Radtke Gunter - CIENKA BŁONKA BALONIKÓW.rtf

(1319 KB) Pobierz

GÜNTER

RADTKE

CIENKA BŁONKA

BALONIKÓW

 

Jeżeli ktoś wychodzi z domu rano na. kilka minut przed dziewiątą, trzymając w rękach dwie walizki, walizki te starannie układa w bagażniku swego wozu, większą na dole, mniejszą na wierzchu; jeżeli ten ktoś, oszczędzając miejsca, przysuwa obie walizki do blaszanej ścianki karo­serii, co wskazuje na to, że puste jeszcze miejsce wypełni bagażem, który zniesie na dół; jeżeli ten ktoś zatrzaskuje pokrywę bagażnika, aby pójść po resztę rzeczy, i zaraz wraca z dwiema sztukami bagażu — z przewieszoną przez ramię dużą, ciężką torbą, której rzemień wrzyna się w ra­mię, i ze starą, wybrzuszoną teczką, która wskutek nie domkniętych zamków wyglądałaby jak ziewająca twarz, gdyby nie przyciśnięto jej brody do czoła szerokim pasem; jeżeli ten ktoś wszystko to starannie układa w bagażniku, po czym wyczarowuje spod łokcia jeszcze tranzystor, za­biera go ze sobą na miejsce kierowcy, wsiada, zatrzaskuje za sobą drzwi wozu i zapuszcza silnik; jeżeli ten ktoś do­kładnie co do minuty o dziewiątej rusza, można być pew­nym, że wie, dokąd ma jechać, że do celu dojedzie prostą drogą, nie zbaczając, punktualnie, niezawodnie, pewnie. Ten ktoś ma niewątpliwie kilometry w małym palcu i już od dawna zaplanował sobie tę podróż. Coś takiego widać przecież na pierwszy rzut oka.

A jeżeli tego ranka o dziewiątej ktoś po przeciwnej stronie ulicy stał za firanką i myślał: Aha, ten tam ładuje walizki do wozu, ten tam wyjeżdża — czyż ten obcy czło­

wiek, który się temu przyglądał, mógł przypuszczać coś innego?              -

Ktoś, kto się przyglądał z przeciwnej strony — czyż nie mógł przede wszystkim pomyśleć o własnych walizkach, które gdzieś tam były schowane, o swojej pięknej po­dróży, która niestety należała już do przeszłości, albo o tej, którą miał przed sobą? A jeśli ów obserwator zachował w pamięci złą, nieudaną podróż, tym chętniej myślał o no­wej, takiej, która by pozwoliła zapomnieć o tamtej, nie­fortunnej.

To była po prostu sprawa moich walizek. Poza tym w lecie słońce dociera już z samego rana do dwu- i trzy­piętrowych domów naszej ulicy, a frontony ich opromie­nia jasnym światłem najpierw po naszej stronie. A może jakiś promień światła padł także na mój bagaż, dlaczego więc zamki u walizek nie mogły rzucić blasku na drugą stronę, w strefę cienia? Tam gdzie wilgotny po nocy asfalt musiał jeszcze czekać na słońce, gdzie fasady trwały w pozbawionej światła szarości, a szyby okienne nie ze­chciały jeszcze błyszczeć jak lustra — więc takie migo­tanie mogło tam zwrócić uwagę na moje walizki, kiedy je ładowałem do wozu.

Jeśli kogoś ogarnia chęć podróżowania, nie należy tego przypisywać nastrojowi naszej ulicy. Nie jest to ulica, z której człowiek bezustannie pragnąłby się wyrwać, i to całkowicie. Tak nie jest. Bo to ulica, gdzie nie ma wiel­kiego ruchu — na to zważaliśmy wówczas, szukając miesz­kania; trochę tu więcej ożywienia z rana i wieczorem, w godzinach, kiedy się idzie do pracy lub wraca, ale w ciągu dnia panuje spokój. Na przykład: w naszym domu mieści się tylko sklep z maszynami do szycia. A jak często kupuje się w życiu maszynę do szycia? Taki więc jest ten sklep. Obok szyld: „Dom dywanów”. Tak się na­zywa. A jest to tylko mały sklepik. Jednak cztery czy pięć rodzin, które mieszkają w takiej kamienicy, nie mu­siały nigdy podawać numeru domu, jedynie: „Dom dywa­nów”. Nawet gdyby sklep, który nadawał imię kamienicy, był nie wiem jak mały, lokatorzy woleliby mówić „Dom

dywanów” niż wymieniać numer domu. W takim małym mieście było to możliwe, mogli sobie na to pozwolić.

Nie, to niezbyt ożywiona ulica. Trochę dalej, w kierunku miasta, jest mały sklep, sklepik, w którym już od samego rana panuje ruch: trzydziestofenigowe porcje lokalnych gazet ułożone w średniej Wielkości stos powodują nieu­stanne brzęczenie dzwonka, a stara kobieta woła z zaple­cza: Gazet już nima! Dzwonek rozlega się coraz rzadziej; dopiero po południu: zeszyty, gumki, papier do wykła­dania szaf.

Do dziewiątej rano wiele parkujących wozów już odje­chało, a tu i ówdzie wietrzy się pościel w szeroko otwar­tych oknach. U nas oczywiście nie. Ingrid tego nie znosiła. Poza tym wiedzieliśmy dokładnie: to raczej niezdrowe niż zdrowe. Pościel w słońcu! Co za nonsens! Wysuszało cienką warstwę tłuszczu w pierzach, i jaki rezultat? Naj­lżejsze wstrząsanie pierzyn wzniecało w pokoju sypialnym śnieżny pył, który wieczorem długo tańczył w świetle lampy, może przez całą noc. A potem tacy ludzie się dzi­wią, że w sypialni wciąż kaszlą, możliwe, że któregoś dnia pomyślą o czymś... i dlatego wykładają pościel w oknach, żeby ją słońce dobrze naświetliło. Często zasta­nawialiśmy się, jakie ci ludzie mają pojęcie o lampie elek­tronowej albo o technologii próżni i czy rozumieją, co to jest psychoza endogeniczna. Zgoda: pościel w oknach może i ożywia obraz ulicy, lecz dla Ingrid i dla mnie był to dowód, jak mało ludzie na ogół wiedzą. A pierzyny ist­nieją już od dawna!

Wszystkie frontony domów na tej ulicy wyglądają bar­dzo porządnie, fasady są pomalowane, a tam gdzie zmo­dernizowano otwory okienne, pomalowano też obramowa­nia, nie przesadnie, by nie rzucało się w oczy, dyskretnie, wtapiając to w starą fasadę; na tej ulicy są też bramy — nie tylko solidne, ale powiedziałbym nawet: ładne. Poza tym? Na żadnym frontonie, jak ulica długa i szeroka, nie znajdziesz tablicy: Tu żył. Tu mieszkał. Tu umarł. Albo też: Tu się urodził. Nie, tego nie ma na naszej ulicy.I Tam dalej w tej miejscowości, jak w wielu innych pod- I

alpejskich osiedlach, są takie tablice, ale tutaj, na tej ulicy ich nie ma.

Tak czy siak — ktokolwiek z naprzeciwka widział, jak wyruszałem w drogę, i zwrócił na mnie uwagę z powodu walizek, mógł pomyśleć: Aha, to ten z drugiego piętra. Byłby to spostrzegł nawet człowiek obcy z drugiej strony ulicy, kierując się sygnałami świetlnymi pokojów. I jeśli ktoś wyglądał być może oknem, na przykład kobieta, która na chwilkę wyłączyła elektroluks, albo mężczyzna, który miał czas na ziewanie po nocnej pracy — mogli najwyżej pomyśleć: To ten stamtąd, z drugiego piętra, wyrusza sam, a więc ta blondynka dziś z nim nie jedzie, Z całą pewnością nikt nie zobaczył Ingrid w oknie, tam na drugim piętrze.

Stała najprawdopodobniej w głębi pokoju, o krok od zasłon, a więc nie w miejscu, skąd dawniej poruszeniem zasłony dawaliśmy sobie znak pożegnania, kiedy jedno z nas wychodziło z domu.

Tak po prostu wychylić się z okna i długo machać ręką to nie uchodzi. Owszem, ujdzie to jeszcze na peronie, bo inni też machają. Ale tu, na tej ulicy, i to rankiem, który jest taki sam jak każdy inny ranek, nie, tu nie. A co do Ingrid i mnie: to w ogóle nie byłoby do pomyślenia, nawet dawniej takie jawne machanie ręką nigdy nie byłoby do pomyślenia. U nas — nie.

Dlaczego?

Może nie da się tego w ogóle wytłumaczyć. Kto potra­fiłby to zrozumieć? Niewiele jest zresztą osób, które mo­głyby Ingrid i mnie o to zapytać. No bo kto? I w ogóle — wyjaśnienia!

Gdy wychodziłem z mieszkania, Ingrid mogłaby na przykład powiedzieć: Twoja sławetna punktualność! Ale nie odezwała się ani słowem. To nie u nas! Spojrzała tylko na zegarek i przy tym trochę go nakręciła.

Co tu wyjaśniać? Przypomniałem sobie: kiedyś miałem zamiar podarować jej zegarek'elektronowy.

No, teraz nic z tego.

Dopóki silnik porządnie się nie rozgrzeje, nie sprawia

przyjemności. Pierwsze kilometry lepiej jechać na trzecim biegu, aż przestanie się zacinać.

Ale zaskoczył natychmiast.

Miałem już nawet miasto za sobą.

Czy odczuwałem ulgą? To niewłaściwe określenie. Nie, nie ulgę. Rozczarowanie? Także nie. Bo nie odbyło się to raptownie, bez nieodzownego w takim przypadku mo­mentu zaskoczenia.

Było tak, jak gdyby się chciało przejść przez drzwi, ale nie przez te właśnie, które były jedynymi drzwiami.

Tak bywa zawsze, że później nie można sobie przypo­mnieć dnia i godziny, kiedy przekroczyliśmy jakąś gra­nicę czy jak to nazwać. Bardzo dawno czy nie tak bardzo dawno, bo ja wiem! Z całą jednak pewnością nie mogli­śmy z Ingrid uzgodnić, co jest dawno, a co niedawno.

Wyjechaliśmy za miasto, żeby, jak to się mówi, trochę się przewietrzyć; było to chyba jakiejś niedzieli, może trzy, może cztery tygodnie temu. Nieważne.

To nie był początek.

Kiedy za miastem, na parkingu, zatrzasnęliśmy za sobą drzwi wozu, powiedziałem do. Ingrid — doprawdy nie wiem, co mnie do tego skłoniło — powiedziałem: Popatrz, jak ładnie wygląda ta mała osada tam w dali pod lasem, opromieniona słońcem, a Ingrid powiedziała: Jaka osada? No tak, jakaś stara wieś, całkiem ładna, owszem. Sporo jest takich osad, i co z tego?

Ciekaw jestem, skąd się nagle wzięła ta mgła? — po­wiedziałem.

Coś musiało być w tym pytaniu, bo na twarzy Ingrid malowało się zdziwienie. Lecz ani słówka, tylko ostrożne spojrzenie w moim kierunku, jeśli sobie dobrze przypo­minam. Później trudno to dokładnie opisać. Za dużo kory­gujemy. Zawsze wszystko korygujemy. Prawda dnia wczo­rajszego nie jest prawdą dzisiejszą. Nikt nie nazwie kłam­stwem swych wczorajszych pragnień tylko dlatego, że się nie ziściły. Tak robią tylko ludzie słabi. Po prostu jest

coraz trudniej wybrać dla siebie odpowiednią prawdę. Zawsze stoi na przeszkodzie rzeczywistość. Ogólna podaż rzeczywistości jest po prostu za duża. Wygląda na to, że będzie coraz większa. Nie można wszystkiemu podołać. Sięgamy po coś, chwytamy sądząc, że powinniśmy to zdobyć. Najprościej jest trzymać się swego zawodu. To się już sprawdziło, dziś pozostaje to jedynym ratunkiem. Nauczyciel przyjmuje rzeczywistość nauczycieli, menażer rzeczywistość menażerów, księgowa rzeczywistość księ­gowych, listonosz — listonoszów, a czyściciel okien, ekspe­dientka, lekarz i wszyscy inni... Istnieje dużo zawodów.

Co prawda, to prawda... wówczas, przed mniej więcej trzema tygodniami, podczas wyjazdu za miasto — trzeba się trochę przewietrzyć — nagle wspomniałem o mgle, powiedziałem: Skąd się wzięła ta mgła? I dopiero po chwili,

o              której trwaniu lepiej nie mówić, ponieważ każdy ma swoiste poczucie czasu — więc dopiero po chwili pada pytanie Ingrid o mgłę. Może powiedziała: O jakiej mgle mówisz, dopiero co widziałeś jakąś osadę. Może powie­działa: Gdzie widzisz mgłę? A może wypowiedziała tylko jedno słowo: Mgła? ze znakiem zapytania, skrót, którego się używa wobec kogoś bliskiego... do licha, czy to ważne, jak ona zapytała?

Mówiłem o mgle, nie mógłbym zaprzeczyć, w takich wypadkach człowiek jest zbyt pochopny. Kiedy tylko prze­czuwamy jakieś nowe doświadczenie, mówimy sobie: Uwa­ga'. Ostrożnie! i upychamy je w pobliże wcześniejszych doświadczeń. Nagłe przerażenie czy coś w tym rodzaju — przykre uczucie, toteż czasami próbuję bronić się przy­zwyczajeniem. Któż tego nie robi? Jeszcze nie jestem najgorszy.

Niewątpliwie Ingrid nie widziała mgły, toteż dałem spokój tej mgle. Powiedziałem do Ingrid: No więc nie ma mgły, a ona do mnie: Ale przed chwilą powiedziałeś... a ja znowu do niej: Wykreśl to po prostu, i może, sto­sując wybieg, trochę zirytowany zapytałem: Czy doprawdy nie można wykreślić tego, co się raz powiedziało, czy to jest takie trudne? Przecież to tylko słowa, słyszysz? Więc

nie rób z tego wielkiej sprawy, powiedziałem do Ingrid, a ona: Dlaczego się tak irytujesz?

Ja... irytuję sią?

Wciąż jeszcze opierałem sią plecami o nasz wóz, mówiąc miałem oczy przymknięte i ^wystawiłem twarz na słońce. Jest tak cudnie, powiedziałem do Ingrid, przymknij oczy i pozwól, by słońce świeciło ci w twarz, to takie przy­jemne.

Wiesz, jesteś dziś bardzo dziwny.

Przede wszystkim zachować spokój, wygrać trochę czasu.

Ręce miałem jak lód, ciarki przechodziły mnie aż do ramion.

Byłoby niemądrze powiedzieć do Ingrid od razu: Nagle nie widzę już tej osady wyraźnie, ani lasu, ani słońca. Powiedziałem natomiast: Mógłbym tu zawsze tak stać z zamkniętymi oczyma i wystawiać twarz na słońce.

Ale nie po to wyjechaliśmy za miasto. Chcieliśmy się trochę przejść, ..a przy tym możesz także wystawiać twarz na słońce.

Za przymkniętymi powiekami jeszcze raz nawinąłem so­bie jak na szpulkę: Jechaliśmy znaną drogą o dobrej wi­doczności, dotarliśmy na parking i postanowiliśmy zgodnie zatrzymać się na skraju lasu i stąd wyruszyć na spacer. Zażyć trochę ruchu! To podobno zdrowe. Zatrzasnęliśmy za sobą drzwi wozu i od razu wchłonęliśmy w siebie wszystko: aromat wilgotnego mchu, który parował z lasu i osiadał na asfalcie, i nie ulatniał się z gorącego wy­asfaltowanego kwadratu, na którym staliśmy, z prawej strony szosy szereg młodych brzóz, jasnozielone trzepo­tanie liści, nad tym błękit nieba pozbawionego arogan­ckich szram huczących odrzutowców. I przecinająca żół- ciznę rzepaku polna ścieżka biegnąca w dal, ludzie idący w pojedynkę i nie w pojedynkę, szczupli, wyprostowani, przesadnie wysokie postacie na tle dali, ludzie, którym cienie deptały po piętach, ponieważ słońce nie stało już wysoko na niebie.

I to wszyśtko 'naraz.

I z tej radości, tak, mogę spokojnie powiedzieć: z rado-

ści — człowiek chce raz jeszcze utwierdzić się w swym postanowieniu, na przykład: zatrzymać się tam, gdzie mo­żna coś zobaczyć — powiedziałem do Ingrid: Popatrz, jak ładnie wygląda ta mała osada tam w dali pod lasem, opromieniona słońcem; Ingrid zaś odparła: Jaka osada? Tam dalej? No tak, jakaś stara wieś, całkiem łacina, owszem. Sporo jest takich osad, i co z tego — a ja nagle nie zdołałem odnaleźć tej osady tam w dali, ani lasu, ani słońca. Wszystko się zaćmiło.

Zachować spokój, wygrać trochę czasu. To przede wszy­stkim.

Tu w pobliżu wszystko pozostało nie zmienione.

Tuż przede mną widziałem wszystko jak przedtem, wy­raźnie jak zawsze. Stałem jeszcze przy wozie, mój wzrok minął chłodnicę, padł na kawałek parkingu, szarego, na kilka krzaków u skraju szosy, zielonych, na kosz do śmieci, brudnożółty, na ławkę, czerwonobrunatną, ale czy muszę to wszystko opisywać? — i dostrzegłem dużo światła słonecznego, światła popołudnia, jasnego, bardzo jasnego, ale potem, co potem? Nagle obraz się urwał, skończył się, został odcięty, odcięty w poprzek w prostej linii — czy też powiedzmy ograniczony krawędzią, czy ja wiem?

I nad tą linią, nad tą krawędzią, tą granicą nie mogłem już nic wyraźnie dojrzeć. Wszystko się zmąciło.

W pierwszej chwili zaskoczenia powiedziałem Ingrid

o              mgle.

To był błąd.

Więc mocno zacisnąłem oczy i wystawiłem twarz na słońce.

Za powiekami szybki namysł: Przypuśćmy, że teraz otworzę ocz.y i dojrzę tylko najbliższe otoczenie, co wtedy?

Ale może to już minęło. Może było to po prostu jakieś drobne zaburzenie w organizmie, coś związanego z krą­żeniem, z ukrwieniem, takie pojęcia każdemu są znane, takie słowa mamy pod ręką, kiedy trzeba wytłumaczyć jakieś zaburzenia. Dziwne określenie: zaburzenia w ukrwie- niu, jak to brzmi... Mroczne określenie. Może miałem takie mroczno-mroczne zaburzenie w ukrwieniu, takie -malut-

kie, każdy zaczyna od małego, a kiedy teraz otworzą oczy, będzie wszystko w porządku.

A może — to także należy uwzględnić — może u mnie jest to proces bardziej skomplikowany.

Wówczas musiałbym się oficjalnie zdecydować na złe samopoczucie. Na początku tak:. Słuchaj no, Ingrid, nie bardzo dobrze się czuję, jakoś tak dziwnie. Wtedy ona pomyśli, inteligentna, jak to ona, o pewnych ewentual­nościach, może się nawet zaniepokoi — nie ma lekarza w pobliżu — w każdym razie nie będzie uważała za śmieszne mgły czy co tam jeszcze powiedziałem. To pozo­stałoby jeszcze na później.

Co prawda nie leżało dotąd w mojej naturze udawać chorego. Nie mam wprawy. Dam lepiej spokój, można z tym wpaść. Nigdy nie wiadomo, czy nie wywoła się wilka z lasu.

No więc jak?

Tupnąć nogą — do diabła! Tak też nie można, nłe jestem dzieckiem, co się nagle ze mną dzieje: to rozedrganie, zde­nerwowanie, nogi jak z waty, co to znaczy?

Ingrid zaraz powie: Co się z tobą dzieje, dokładnie tak już to mówi, i: Co tak stoisz, chodźże wreszcie.

Mógłbym tak wiecznie stać z zamkniętymi oczyma. Zrób to samo! I wystawiam jeszcze bardziej twarz na błońce.

Żebrak w niedzielę.

Opanowuję _ się, rozkazuję sobie: Teraz otwórz oczy! Tylko bez paniki.

Wciąż jeszcze opieram się o drzwi wozu, manipuluję kluczem przy zamku, ale wrażenie normalnego zachowania się szybko mija: na sprawnie zamykający się zamek zu­żyłem już tyle czasu, ile potrzeba na zamek zamykający się opornie, na sprawnie obracający się klucz zmarnowa­łem tyle czasu, ile potrzeba na klucz obracający się opor­nie, nie mogę wygospodarować więcej czasu.

Niepokój Ingrid mnie popędza. Ona aż kipi wewnętrz­nie, kipi jak garnek. I stoi tak sztywno. Wiatr odważa się zaledwie wyciągnąć pojedyncze pasemka z jasnego hełmu jej włosów, mocno przylegających do głowy. Kąciki ust

13

V

już mają się wykrzywić ironicznie. Nawet jej prosty no.s z zawsze węszącymi chrapkami wygląda dziś ostrzej niż zazwyczaj, a może wszystko to sprawia wyciągnięta szyja.

Spoglądam na wóz, jeszcze raz ujmuję za klamkę: drzwi są zamknięte, mówię bardzo głośno i błyskawicznie obejmuję wzrokiem kawałek parkingu, szary, kilka krza­ków, zielone, kosz na śmiecie, ławkę i tak dalej, wszystko w jasnym świetle słońca, ale tam w tle widzę wszystko znowu jak przez mgłę, kilka metrów dalej spostrzegam wszystko niewyraźnie, wszystkie zarysy zacierają się na białej płaszczyźnie, a w ogóle płaszczyzna to za dużo powiedziane. Nie można pomyśleć, nawet przelotnie, że jakieś płótno z przodu było już pomalowane, stało się obrazem, ale z tyłu jest puste, nie: byłbym zadowolony, gdybym tam widział płótno. Wtedy byłbym bezpieczny. Ale teraz jest tak: kilka metrów tuż przede mną wszystko pozostało jak przedtem, natomiast za tymi kilkoma me­trami wszystko jest zamazane. Co za świństwo! Stoję jak przed ścianą w pokoju, z której właśnie znika ostatnie przezrocze.

Nie mogę już twierdzić, że to mgła, mgła byłaby nie na miejscu, mgła jest to para wodna, a więc coś material­nego.

Tego i owego człowiek nauczył się jako dziecko. Spoglądam na Ingrid, która stoi na krawędzi mojego obrazu, i najchętniej zawołałbym: Ostrożnie! Nie cofnij się ani o krok!

Ingrid, powiadam, a ona rozpoznaje pewien odcień głosu i niepokój chwilowy zamienia się w niepokój trwalszy — Ingrid, nie całkiem dobrze się czuję, jakiś jestem nieswój.- nie wiem, co się ze mną dzieje. Wszystko jest takie za­mglone. W każdym razie na większą odległość.

Masz bóle w lewym ramieniu promieniujące w kierunku serca?

Nie, nie, to na pewno nie to.

Proponuje, abym wziął ją pod rękę. Jesteśmy przy tym bardzo ceremonialni — daj-spokój, tak-jest-dobrze i cze- mu-nie. W ten sposób oddalamy się od wozu.

Możemy iść powoli, mówi Ingrid z jakąś niezwykłą u niej cierpliwością. Nie ma w tym wprawy.

Teraz zacznie mówić o wsi tam w dali, jestem tego pewien. Ostatecznie to osoba inteligentna. Czyż mógłbym żyć z głupią kobietą?

Muszę się skoncentrować, na chodzeniu pod rękę. Nigdy w ten sposób nie spacerowaliśmy.

Teraz jednak stawiamy kroki tuż obok siebie. I do­prawdy od razu przypomina mi się pewna lekcja w szkole. Dyktando. Nie burza przecinek lecz mgła jest wrogiem żeglarza kropka. Kiedy mgła zasnuwa widnokrąg prze­cinek żeglarz czuje się jeszcze bardziej samotny niż zwykle kropka. Nie ma na wodzie żadnych znaków przecinek we dług których mógłby rozpoznać kierunek swego szlaku przecinek nie widać słońca przecinek nie widać gwiazd kropka. Kompas jest narzędziem przecinek które pozwala określić strony świata kropka.

Kompas napisałem w dyktandzie prawidłowo, ale mgłę przez „k” *. I wówczas ten gruby Mischnik wlepił mi napisanie całej strony mgły przez „g”. Calutką stronę zeszytu pełną mgły. To było okropne. Powtarzanie wciąż jednego i tego samego wyrazu.

Skąd przyszła mi teraz do głowy ta mgła? Zapewne stąd, że istotnie podczas chodzenia towarzyszy mi krótka, jasna strefa; wtedy nie ma żadnej mgły, biała ściana, biała mglistość pozostaje w pewnej odległości. I już w myśli słyszę zjadliwe dowcipy. Proszę, proszę! Teraz nosi swój dystans przed sobą!

Jakie to dziwne. Mógłbym powiedzieć: Moje oczy idą także krok za krokiem, idą synchronicznie. Co proszę? On chodzi synchronicznie. Jak to, czy pan nic nie wie? Or. zapadł na nową chorobę synchronitis, to ma podobno coś wspólnego z oczami, nikt nie wie nic dokładnego, czy to nie dziwne?

To żaden spacer, mówi Ingrid, chcesz iść dalej?

Tylko jeszcze mały kawałek, powiadam. I chyba zwa­riowałem tego dnia, doprawdy mówię o zapachu mchu: Czujesz ten zapach, dolatuje aż poprzez szosę?

Ingrid, zdumiona: Mech zawsze tak pachnie, nigdy nie pachnie inaczej. Jesteś dzisiaj dziwny.

Zachować spokój, wygrać trochę czasu!

Zaraz się okaże, czy to jest jakaś błahostka związana z krążeniem, może już za kilka sekund znowu będzie wszystko wyraźnie widać. Byłoby śmieszne, gdybym przed­wcześnie zaczął się tłumaczyć.

Zaburzenie w ukrwieniu, jak to dziwacznie brzmi.

Wyskakiwać od razu z wyjaśnieniami — nie wiem, ale chyba to często nie zdaje egzaminu.

Kiedyśmy śię z Ingrid poznali, miała za sobą to sa­mo doświadczenie. Zawsze ludzie wszystko wyjaśniali, a w gruncie rzeczy były to słowa, które wypowiadali tysiące i setki tysięcy razy, no, powiedzmy trochę poprze­stawiane, ale często nawet nie, przeważnie w zwartych blokach, ten sam ton, ta sama składnia wykuta raz na zawsze, język jako poduszka do stempla — okropne, okropne!

Śmialiśmy się. Jak oni to robią, ci ludzie? Wiesz, jak ja to widzę? Tak, dokładnie tak. Ja też to tak widzę. A to tak, a tamto tak. Ja także. Ja także to tak widzę. Jak to dobrze. Tak, bardzo dobrze. Do każdego tematu wra­caliśmy sto razy wciąż od nowa. Tak, właśnie tak, ach, jak cudownie: dokładnie tak, a jeszcze dokładniej tak i znowu tak, a poza tym mają śliczne małe szufladki dla swych stempelków, i jak w dzieciństwie bawili się w sklep, tak samo teraz wyciągają szuflady, wszystkie wciąż od nowa, i jak to świetnie, że wszystko leży tam gotowe — wystarczy tylko sięgnąć. Na przykład: coś się podchwyci w teatrze podczas antraktu albo od sąsiedniego stolika w kawiarni czy restauracji, te rozmowy, pamiętasz jeszcze ludzi, którzy sobie wciąż opowiadają, co wspólnie przeżyli, kiedyś tam „pamiętam jak dziś!” — i w...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin