to od kilku lat promowana specyfika...

 

Wiedzial, co teraz uslyszy. Przez chwile Glinski mial nadzieje na studentke, dla ktorej warto sie starac, ale juz wiedzial, ze moze liczyc tylko na jej programowo ciete riposty. No chyba ze dowcip tej dziewczyny byl jak na jej wiek bardzo pietrowy

 

1 specjalnie przemawiala nowomowa z internetowych stron biur promocji urzedow miejskich i marszalkowskich, aby za-

 

konczyc niespodziewana figura retoryczna. W koncu nalezala do pokolenia podobno wychowanego na Monty Pythonie...

 

Jednak nie, to byly gladkie bzdury o tyglu kulturowym, malych ojczyznach, tozsamosci, szansach i Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Najwyrazniej, w odroznieniu od Glinskiego, nie miala w liceum matematyczki, ktora co chwile powtarzala: "Nie uzywaj slow, ktorych znaczenia nie rozumiesz". A jesli nawet miala, to uwazala, ze po maturze to jedenaste przykazanie juz jej nie dotyczy.

 

-Dobrze, dziekuje - ucial przydlugi slowotok i zwrocil sie do wyraznie urazonej studentki od sekt: - O interesujacych pania zagrozeniach tozsamosci narodowej tez oczywiscie bedziemy mowic. Na pierwszym spotkaniu chcialem przede wszystkim poznac oczekiwania... pan wobec naszego konwersatorium, ale poniewaz zostalo nam troche czasu, czy moge jeszcze czyms sluzyc?

 

Tak jak przypuszczal, wszystkie zaczely chowac notatniki, zadowolone, ze nie obarczyl ich zadna lektura, gdy nagle szuranie krzesel zagluszyl glos Agnieszki Nowak:

 

-To nie jest moze zwiazane z tematem zajec, ale czy ojciec doktor jest tym samym ojcem Glinskim od Komisji Ducha i Prawdy?

 

-Zdemaskowala mnie pani. - Usmiechnal sie z grymasem, ktory trenowal od polowy lat osiemdziesiatych. - Gdyby to byl Instytut dziennikarstwa, balbym sie, ze zechca panie trenowac na mnie taktyke konferencji prasowej.

 

To byl tylko Instytut Historii, jednak nikt nie wyszedl, a swieta Monika od Sekt znow siegnela po dopiero co schowany notatnik.

KUL, I Katedra Historii Nowozytnej, godz. 15.00 Gabinet byl tak ciasny, ze na zadnym innym uniwersytecie nie zdolano by w nim upchnac az trzech biurek. Jednak w murach katolickiej uczelni, przed kilku laty nazwanej imieniem Jana Pawla II, Bog najwyrazniej czynil wiele malych, codziennych cudow, jak uznal Marek Glinski OP, kiedy zobaczyl te klitke dla historykow nowozytnych.Wygaszacz ekranu laptopa plynnie zmienial cytaty ze Sw. Jana i pism mistycznych Ibn 'Arabiego, bateria sie ladowala. Dominikanin powoli konczyl kupiona w barku drozdzowke, dokladnie przezuwal, a co drugi kes popijal malym lyczkiem bialej kawy. Na obiad sie nie zdecydowal, chociaz kierownik katedry serdecznie zapraszal. Glinskiemu jednak odebral apetyt juz sam zapach - cien zapachu z nowej stolowki w podziemiach glownego budynku uniwersytetu. Mimowolnie zerknal wtedy przez okno w strone dawnej stolowki, malej, ciasnej i wiecznie zatloczonej. Przed wejsciem do niej Prymas Tysiaclecia wciaz kleczal na pomniku przed Papiezem Polakiem, ten zas obejmowal go lagodnie i zachecal do powstania. Slynny gest ze slynnego zdjecia. I ze slynnego KUL-owskiego dowcipu: "Karolu, nie idz tam! Znowu mielone". Dziwna rzecz, ze kiedys Glinskiemu, dlugowlosemu studentowi historii, smrod smazeniny az tak nie przeszkadzal. Dzis jako zakonnik gotow byl na rozne formy meczenstwa, byle - Boze, odpusc! - nie gastronomiczne.

 

Przed ojcem doktorem lezaly dwa telefony komorkowe. Jeden wygladal jak mlodszy brat lsniacego metalicznym srebrem laptopa, drugi: wysluzony, odrapany grzmot ze sterczaca an-tenka, prezentowal sie przy nim zalosnie. Nic dziwnego, ze slyszac pukanie do drzwi, dominikanin szybko ukryl stary aparat w kieszeni marynarki.

 

-Przepraszam, czy ksiadz nie widzial profesora Wedera? - Do gabinetu zajrzala krotko ostrzyzona glowa. Spod chudej szyi

 

z pokaznym jablkiem Adama zwieszal sie krzywo zawiazany krawat w bialo-szare pasy.

 

Weder... Kiedy zakonnik uslyszal to nazwisko, ostatnio czesciej wymieniane w torunskiej rozglosni niz nawet na KUL-u, z miejsca przypomniala mu sie swieta Monika od Sekt. Przelknal ostatni kes drozdzowki.

 

-Nie widzialem - odparl, a ledwie zamknely sie drzwi, zlosliwie dodal pod nosem: - I Panu Bogu dziekowac.

 

Chwile walczyl z oknem, zanim zdolal je otworzyc, i strzepnal okruchy na parapet. Potem zabral sie do pracy.

 

Gdy planowal nastepne zajecia i liste lektur na ten semestr, kilka razy zadzwonila jego srebrna komorka. Drugi telefon jednak milczal.

 

Aleje Raclawickie, godz. 19.30

 

Kiedy Glinski opuscil Collegium Norwidianum, bylo ciemno. Skrzyzowania z Krakowskim Przedmiesciem nie korkowal juz sznur samochodow, w godzinach szczytu siegajacy starego budynku uniwersytetu. Spizowy Norwid mogl wreszcie przestac wypatrywac, czy na skrzyzowaniu zmienily sie swiatla. Zakonnik zapial marynarke i pierwszy guzik plaszcza. Bezwiednie obracal palcami paciorki rozanca, ale sie nie modlil. Nie teraz, teraz myslal o sobie. Wlasnie ta droga mial chodzic codziennie: z KUL-u do klasztoru, moze czasem w towarzystwie>> Ojca profesora Krapca, rozmawiajac o sw. Tomaszu i o zyciu.

 

I dzis po raz pierwszy wracal z pracy do domu dokladnie tak, jak to sobie kiedys planowal. Bog spelnil prosbe, choc w Jemu Wlasciwy sposob. Mysl stala sie cialem, tylko w zupelnie innych okolicznosciach, i teraz dominikanin zadawal sobie gorzkie pytanie, czy nie lepiej bylo modlic sie o cos innego, chocby o pokoj na swiecie. Oto dostal swoja wysniona enerdowska kolejke elektryczna... Nie bedziesz pochopnie prosil o bzdury Pana swego...Naprzeciw Akademii Medycznej drewniany parkan ogradzal Teatr w Budowie, ktory byl w budowie, gdy Glinski opuszczal Lublin, i nadal straszyl pustymi otworami okien i sterczacymi zeliwnymi pretami. Wiatr szarpal nagie juz drzewa, mrugalo swiatlo latarni przy pubie "Aviator" po drugiej stronie skweru. W Miasteczku Akademickim jesien przychodzila najwczesniej.

 

Wtedy zakonnik uslyszal krzyk. Galezie znow zachybotaly, rzucajac przeblysk swiatla na waski chodnik miedzy skwerem a parkanem, oddzielony od glownej ulicy platanina niskich zarosli, jakby ktos postanowil wyhodowac tu dziki zakatek, ku radosci wszystkich lokalnych zlodziei. Glinski zobaczyl jakies szamocace sie postacie... Tak, byl pewien - dwoch, nie, trzech mezczyzn i przycisnieta do ogrodzenia kobieta. W pierwszym odruchu rzucil sie w tamta strone, ale po chwili przystanal i siegnal do wewnetrznej kieszeni po srebrna komorke. Wystuka tylko 112, zawiadomi dyspozytora o napadzie i odejdzie.

 

Glos napadnietej wydal mu sie jednak znajomy. Szybko ruszyl w kierunku napastnikow.

 

Zreszta co bym powiedzial?, usprawiedliwial sie sam przed soba, chowajac telefon. Napadnieta kobieta na rogu Raclawickich i Nowotki? Nowotko na pewno zostal wymieniony na kogos, kto nie byl przywodca PPR-u i twarza gierkowskich dwudziestozlotowek. Tylko na kogo?

 

-Stoj! - krzyknal, wybiegajac zza ostatniego rzedu krzakow. Widzial ich wyraznie. Jeden szarpal dziewczyne za ubranie,

 

drugi przytrzymywal, trzeci probowal wyrwac kurczowo trzymana torebke.

 

-Zostaw ja. Wezwalem policje - zablefowal Glinski.

 

-Spoleczniak, kurwa! - bandzior puscil torebke i odwrocil sie raptownie do zakonnika. Postawna sylwetka na chwile ostudzila jego zapal, jednak na widok koloratki usmiechnal sie z politowaniem. A jeszcze szerzej, gdy zobaczyl teczke na laptop. Zalsnil rozkladany motylek. - Ksiadz?! Dawaj kompa - prawa reka uniosla sie, wykonujac efektowny kolowrot nozem.-Nic jej nie rob. - Glinski cofnal sie, zsunal pasek teczki z ramienia.

 

-Dawaj! - Kolejny blysk oswietlil chlopieca, nawet sympatyczna twarz. Zaraz jednak zgasl, gdy niespodziewany kopniak wyrzucil noz w ciemnosc, miedzy krzaki. Teczka z laptopem upadla na trawe, a bandyta zgial sie wpol i upadl, przyciskajac rece do zoladka, zanim zdazyl zrobic zamach.

 

Zakonnik doskakiwal juz do pozostalych. Zablokowal piesc tego, ktory wczesniej przytrzymywal dziewczyne, i zastawil sie jego cialem przed trzecim napastnikiem. Uslyszal - dziwna rzecz, glosniejszy niz krzyk dziewczyny - odglos prutego materialu, gdy puscil rekaw kurtki bandyty.

 

Ostatni w lot zrozumial, ze lepiej bedzie odpuscic sobie i torebke, i laptop. Pobiegl ulica, ktorej nazwy Glinski nie pamietal, a teraz nagle sama pojawila mu sie w glowie - Radziszewskiego, pierwszego rektora KUL-u. Mlody bandyta potracil pare, wychodzaca wlasnie z "Aviatora", i pobiegl dalej. Dominikanin zdazyl tylko zapamietac biale litery na zgnilozielonej kurtce. Mocniej docisnal unieruchomione ramie oszolomionego napastnika i odchylajac pole plaszcza, siegnal za plecy do paska. Jednak jego palce trafily tylko na szlufke spodni.

 

Zerknal przez ramie: dziewczyna patrzyla na Glinskiego szeroko otwartymi oczami, pewnie byla zbyt przestraszona, by. zarejestrowac ten dziwny ruch reki. Za to on, gdy powiew wiatru znow odgarnal galezie przeslaniajace swiatlo latarni, zrozumial, dlaczego jej glos brzmial znajomo - to byla Agnieszka Nowak, od kilku godzin studentka ojca doktora.

Pierwszy przeciwnik z trudem dzwignal sie z kolan, ale znow opadl na bruk, rzucajac wscieklym bluzgiem. Dominikanin o malo sie nie rozesmial: kiedy jeszcze tu mieszkal, rownie nieporadnie przeklinaly chyba tylko dzieci udajace bandytow.Walnal o plot glowa trzymanego napastnika i rzucil go na ziemie. Chwycil za to pod ramie dziewczyne.

 

-Nic sie pani nie stalo? Idziemy stad!

 

Agnieszka pokrecila glowa, a sekunde potem jej twarz oswietlil blysk niebieskiego koguta. Od Radziszewskiego nadjechal radiowoz z napisem patrol uniwersytecki.

 

-No to chyba jednak nie pojdziemy. - Glinski westchnal i zaczal szukac wzrokiem swojej teczki. Cale szczescie nikt nie wykorzystal sytuacji, laptop nadal lezal na mokrej trawie.

 

Dominikanin delikatnie odsunal od siebie dziewczyne. Podczas gdy jeden z policjantow bez zbednych pytan skuwal odgrazajacego sie bandyte, a drugi jego kolesia, Glinski szybko podniosl teczke, z obrzydzeniem strzepnal przylepiony do niej lisc i rozejrzal sie dyskretnie. Obaj mundurowi wciaz byli zajeci napastnikami, wystarczylo zrobic dwa kroki, a zniknalby w cieniu i moze zdolalby po prostu odejsc za plecami coraz liczniejszych gapiow.

 

-Dziekuje - odezwala sie nagle Agnieszka.

 

To slowo powinno bylo utonac w bluzgach zatrzymanych, w wymianie lakonicznych zdan policjantow, a jednak przyciagnelo uwage mundurowych. Jeden z nich odwrocil glowe i podszedl do dziewczyny.

 

-To pani zostala napadnieta? Trzeba wezwac lekarza?

 

-Nie. - Pokrecila glowa i stanela pol kroku za dominikaninem. - Ojciec doktor mnie obronil.

 

-To pan... To znaczy ojciec nas wezwal? - Policjant otworzyl notatnik.

 

-Nie, nie bylo czasu. Przepraszam, ale bardzo ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin