Carson McCullers - Ballada o smutnej knajpie.rtf

(334 KB) Pobierz
CARSON MCCULLERS

 

Carson McCullers

 

 

Ballada o smutnej knajpie

(Przełożyła: Krystyna Jurasz-Dąmbska)


Samo miasteczko jest ponure; nie ma tam nic prócz przędzalni, dwuizbowych domków, w których mieszkają robotnicy, paru drzewek brzo­skwiniowych, kościoła o dwóch kolorowych oknach i żałosnej głównej ulicy, ulicy długiej na jakieś sto kroków. Co sobotę okoliczni dzierżawcy zjeż­dżają się tam, żeby spędzić dzień na pogawędkach i zakupach. Poza tym miasteczko jest pustawe, smutne i wydaje się miejscem bardzo dalekim, nie mającym zupełnie nic wspólnego z żadnym innym miejscem na świecie. Najbliższy przystanek kolei to Society City, a autobusy linii Greyhound i White Bus kursują po szosie do Forks Falls odległej o trzy mile. Zimy są tu krótkie i ostre, lata rozprażone do białości i bardzo gorące.

Kiedy się idzie główną ulicą w sierpniowe popo­łudnie, nie ma właściwie co ze sobą zrobić. Naj­większy dom w samym środku miasta jest cały za­bity deskami i pochyla się w prawo tak bardzo, że zda się, jakby lada chwila miał runąć. Dom jest sta­ry i dziwnie spękany, co wygląda dość zagadkowo, póki sobie nie uświadomisz, że kiedyś, dawno temu, całą prawą stronę werandy pomalowano, i kawałek ściany także, ale potem malowania nie dokończono i jedna część domu została ciemniejsza i brudniejsza od drugiej. Budynek wydaje się zupełnie opusz­czony. A przecież na piętrze jedno okno pozostało nie zabite deskami; czasem późnym popołudniem, kiedy upał jest nie do wytrzymania, jakaś ręka powoli rozsuwa żaluzję i jakaś twarz spogląda z góry na miasto. Twarz przypomina trochę te okropne, niewyraźne twarze, jakie zwidują się niekiedy we śnie, jest bezpłciowa i biała, o oczach szarych i zezujących tak bardzo, jakby wciąż wymieniały ze sobą nawzajem długie i poufne spoj­rzenia pełne żalu. Twarz ta pozostaje przy oknie może godzinę, a potem żaluzja zasuwa się znowu i wtedy to już pewno na całej głównej ulicy nie dojrzysz żywej duszy. W takie sierpniowe popołu­dnie, kiedy skończy się twoja zmiana, nie ma tam absolutnie nic do roboty, chyba żeby dojść do szo­sy z Forks Falls i posłuchać, jak więźniowie śpie­wają.

A przecież to tu właśnie, w tym miasteczku była kiedyś knajpa. I ten stary, zabity deskami dom był taki jak żaden inny na przestrzeni wielu mil wokoło. Były tu stoliki z obrusami i papierowe serwetki, z wentylatorów w górze zwieszały się kolorowe festony, a w sobotnie wieczory gwarno się robiło i umnie. Lokal należał do panny Amelii Evans, ale osobą, której przede wszystkim zawdzięczał swą popularność i nastrój, był garbus zwany kuzynem Lymonem. I jeszcze jeden człowiek odegrał rolę w dziejach tej knajpy a mianowicie były mąż panny Amelii, okropny osobnik, który powrócił do miasteczka po długim pobycie w więzieniu, doprowadził wszystko do ruiny, a potem zabrał się stąd. Knajpy od dawna już nie ma, ale ludzie ją jeszcze pamiętają.

Nie zawsze była tu knajpa. Panna Amelia odziedziczyła po ojcu dom, a w nim sklep z takimi towarami, jak pasza, nawóz, a także mąka i tabaka. Panna Amelia była bogata. Poza sklepem miała jeszcze kocioł o trzy mile za miastem wśród bagien i pędziła najlepszy samogon w tych stronach. Była to ciemna, wysoka kobieta, koścista i muskularna jak mężczyzna; włosy nosiła obcięte krótko i sczesane ku tyłowi, a jej opalona twarz miała wyraz zawzięty i chmurny. Można by ją uznać nawet za całkiem przystojną, gdyby nie to, że już wtedy miała lekkiego zeza. Niejeden by się o nią starał, ale pannie Amelii nie zależało wcale na męskich uczuciach była osobą samotną. Jej małżeństwo nie przypominało żadnego innego, jakie kiedykolwiek zawarto w tych stronach: było to dziwne i niebezpieczne małżeństwo, trwające tylko dziesięć dni, i całe miasto długo jeszcze nie mogło się otrząsnąć ze zdumienia i zgorszenia. Nie licząc tego dziwacznego małżeństwa, panna Amelia pędziła życie samotnie. Często ubrana w kombinezon i wysokie gumowe buty całe noce przesiadywała nieruchomo w szopie wśród bagien, pilnując ognia pod kotłem.

We wszystkim, co zależne jest od pracy rąk, pannie Amelii powodziło się doskonale. Sprzedawała kruszkę i kiełbasy w pobliskim mieście. W pogodne dni jesienne mełła sorgo, a syrop z jej kadzi miał barwę ciemnozłotą i delikatny aromat. W dwa tygodnie wybudowała za swoim sklepem ceglaną wygódkę, a na stolarce także znała się dobrze. Tylko z ludźmi pannie Amelii szło niesporo. Ludzi, oprócz tych naprawdę potulnych albo ciężko chorych, nie da się wziąć w ręce i z dnia na dzień przemienić w coś bardziej pożytecznego i wartościowego. Toteż panna Amelia uważała, że jedyny pożytek, jaki można mieć z ludzi, to zbijać na nich pieniądze. I udawało jej się to doskonale. Siedziała na hipotekach i pożyczała pod zastaw zbiorów, miała tartak i pieniądze w banku była najbogatszą kobietą w okolicy. Byłaby już tak bogata jak jakiś kongresmen, gdyby nie jej jedyna słabostka, a mianowicie pasja do ciągania ludzi po sądach. O byle co gotowa była wplątać się w długi i niewdzięczny proces. Mawiano o niej, że wystarczy, by panna Amelia potknęła się na drodze o kamień, a już odruchowo rozgląda się, kogo by o to zaskarżyć. Poza tymi procesami panna Amelia prowadziła życie bardzo spokojne i każdy jej dzień niewiele się różnił od tego, który minął. Nie licząc owego dziesięciodniowego małżeństwa nie zdarzyło się w jej życiu nic, co by to mogło zmienić, aż do wiosny tego roku, kiedy pannie Amelii minęło lat trzydzieści.

Był spokojny kwietniowy wieczór, zbliżała się północ. Niebo miało taki kolor jak irysy, co kwitną na moczarach, księżyc stał jasny i lśniący. Zbiory zapowiadały się dobrze tej wiosny, a przędzalnia w ostatnich tygodniach pracowała i na nocną zmianę. W dole nad strumieniem kwadratowy murowany budynek fabryczny żółcił się światłami i szumiał cicho jednostajnym warkotem krosien. W taką noc przyjemnie jest słuchać, gdy z daleka poprzez ciemne pola doleci powolna śpiewka Murzyna, który idzie do swojej dziewczyny. Albo siedzieć spokojnie i brzdąkać na gitarze, albo tylko wypoczywać i nie myśleć o niczym. Ulica tego wieczora była pusta, ale w sklepie panny Amelii paliło się światło, a na frontowej werandzie znajdowało się pięcioro ludzi. Jednym z nich był Stumpy MacPhail, majster o czerwonej gębie i małych fioletowych dłoniach. Na najwyższym stopniu siedziało dwóch wyrostków w kombinezonach, bliźniaki Rainey, obaj chudzi i powolni, o prawie białych włosach i zielonych zaspanych oczach. Poza tym na brzeżku najniższego stopnia przycupnął Henry Macy, człowiek nieśmiały i bojaźliwy, o obejściu zawsze uprzejmym i nerwowym. Sama panna Amelia stała oparta o framugę drzwi, skrzyżowawszy nogi w wielkich gumowych buciorach, i cierpliwie rozplątywała węzły na znalezionym gdzieś kawałku liny. Od dłuższej chwili panowało milczenie.

Pierwszy odezwał się jeden z bliźniaków, zapatrzony w pustą drogę:

Coś tam lezie.

Pewno zabłąkane cielę mruknął drugi.

Zbliżający się kształt był jeszcze zbyt odległy, żeby rozpoznać, co to takiego. Na brzegu drogi rysowały się od księżycowego blasku niewyraźne, powyginane cienie kwitnących drzewek. W powietrzu zapach brzoskwiniowego kwiecia i bujnej wiosennej trawy mieszał się z ciepłą, cierpką wonią pobliskiego rozlewiska.

Nie, to czyjś smarkacz powiedział Stumpy MacPhail.

Panna Amelia patrzyła na drogę w milczeniu. Odłożyła już linę i kościstą brązową ręką trzymała teraz szelkę swego kombinezonu. Potrząsnęła głową, ciemne pasmo opadło jej na czoło. Kiedy tak czekali, przy jednym z domów pies zaczął ujadać dziko, chrypliwie i tak długo, aż jakiś głos go nie uciszył. Dopiero kiedy postać zbliżyła się zupełnie i stanęła w zasięgu żółtego światła werandy, zobaczyli wyraźnie, co to takiego.

Był to człowiek obcy, a rzadko się zdarza, żeby o takiej porze ktoś obcy przychodził pieszo do miasteczka. Ponadto ten obcy był garbusem. Miał niewiele więcej niż cztery stopy wzrostu i ubrany był w podniszczoną, zakurzoną kapotę sięgającą mu do kolan. Jego krzywe nóżki wydawały się zbyt cienkie, by unieść ciężar wielkiej, nieforemnej klatki piersiowej i garbu, który przytłaczał mu ramiona. Miał bardzo dużą głowę o głęboko osadzonych niebieskich oczach, wąskie, niewielkie usta. Twarz ta była zarazem łagodna i arogancka; w tej chwili bladą cerę pokrywał żółty kurz, a pod oczami rysowały się fioletowe cienie. Dźwigał starą wybrzuszoną walizkę przewiązaną sznurkiem.

brywieczór powiedział garbus prawie bez tchu

Ani panna Amelia, ani mężczyźni na werandzie nie odpowiedzieli na to powitanie, tylko przyglądali się przybyszowi w milczeniu.

Szukam panny Amelii Evans.

Panna Amelia odgarnęła włosy z czoła i podniosła głowę.

A bo co?

Bo jestem jej krewniak odpowiedział garbus.

Bliźnięta i Stumpy MacPhail zadarli głowy ku pannie Amelii.

To ja powiedziała. Co znaczy krewniak?

No bo zaczął garbus. Wyglądał zmieszany, całkiem jakby się miał rozpłakać. Postawił walizkę na najniższym stopniu, ale nie puszczał jej z ręki. Moją matką była Fanny Jesup, co pochodziła z Cheehaw. Wyjechała z Cheehaw jakieś trzydzieści lat temu, kiedy pierwszy raz wyszła za mąż. Pamiętam, jak opowiadała, że miała siostrę przyrodnią Martę. No i dzisiaj w Cheehaw powiedzieli mi, że to była matka panny Amelii Evans.

Panna Amelia słuchała z lekko przechyloną głową. Sama jadała swój niedzielny obiad; w jej domu nigdy nie roiło się od licznej familii i nie uważała się za niczyją krewniaczkę. Miała kiedyś cioteczną babkę, która wynajmowała bryczki w Cheehaw, ale ta od dawna już nie żyła. Oprócz niej był jeszcze daleki kuzyn w miasteczku oddalonym o dwadzieścia mil, ale z panną Amelią nie bardzo się zgadzali i ilekroć zdarzało im się mijać, każde spluwało na pobocze drogi. Co prawda od czasu do czasu bywało, że ktoś starał się usilnie wygrzebać jakieś, choćby najdalsze, pokrewieństwo z panną Amelią, ale nikomu się to nie udało.

Garbus ciągnął teraz długą i zawiłą opowieść, pełną nazwisk i miejscowości nie znanych zupełnie słuchaczom i na pozór nie związanych wcale z tematem.

no więc Fanny i Marta Jesup były przyrodnimi siostrami. A ja jestem synem trzeciego męża Fanny. Wobec tego my byśmy byli pochylił się i zaczął rozwiązywać walizkę. Jego ręce przypominały brudne jaskółcze łapki i trzęsły się mocno. Wewnątrz pełno było wszelkiego rodzaju starzyzny, starych szmat i różnych szpargałów wyglądających jak części rozebranej maszyny do szycia czy coś równie bezużytecznego. Garbus pogrzebał w tym wszystkim i wyciągnął wyblakłą fotografię.

To jest zdjęcie mojej matki i jej przyrodniej siostry.

Panna Amelia nie odpowiadała. Poruszała szczęką to w tę, to w tamtą stronę, a twarz jej pozwalała odgadnąć, co myśli. Stumpy MacPhail wziął fotografię i przytrzymał do światła. Było to zdjęcie dwojga bladych, pokurczonych dzieciaków, może dwui trzyletniego. Twarze ich wyglądały jak małe białe plamki, a w ogóle to każdy mógł mieć takie zdjęcie w swoim albumie.

Stumpy MacPhail oddał fotografię bez komentarzy.

Skąd przychodzisz? spytał tylko.

Głos garbusa był niepewny.

Podróżowałem.

Wciąż jeszcze panna Amelia nie odezwała się słowem. Stała tylko oparta o framugę drzwi i z góry spoglądała na garbusa. Henry Macy zamrugał nerwowo, potarł jedną dłoń o drugą, a potem spokojnie wstał z najniższego stopnia i ulotnił się. Henry Macy to poczciwina, wzruszyła go sytuacja garbusa, wolał więc nie czekać i nie patrzeć, jak panna Amelia przegoni przybysza ze swego domu i w ogóle z miasta. Garbus jeszcze chwilę stał z otwartą walizką na najniższym stopniu schodów, pociągał nosem, usta mu drżały. Może już przeczuwał, jaki żałosny los go czeka. Może uświadomił sobie, że to kiepsko znaleźć się w obcym mieście z walizką pełną starzyzny i w dodatku przyznawać się do pokrewieństwa z panną Amelią. W każdym razie siadł na schodach i rozpłakał się nagle.

Nie było to rzeczą zwyczajną, żeby jakiś nieznany garbus zjawiał się w sklepie o północy, a potem siadłszy na schodach płakał. Panna Amelia odgarnęła włosy z czoła, a mężczyźni spoglądali na siebie zmieszani. Wokoło miasteczko było ciche.

Wreszcie jeden z bliźniaków powiedział:

Niech mnie licho, jeśli to nie wykapany Morris Finestein.

Wszyscy przytaknęli zgodnie, słowa te miały dla nich pewne specjalne znaczenie. Ale garbus płakał tylko głośniej, bo nie mógł rozumieć, o czym mówią. Otóż Morris Finestein był to człowiek, który mieszkał w tym mieście przed kilkoma laty. Był to tylko biedny mały Żydek, który płakał, kiedy mu wypominano, że zabił Chrystusa, i jadał co dzień mace i rybę z puszki. Nie wiodło mu się tutaj i przeniósł się do Society City, ale od tego czasu jak tylko mężczyzna był zniewieściały albo zaczynał płakać, od razu wołano na niego Morris Finestein.

No, ale ten jest kaleka odezwał się Stumpy MacPhail. To go trochę tłumaczy.

Panna Amelia dwoma powolnymi, posuwistymi krokami przeszła werandę, potem po schodkach w dół i stanęła patrząc w zamyśleniu na przybysza. Długim brązowym palcem wskazującym dotknęła jego garbu. Kaleka płakał jeszcze, ale zdawał się jakby spokojniejszy. Noc była cicha, księżyc świecił dalej łagodnym, jasnym blaskiem pochłodniało. Wtedy panna Amelia zrobiła coś niezwykłego: wyciągnęła z tylnej kieszeni spodni butelkę i przetarłszy otwór, podała ją garbusowi, żeby się napił. Panna Amelia nieczęsto dawała się namówić do sprzedania swego samogonu na kredyt, ale żeby ktoś dostał od niej choćby kropelkę za darmo, o tym jako żywo nie słyszano.

Pij powiedziała. Rozgrzeje cię od środka.

Garbus przestał płakać, oblizał dokładnie wszystkie łzy koło ust i zrobił, jak mu kazano, Kiedy skończył, panna Amelia nabrała powoli wielki haust płynu, rozgrzała usta, popłukała i wypluła samogon. Potem także się napiła. Bliźniaki i majster mieli swoją własną butelkę, za którą zapłacili.

Bardzo gładki trunek powiedział Stumpy MacPhail. Panno Amelio, pani nigdy nie fuszeruje.

Samogon, który wypili owego wieczora (całe dwie duże butelki), jest ważny. Gdyby nie on, trudno byłoby wyjaśnić to, co się potem zdarzyło. Może gdyby nie wypili, nie powstałaby tam knajpa. Bowiem samogon panny Amelii ma jedną specjalną zaletę. Jest czysty i mocny na języku, ale dopiero po przełknięciu rozjarza człowieka od wewnątrz, i to na długo. Ale to jeszcze nie wszystko. Wiadomo, że kiedy napiszesz coś na czystej kartce papieru sokiem cytryny, to nie zostanie żaden ślad. Dopiero kiedy papier potrzymać chwilę przy ogniu, litery staną się brązowe i można odczytać sens tego, co było napisane. Wyobraźcie więc sobie, że takim ogniem jest ów samogon, a tajemny napis okaże się tym, co człowiek sobie uświadamia tylko w głębi duszy i wtedy wartość trunku panny Amelii staje się łatwa do zrozumienia. To wszystko, co przechodziło dotąd nie spostrzeżone, myśli ukryte gdzieś w zakątkach półświadomości stają się nagle jasne i zrozumiałe. Jakiś nawijacz, co myślał dotąd tylko o swoich szpulach, menażce z obiadem, o łóżku i znowu o szpulach, może przy niedzieli popróbować parę łyków tego napoju, a potem natknie się na lilię z moczarów. Będzie trzymał w dłoni jej kwiat, będzie oglądał delikatny złocisty kielich i nagle ogarnie go słodycz tak silna, że aż bolesna. To znów tkacz jakiś spojrzy nagle w górę i po raz pierwszy dostrzeże zimny, złowieszczy blask styczniowego nieba o północy, i wtedy na myśl, jaki jest mały, poczuje, że serce zamiera mu z grozy. Tak to bywa z człowiekiem, który się napił samogonu panny Amelii. Albo będzie cierpiał, albo zmoże go radość w każdym razie doświadczy prawdy, ogrzeje swą duszę i odczyta to, co w niej było tajemnicą.

Popijali tak, aż północ minęła, a księżyc zakryły chmury; noc była zimna i ciemna. Garbus dalej siedział na najniższym schodku, żałośnie pochylony, i czołem wspierał się o kolano. Panna Amelia stała z rękami w kieszeniach, trzymając nogę na drugim stopniu. Od dłuższego czasu już nic nie mówiła. Na twarzy jej rysował się wyraz często widywany u osób lekko zezujących, gdy się głęboko zamyślą. Wyraz taki zdaje się zarazem i bardzo mądry, i bardzo głupi. Wreszcie odezwała się:

Nie wiem, jak się nazywasz.

Jestem Lymon Willis powiedział garbus.

No to wejdź. Została w duchówce jakaś kolacja, możesz zjeść.

Tylko parę razy w ciągu całego życia panna Amelia zaprosiła kogokolwiek, by u niej coś zjadł, nie licząc wypadków, kiedy miała zamiar go wykiwać albo wydusić przy tej okazji jakieś pieniądze. Toteż zgromadzeni na werandzie poczuli od razu, że coś jest nie w porządku. Potem orzekli między sobą, że musiała pewno przez większą część popołudnia zdrowo popijać tam, wśród bagien. Dość że weszła do środka, a Stumpy MacPhail i bliźniacy zabrali się do domu. Zaryglowała drzwi frontowe i rozejrzała się po kątach, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Potem przeszła do kuchni, która była z tyłu za sklepem. Garbus podreptał za nią, wlokąc swoją walizę; pociągał nosem i wycierał go o rękaw brudnej kapoty.

Siadaj powiedziała panna Amelia. Podgrzeję tylko, co tu jest.

Dobry był ten posiłek, który spożyli razem owej nocy. Panna Amelia była bogata i nie skąpiła sobie na jedzenie. Mieli więc pieczonego kurczaka (którego pierś wziął garbus na swój talerz), buraczki, kapustę i gorące, jasnozłote pataty. Panna Amelia jadła powoli i z takim zapamiętaniem jak parobas. Siedziała z łokciami na stole, pochylona nad talerzem, szeroko rozsunąwszy kolana, i ze stopami wspartymi o poprzeczkę krzesła. Jeżeli idzie o garbusa, to zmiótł kolację, całkiem jakby od miesięcy już nic w ustach nie miał. Podczas gdy jadł, jedna łza spływała mu wolno po brudnym policzku, ale to była tylko pozostałość po tamtych poprzednich i nic już nie znaczyła. Lampa na stole, dobrze przykręcona, świeciła się niebiesko po brzegach knota i rzucała pogodne błyski na kuchnię dokoła. Kiedy panna Amelia skończyła kolację, wytarła dokładnie talerz kawałkiem chleba, a potem oblała resztę chleba jasnym, słodkim syropem własnej roboty. Garbus zrobił to samo, tylko że był bardziej wybredny i poprosił o czysty talerz. Po jedzeniu panna Amelia przechyliła krzesło ku tyłowi i zacisnąwszy dłoń w pięść, drugą obmacywała twarde napięte mięśnie swego prawego ramienia poprzez czyste niebieskie płótno rękawa koszuli był to jej machinalny odruch zawsze po zakończeniu posiłku. Potem wzięła lampę ze stołu i szybkim ruchem głowy w stro schodów dała garbusowi znak, by szedł za nią.

Nad sklepem mieściły się trzy pokoje, w których panna Amelia mieszkała od urodzenia dwa mniejsze, sypialne, po bokach i trzeci większy, salonik, między nimi. Niewielu było takich, co widzieli te pokoje, ale wszyscy wiedzieli, że są dobrze umeblowane i niezwykle czyste. I oto teraz panna Amelia brała ze sobą na górę jakiegoś brudnego małego garbusa, przybłędę nie wiadomo skąd. Wchodziła na schody wolno, po dwa stopnie naraz, trzymając lampę wysoko w górze. Garbus postępował tuż za nią, tak że niepewne, poruszające się światło tworzyło z obu ich postaci tylko jeden wielki, powykręcany cień na ścianie. W krótki czas potem mieszkanie nad sklepem było już równie ciemne jak reszta miasteczka.

Następny ranek wstał pogodny, po wschodzie słońca, którego ciepły fiolet mieszał się z różowością. Na polach dokoła miasteczka ciągnęły się już zaorane bruzdy i od wczesnej godziny dzierżawcy wtykali w grunt młode ciemnozielone sadzonki tytoniowe. Płochliwe kawki polatywały nisko, kreśląc na ziemi szybkie niebieskie cienie. W miasteczku robotnicy wychodzili z domu z obiadem w menażkach, a w słońcu okna przędzalna oślepiały złotem. Powietrze było rześkie, drzewka brzoskwiniowe w kwieciu wyglądały jak lekkie marcowe obłoczki.

Panna Amelia zeszła na dół o świcie, jak zwykle. Umyła głowę pod pompą i po chwili już zajęła się swoją robotą. Później w ciągu ranka osiodłała muła i pojechała sprawdzić, co się dzieje z jej kawałkiem gruntu koło szosy do Forks Falls, gdzie miała posadzoną bawełnę. Około dwunastej oczywiście wszyscy już wiedzieli o garbusie, który w środku nocy pojawił się w sklepie. Ale jak dotąd nikt go nie widział. Dzień się wnet zrobił gorący, a niebo było mocno niebieskie, jak to w południe. Wciąż jeszcze nikt na oczy nie widział owego dziwnego gościa. Ten i ów przypominał sobie, że matka panny Amelii miała przyrodnią siostrę ale zdania były podzielone, czy umarła ona młodo, czy też uciekła z sezonowym robotnikiem od tytoniu. Jeżeli chodzi o pretensje garbusa, to wszyscy byli zgodni, że musiał całą tę historię zmyślić. Toteż miasteczko, dobrze znające pannę Amelię, zdecydowało, że niechybnie po nakarmieniu kazała mu się wynosić. Ale przed wieczorem, kiedy niebo zbielało i właśnie schodzili ze zmiany, któraś kobieta powiedziała, że w jednym oknie od tych pokoi nad sklepem mignęła jakaś wykrzywiona twarz. Sama panna Amelia nic nie mówiła. Załatwiała klientów w sklepie przez pewien czas, potem godzinę kłóciła się z jednym o uchwyt pługa, naprawiła siatkę w kurniku, wreszcie około zachodu słońca zaryglowała drzwi i poszła do siebie na górę. Miasto zostało niepewne i rozgadane.

Następnego dnia panna Amelia nie otworzywszy sklepu przez cały dzień siedziała zamknięta na górze i z nikim się nie widziała. I właśnie tego dnia rozeszła się ta pogłoska pogłoska tak okropna, że i w miasteczku, i w całej okolicy wszystkich ogłuszyła. Puścił ją tkacz imieniem Merlie Ryan. Jest to człeczyna, z którym nikt się nie liczy, żółty, człapiący, całkiem bez zębów. Gnębi go choroba zwana trójdniową malarią; oznacza to, że co trzy dni chwyta go gorączka. Przez dwa dni więc jest nudny i skwaszony, a trzeciego dnia ożywia się i to wtedy potrafi mu przyjść coś niezwykłego do głowy, zazwyczaj coś głupiego. Właśnie więc Merlie Ryan miał znowu tę swoją gorączkę, kiedy nagle powiedział:

A ja wiem, co panna Amelia zrobiła. Zamordowała tego człeka, musiał coś tam mieć w tej swojej walizce.

Powiedział to spokojnie, jakby stwierdzał fakt. I nie minęła godzina, jak wieść ta obiegła miasteczko. Rozrosła się przy tym w opowieść straszną i obrzydliwą. Było w niej wszystko, od czego serce zamiera w słuchających: garbus, pogrzeb wśród bagien o północy, wleczenie panny Amelii ulicami miasteczka w drodze do więzienia, kłótnie nad spadkiem po pannie Amelii ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin