Conrad Joseph - W oczach zachodu.doc

(1533 KB) Pobierz
W oczach Zachodu

Joseph Conrad

W oczach zachodu

 

Przełożył Wit Tarnawski

 

Agnes Tobin, która przyniosła do naszych drzwi dar przyjaźni z najdalszych brzegów Zachodu.

 

Wolność przyjęłabym z każdej ręki,

Jak człowiek głodny chwyta kawałek chleba

Natalia Haldin

 

OD AUTORA

Przyznać należy, że przez zwyczajną kolej rzeczy „W oczach Zachodu” stało się już rodzajem powieści historycznej, której przedmiotem jest przeszłość.

Uwaga ta da się zastosować w pełni do zdarzeń powieści; ponieważ jednak jest to w swej istocie próba przedstawienia raczej psychologii Rosji, aniżeli jej stanu politycznego — śmiem żywić nadzieję, że i dzisiaj nie straciła ona całkowicie swego znaczenia. W pochlebnym tym mniemaniu podtrzymuje mnie i to, że w wielu współczesnych artykułach na tematy rosyjskie spotkałem się z nawiązaniem do niektórych powiedzeń i opinii wyrażonych na kartach mej książki, a rodzaj tych wzmianek świadczy o jasności mego widzenia i trafności sądu. Nie potrzebuję chyba zapewniać, że pisząc tę powieść nie miałem innego celu na oku, jak przedstawić pod postacią zdarzeń zmyślonych ogólną prawdę zawartą w wydarzeniach — wraz z moimi szczerymi przekonaniami o moralnym obliczu pewnych faktów mniej lub więcej znanych całemu światu.

Jeżeli idzie o samo powstanie utworu, mogę powiedzieć, że kiedy zaczynałem pisać, miałem wyraźną koncepcję jedynie części pierwszej z trzema postaciami — Haldina, Razumowa i radcy Mikulina — zarysowanymi jasno w mej głowie. Dopiero gdy ukończyłem część pierwszą, objawiła mi się pełna fabuła — w całym swym tragizmie i następstwie wydarzeń — jako całość nieunikniona a zarazem dość rozległa w zarysie, by pozostawić swobodę memu twórczemu instynktowi i dramatycznym możliwościom tematu.

Przebiegu akcji wyjaśniać nie trzeba. Nasunęła się sama — bardziej drogami uczucia niż myśli. Jest to owoc nie tyle bezpośredniego doświadczenia, ile ogólnej wiedzy, wspartej przez sumienne rozważania. Największą moją troską było znaleźć i utrzymać ton ścisłej bezstronności.

Obowiązek absolutnej rzetelności został mi nałożony przez względy historyczne i dziedziczne — szczególne doświadczenia narodowe i rodzinne, nie mówiąc już o zasadniczym moim przekonaniu, że tylko prawda może być racją bytu jakiejkolwiek twórczości literackiej, która rości sobie najskromniejsze prawo do imienia sztuki i pragnie znaleźć miejsce w dorobku kulturalnym mężczyzn i kobiet swojego czasu. Nigdy jeszcze nie przyszło mi z większym trudem zdobywać odpowiedni dystans w stosunku do przedmiotu, wznieść się ponad wszystkie namiętności, przesądy i nawet osobiste wspomnienia. Może właśnie ze względu na ten dystans „W oczach Zachodu” nie miało powodzenia u publiczności, gdy ukazało się po raz pierwszy w Anglii. Nagroda spotkała mnie w sześć lat później, kiedy dotarły do mnie pierwsze wiadomości o powszechnym uznaniu dla mojej książki w Rosji, gdzie wydano ją w licznych nakładach.

Rozmaite postacie, które biorą udział w tej historii, również nie zawdzięczają swego istnienia bezpośredniemu doświadczeniu, lecz ogólnej wiedzy o sytuacji w Rosji, jak też o moralnych i uczuciowych reakcjach rosyjskiego temperamentu na ucisk tyrańskiego bezprawia, które — używając ogólnoludzkich terminów — można by sprowadzić do formuły: bezsensowna rozpacz, wywołana bezsensowną tyranią. Mnie interesowało przede wszystkim to, jak przedstawiał się wygląd, charakter i los jednostek w zachodnich oczach starego nauczyciela języków. On sam był przedmiotem licznych uwag krytycznych: nie zamierzam jednak po upływie tylu lat usprawiedliwiać jego istnienia. Był mi potrzebny i dlatego sądzę, że przyda się też czytelnikowi, zarówno jako żywy komentarz, jak i dzięki roli, którą odgrywa w rozwoju wątku powieści. Chcąc wywołać wrażenie rzeczywistości uważałem za konieczne mieć naocznego świadka zdarzeń w Genewie. Potrzebny mi był również współczujący przyjaciel dla panny Haldin, która bez niego musiałaby wydać się nadto już samotna i opuszczona, by budzić wrażenie osoby prawdziwej. Nie miałaby obok siebie nikogo, kto potrafiłby dostrzec jej wiarę w ideały, jej wielkie serce i proste uczucia.

Razumow został potraktowany ze współczuciem. Dlaczegoż miałoby być inaczej? Jest to zwyczajny młody człowiek, obdarzony zdrową zdolnością do pracy i zdrowymi ambicjami.

Posiada przeciętne sumienie. Jeżeli jest w nim coś z lekka nienormalnego — to przeczulenie co do własnej pozycji społecznej. Jako dziecko niczyje odczuwa żywiej niż ktokolwiek inny, że jest Rosjaninem — albo nikim. Razumow zupełnie słusznie patrzy na całą Rosję jako na swoją ojcowiznę. Krwawa bezcelowość zbrodni i poświęceń fermentujących w tej bezkształtnej masie ogarnia go i łamie. Nie sądzę jednak, by w swojej rozterce był kiedykolwiek potworny. Nikogo nie przedstawiłem tutaj jako potwora — ani prostodusznej Tekli, ani fanatycznej Zofii Antonówny. Piotr Iwanowicz i pani de S. proszą się o cięgi. Są małpami złowrogiej dżungli i zostali potraktowani tak, jak na to zasługiwały strojone przez nie grymasy. Jeśli idzie o Nikitę — zwanego Nekatorem — jest on typowym wykwitem terrorystycznego matecznika. W tworzeniu tej postaci najwięcej trudności sprawiała mi nie jej potworność, lecz banalność. Wystawiano ją na widok publiczny przez lata całe w tak zwanych rewelacjach dziennikarskich, w sekretnych szkicach historycznych, w sensacyjnych powieściach.

Najbardziej przeraża refleksja (mówię teraz we własnym imieniu), że wszyscy ci ludzie nie są zjawiskiem wyjątkowym, lecz powszechnym — są normalnym wytworem swego kraju, czasu i rasy. Okrucieństwo i głupota rządów autokratycznych, odrzucając wszelką praworządność i opierając się w gruncie rzeczy na zupełnej anarchii moralnej, wywołują nie mniej głupią i dziką reakcję całkiem utopijnego rewolucjonizmu, który oddaje się niszczeniu, nie przebierając w środkach — w tej dziwacznej wierze, że w ślad za upadkiem istniejącego porządku musi przyjść zasadnicza przemiana w sercach. Ci ludzie nie są w stanie zrozumieć, że mogą osiągnąć jedynie zmianę nazw. Zarówno prześladowcy, jak prześladowani są na wskroś Rosjanami; i świat raz jeszcze przekonywa się o prawdziwości przysłowia, że tygrys nie potrafi zmienić pręg na swej skórze ani lampart cętek.

J. C.


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Na początku pragnę stwierdzić, że brak mi tych górnych darów wyobraźni i słowa, które pozwoliłyby memu pióru stworzyć dla czytelników postać człowieka, który rosyjskim obyczajem nazywał siebie Cyrylem, synem Izydora — Kiryła Sidorowicza Razumowa.

O ile nawet posiadałem kiedy tego rodzaju zdolności w jakiejkolwiek żywej formie, to zostały one już dawno zduszone przez mrowie wyrazów. Wyrazy, jak wiadomo, są wielkimi nieprzyjaciółmi rzeczywistości. Przez wiele lat byłem nauczycielem języków. Jest to zajęcie, które w końcu staje się zgubą dla tych skromnych zasobów wyobraźni, spostrzegawczości i intuicji, jakie mogą być udziałem przeciętnego człowieka. Dla nauczyciela języków nadchodzi czas, kiedy świat wydaje się tylko siedzibą mnogich słów, a człowiek po prostu gadającym zwierzęciem, niewiele ciekawszym od papugi.

W tych warunkach nie potrafiłbym odgadnąć, ani przez obserwację, ani drogą intuicji, jakim Razumow był w rzeczywistości. Tym mniej byłbym zdolny wyobrazić go sobie, a nawet wymyślić choćby suche fakty jego życia. Sądzę jednak, że i bez tych zapewnień czytelnicy niniejszych kartek będą mogli wykryć w mej opowieści cechy udokumentowanej prawdy. I tak jest w istocie. Rzecz opiera się na dokumencie; ja wniosłem tylko znajomość języka rosyjskiego — wystarczającą, by wykonać, o co się tu pokusiłem. Dokument ów jest oczywiście czymś w rodzaju pamiętnika czy dziennika, chociaż nazwa ta nie określa go dokładnie. Nie był bowiem pisany z dnia na dzień, aczkolwiek wszystkie zapiski są datowane. Niektóre z nich obejmują całe miesiące i ciągną się przez dziesiątki stron. Cała część wstępna ma charakter retrospektywny i opowiada o fakcie, który zdarzył się mniej więcej o rok wcześniej.

Muszę tu nadmienić, że przez długi czas przebywałem w Genewie. Jedną z dzielnic tego miasta, ze względu na wielką ilość mieszkających tam Rosjan, nazywają „La Petite Russie” — Małą Rosją. Utrzymywałem wówczas dość szerokie stosunki z ową Małą Rosją. A jednak muszę wyznać, że nie pojmuję charakteru Rosjan. Nielogiczność ich postaw, arbitralność sądów, częste odchylenia od przyjętej normy — to wszystko nie powinno być trudne do zrozumienia dla badacza licznych gramatyk. Ale na przeszkodzie staje chyba jeszcze coś innego: jakiś rys szczególny — jedna z tych subtelnych odrębności, nieuchwytnych dla zwykłego profesora. Co przede wszystkim musi uderzyć nauczyciela języków, to niezwykłe rozmiłowanie Rosjan w słowach. Gromadzą je i lubują się w nich, ale nie chowają w swoim wnętrzu; wręcz przeciwnie: gotowi są zawsze, w każdej porze dnia i nocy, wyrzucać je z siebie z takim entuzjazmem, w tak nieokiełznanej obfitości i niekiedy tak trafnie, że jak to bywa z dobrze wyuczonymi papugami, nie sposób oprzeć się podejrzeniu, iż rozumieją naprawdę, co mówią. W ich mowie mieści się jakiś szlachetny zapał, co oddala ją bardzo od pospolitego gadulstwa; ale jest ona z reguły zbyt bezładna, by zasługiwać na miano prawdziwej elokwencji. Proszę mi jednak wybaczyć tę dygresję.

Nie zdałoby się na nic dociekać, dlaczego pan Razumow pozostawił ten pamiętnik. Trudno uwierzyć, by pisał go dla ludzkich oczu. Odgrywa tu rolę jakiś tajemniczy popęd ludzkiej natury.

Nie mówiąc już o Samuelu Pepysie, który tą drogą otworzył sobie bramy nieśmiertelności, niezliczona ilość ludzi, zbrodniarzy, świętych, filozofów, młodych dziewcząt, mężów stanu i zwykłych głupców, spisywała swoje najskrytsze myśli, bez wątpienia z próżności, ale na pewno też z innych, bardziej nieuchwytnych powodów. To w samych wyrazach musi tkwić jakaś dziwna, kojąca moc, skoro tylu ludzi używa ich do porozumienia z własną duszą. Osobiście, jako człowiek spokojny, przypuszczam, że wszyscy poszukują w gruncie rzeczy pewnej formy lub może tylko pewnej formułki spokoju. Nie ulega wątpliwości, że ludzie wołają o pokój całkiem głośno w dzisiejszych czasach. Ale jaki rodzaj spokoju spodziewał się znaleźć Kiryło Sidorowicz Kazumow w pisaniu swego pamiętnika — tego nie potrafię odgadnąć.

Faktem jest, że go napisał.

Pan Razumow był wysokim, dobrze zbudowanym młodzieńcem o cerze wyjątkowo ciemnej, jak na Rosjanina z centralnych guberni. Niewątpliwie można by go nazwać przystojnym, gdyby nie uderzający brak subtelności rysów. Miało się wrażenie, że tę twarz, wyraziście urobioną z wosku (i nawet dość bliską klasycznej poprawności), przytrzymano tak długo nad ogniem, aż cała wyrazistość linii zatarła się w topniejącym materiale. Ale i tak prezentował się całkiem dobrze. Obejście miał także dobre. W rozmowie łatwo poddawał się sile argumentacji i powadze cudzego zdania. W obecności młodszych od siebie współziomków przybierał postawę nieprzeniknionego słuchacza, z rodzaju tych, którzy zdają się słuchać z pełnym zrozumieniem, a potem — po prostu zmieniają przedmiot rozmowy.

Takie sztuczki, których źródłem bywają intelektualne braki albo niedostateczna pewność własnych przekonań, zjednały panu Razumowowi opinię człowieka głębokiego. Łatwo zrozumieć, że wśród gromady zapalonych gadułów, którzy mają zwyczaj wyżywania się codziennie w gorących dyskusjach, osobnikowi raczej milczącemu przypisuje się ukrytą siłę.

Pomiędzy kolegami Kiryło Sidorowicz Razumow, student trzeciego roku filozofii uniwersytetu petersburskiego, uchodził za silny charakter i w ogóle człowieka godnego zaufania. W kraju, gdzie przekonania bywają przestępstwem karanym śmiercią, a niekiedy nawet losem gorszym od śmierci, znaczyło to, że można mu spokojnie zwierzać zakazane poglądy. Lubiano go też dla uprzejmego obejścia i spokojnej gotowości oddawania kolegom drobnych przysług, nawet kosztem własnej wygody.

O panu Razumowie mawiano, że jest synem popa i że ma opiekuna w osobie wybitnego magnata, pochodzącego podobno z tej samej co on odległej guberni. Ale powierzchowność młodzieńca nie bardzo przemawiała za tak skromnym pochodzeniem. Wydawało się ono mało prawdopodobne, toteż przebąkiwano, że pan Razumow był synem przystojnej córki popa, co oczywiście rzucało inne światło na całą sprawę, wyjaśniając równocześnie protekcję owego wybitnego magnata. Nie dociekano jednak szczegółów ani tłumaczono sobie tego złośliwie. Nikt nie wiedział, kim był ów magnat, i nikt się o to nie troszczył. Razumow otrzymywał skromną, ale zupełnie wystarczającą pensyjkę z rąk jakiegoś podrzędnego adwokata, który zdawał się występować w pewnej mierze jako jego opiekun. Od czasu do czasu bywał Razumow na nieoficjalnym przyjęciu u jakiegoś profesora, ale poza tym nie miał chyba żadnych stosunków towarzyskich w stolicy. Na wykłady uczęszczał regularnie i władze uważały go za wielce obiecującego studenta. W domu pracował jak młody człowiek, któremu zależy na postępach, lecz nie odgradzał się w tym celu surowo od reszty świata. Zawsze był przystępny, a jego życie nie było skryte ani zamknięte.

 

I

 

Początek zapisków pana Razumowa wiąże się z zamachem na wybitnego męża stanu, wydarzeniem charakterystycznym dla współczesnej Rosji nie tylko jako sam fakt — ale bardziej jeszcze jako przykład moralnego rozkładu uciemiężonego społeczeństwa, w którego łonie najszlachetniejsze dążenia ludzkie, pragnienie wolności, gorący patriotyzm, umiłowanie sprawiedliwości, zmysł współczucia, a nawet wierność prostaczków wyradzają się w zaciekłą nienawiść i strach — nieodłącznych towarzyszy uciążliwego despotyzmu.

Mam tu na myśli udany zamach na życie pana de P., prezesa głośnej przed paroma laty Komisji Karnej, ministra stanu obdarzonego wyjątkową władzą. Prasa rozpisywała się wtedy szeroko na temat tego chudego fanatyka w mundurze obszytym złotem, o twarzy ze zmiętego pergaminu, wyblakłych oczach w okularach i z Orderem Św. Prokopa, zawieszonym na cienkiej szyi. Przez pewien czas, jak łatwo sobie przypomnieć, nie było miesiąca, by jego podobizny nie pojawiały się w ilustrowanych czasopismach Europy. Służył monarchii, skazując na więzienie, wygnanie lub szubienicę zarówno mężczyzn, jak kobiety, młodych i starych, z jednakową niestrudzoną gorliwością.

W swoim mistycznym oddaniu zasadzie autokracji ścigał i niszczył wszystko, co w instytucjach publicznych przejawiało jakiekolwiek pozory swobody. Prześladując brutalnie wzrastające pokolenie, zdawał się dążyć do zniszczenia samej nadziei wolności. Mówią, że ten potwór nie posiadał na tyle wyobraźni, by zdawać sobie sprawę z nienawiści, jaką wzbudzał.

Trudno w to uwierzyć; wszelako jest faktem, że mało dbał o swoje osobiste bezpieczeństwo. W przedmowie do pewnego słynnego „ukazu” oświadczył kiedyś, że „myśl o wolności nie mieściła się nigdy w zamiarach Stwórcy. Z różnorodności ludzkich sądów nie może się zrodzić nic prócz buntu i chaosu, a bunt i chaos w świecie stworzonym do posłuszeństwa i porządku są grzechem.

Nie rozum, lecz Władza jest wyrazicielem Boskich zamiarów. Bóg to Autokrata Wszechświata…” Może człowiek, który złożył takie oświadczenie, wierzył święcie, że samo niebo powinno go ochraniać w jego bezwzględnej obronie Autokracji na tym świecie.

Niewątpliwie czujność policji ocaliła go wiele razy, ale rzecz pewna, że kiedy spotkał go los, który mu był sądzony, kompetentne władze nie były w stanie go ostrzec. Nie wiedziały o żadnym spisku na życie ministra, nie otrzymały ze zwykłych źródeł informacyjnych najmniejszej wzmianki o nim, nie dostrzegły żadnych znaków, żadne podejrzane działania ani niebezpieczne osoby nie zwróciły ich uwagi.

Pan de P. jechał na stację kolei żelaznej w dwukonnych, odkrytych saniach z lokajem i stangretem na koźle. Śnieg padał przez całą noc i o tej wczesnej godzinie droga, jeszcze nieprzetarta, była dla koni bardzo ciężka. Śnieżyca nie ustawała. Ale widocznie sanie śledzono już przedtem i znano je dobrze. Gdy przed zakrętem zjechały w lewo, lokaj zauważył chłopa, który szedł wolno brzegiem chodnika, z rękoma w kieszeniach baraniego kożucha i z głową po uszy schowaną w kołnierz przed sypiącym śniegiem. Kiedy go mijano, człowiek ten odwrócił się nagle i zamachnął. Natychmiast nastąpił straszny wybuch, którego odgłos stłumiła śnieżna zadymka; oba konie padły rozszarpane, a stangret, krzyknąwszy przeraźliwie, zleciał z kozła, raniony śmiertelnie. Lokaj (który ocalał) nie zdążył zauważyć „twarzy człowieka w baranim kożuchu. Rzuciwszy bombę, człowiek ten uszedł, prawdopodobnie jednak, widząc ludzi wynurzających się z wszystkich stron i biegnących poprzez zadymkę do miejsca wybuchu, uznał za bezpieczniejsze zawrócić razem z nimi.

W mgnieniu oka wokół sań zebrał się podniecony tłum. Minister, nietknięty, skoczył w głęboki śnieg i stał przy jęczącym stangrecie, zwracając się raz po raz do tłumu swoim słabym, bezbarwnym głosem:

— Proszę was, odstąpcie! Na miłość boską, dobrzy ludzie, odstąpcie! Wtedy to jakiś wysoki młodzieniec, który stał najspokojniej pod bramą o dwa domy dalej, wyszedł na ulicę i zbliżywszy się szybko, rzucił drugą bombę ponad głowami tłumu. Bomba ugodziła ministra w ramię, właśnie kiedy pochylał się nad umierającym stangretem. Potem spadła mu pod nogi i wybuchła ze straszliwą, skoncentrowaną siłą, kładąc go trupem na miejscu, dobijając rannego sługę i w mgnieniu oka roznosząc puste sanie. Tłum z okrzykiem grozy rozprysnął się na wszystkie strony — z wyjątkiem tych, co stali najbliżej ministra i wraz z nim ponieśli śmierć, oraz jednego czy dwu, którzy padli, odbiegłszy o kilka kroków.

Pierwszy wybuch zgromadził tłum jakby czarodziejską mocą, drugi równie szybko opróżnił ulicę na setki jardów w obu kierunkach. Poprzez padający śnieg ludzie patrzyli z daleka na kupkę martwych ciał, leżących jedno na drugim w pobliżu padłych koni. Nikt nie śmiał się zbliżyć, aż przygalopowało kilku kozaków z ulicznego patrolu, którzy, zsiadłszy z koni, zaczęli oglądać zabitych. Pośród leżących na bruku niewinnych ofiar drugiej eksplozji znajdował się trup człowieka w baranim kożuchu; twarz jego zniekształciło nie do poznania, a że w kieszeniach nędznej odzieży nie znaleziono absolutnie niczego, był on jedyną ofiarą, której tożsamość nie została nigdy ustalona.

Tego dnia pan Razumow wstał o zwykłej porze i spędził ranek na uniwersytecie na wykładach oraz pracując przez czas jakiś w bibliotece. W studenckiej jadłodajni, gdzie jadał zazwyczaj obiad o godzinie drugiej, doszły go pierwsze niejasne pogłoski o jakimś rzuceniu bomby.

Pogłoski te podawano sobie jednak tylko szeptem, a działo się to w Rosji, gdzie interesowanie się szeptami pewnego gatunku nie zawsze było bezpieczne, zwłaszcza dla studenta. Razumow należał do ludzi, którym w czasach umysłowo i politycznie niespokojnych instynkt każe trzymać się normalnego, praktycznego, powszedniego życia. Zdawał sobie sprawę z uczuciowego napięcia tych czasów, a nawet był na nie wrażliwy w nie określony bliżej sposób. Ale troszczył się przede wszystkim o swoją pracę, studia i własną przyszłość.

Razumow nie posiadał rodziny ani oficjalnie, ani faktycznie (bo córka popa zmarła już dawno), żadne więc wpływy domowe nie kształtowały jego poglądów ani uczuć. Był w świecie tak samotny, jak człowiek płynący przez głębokie morze. Nazwisko Razumow stanowiło po prostu etykietę samotnej jednostki. Nie miał nigdzie krewnych tego nazwiska. Całą jego przynależność rodzinną określał fakt, że był Rosjaninem. Wszelkie dobro, jakiego spodziewał się od życia, mogło mu być dane lub odjęte tylko dzięki tej przynależności. Wewnętrzna rozterka szarpała jego olbrzymią rodzinę, on zaś instynktownie stronił od zatargów, jak człowiek dobroduszny cofa się przed wzięciem udziału w gwałtownym sporze rodzinnym.

Wracając do domu Razumow rozmyślał o tym, że będąc już dostatecznie przygotowany do egzaminu, mógłby teraz poświęcić się pracy konkursowej. Uśmiechał mu się srebrny medal.

Nagroda była ufundowana przez Ministerstwo Oświaty; nazwiska ubiegających się miały być przedstawione samemu ministrowi. Już sam fakt wzięcia udziału w konkursie byłby dobrze widziany w wyższych sferach, a zdobywca nagrody po uzyskaniu dyplomu mógł się spodziewać otrzymania lepszej posady rządowej. Student Razumow w przystępie podniecenia zapomniał o niebezpieczeństwach grożących trwałości samych instytucji, które rozdzielają nagrody i posady.

Wspomniawszy jednak kolegę, nagrodzonego medalem w zeszłym roku, Razumow, młodzieniec bez rodziny, otrzeźwiał. Tak się złożyło, że znajdował się w mieszkaniu tego kolegi z kilkoma innymi studentami właśnie w chwili, gdy nadeszło urzędowe zawiadomienie o nagrodzie. Był to cichy i skromny chłopiec.

— Wybaczcie — powiedział z nieśmiałym, przepraszającym uśmiechem i wziął czapkę, — Idę kupić wina, ale przede wszystkim poślę telegram do domu. A to się dopiero starzy ucieszą, mówię wam! Wszystkich sąsiadów na dwadzieścia mil wkoło sproszą na tę uroczystość.

Razumow pomyślał, że jego nigdy nic takiego nie czeka. Jego sukces nie obszedłby nikogo.

Nie żywił jednak żalu do swego arystokratycznego protektora, który nie był prowincjonalnym magnatem, jak to ogólnie przypuszczano. Był to w rzeczywistości ni mniej, ni więcej, tylko książę K., niegdyś wybitna postać wielkiego świata, a teraz, gdy czas jego minął, senator i schorowany podagryk, żyjący wciąż jeszcze na wysokiej stopie, ale już w zaciszu domowym.

Miał kilkoro dzieci i żonę, nie mniej arystokratyczną i dumną niż on sam.

W ciągu całego życia Razumow raz tylko został dopuszczony do osobistego kontaktu z księciem.

Miało to pozór przypadkowego spotkania w kancelarii małego adwokaciny. Przyszedłszy o umówionej godzinie, zastał tam nie znanego sobie wysokiego pana o arystokratycznym wyglądzie, z jedwabistymi, siwymi faworytami. Mały, łysy, chytry adwokat zawołał z ironiczną serdecznością:

— Wejdź pan, wejdź, panie Razumow! — po czym zwracając się do dostojnego nieznajomego wyjaśnił — oto mój pupil, ekscelencjo. Jeden z najbardziej obiecujących studentów swojego wydziału na uniwersytecie w Petersburgu.

Razumow był mocno zaskoczony spostrzegłszy wyciągniętą ku sobie białą i kształtną dłoń.

Zmieszał się bardzo. Gdy ją ujmował (była miękka i bierna), usłyszał protekcjonalny pomruk, w którym rozróżnił tylko słowa: „bardzo dobrze” i „wytrwaj”. Ale najbardziej zdumiał się poczuwszy nagle wyraźny uścisk tej białej kształtnej dłoni na moment przed jej cofnięciem — lekki uścisk, niby tajny znak. Doznał straszliwego wstrząsu. Wydało mu się, że serce skacze mu do gardła. Gdy podniósł oczy, arystokratyczny nieznajomy, odsunąwszy na bok adwokata, otworzył drzwi i już wychodził.

Adwokat przez chwilę grzebał w papierach na biurku.

— Czy pan wie, kto to był? — zapytał nagle. Razumow, którego serce wciąż jeszcze tłukło się w piersiach, zaprzeczył ruchem głowy.

— To książę K. Zastanawiasz się pan pewnie, czego szukał w norze takiego biednego szczura prawniczego jak ja? Hę? Najwięksi panowie miewają swoje sentymentalne zainteresowania, nie inaczej niż zwykli grzesznicy. Ale gdybym był panem, Kiryło Sidorowiczu — ciągnął dalej, zerkając na studenta z ukosa i kładąc szczególny nacisk na patronimium — nie przechwalałbym się zbytnio tym spotkaniem. Byłoby to nieroztropnie z pańskiej strony, Kiryło Sidorowiczu. O tak! Nieroztropnie! Mogłoby to nawet stać się niebezpieczne dla pańskiej przyszłości. Uszy młodego człowieka paliły jak ogień, w oczach miał mgłą. „Więc to On — powtarzał sobie — to On.” Odtąd Razumow przyzwyczaił się tym zaimkiem określać w myślach nieznajomego pana o siwych, jedwabistych faworytach. Od tego czasu również, przechodząc przez bardziej eleganckie dzielnice, przyglądał się z zajęciem wspaniałym koniom i pojazdom, powożonym przez stangretów w liberii księcia K. Raz zobaczył księżnę, wysiadającą z karety i wchodzącą do sklepu w towarzystwie dwóch dziewczynek, z których jedna była prawie o głowę wyższa od drugiej. Ich jasne włosy spadały luźno na plecy angielską modą, a oczy śmiały się wesoło; obie miały jednakowe płaszczyki, mufki i futrzane czapeczki, a ich policzki i noski poróżowiały od mrozu. Przeszły przez chodnik tuż przed Razumowem, on zaś poszedł dalej, uśmiechając się z lekka do siebie. „Jego” córki. Podobne były do „Niego”. Młody człowiek doznał uczucia gorącej życzliwości dla tych dziewczynek, które nigdy nie dowiedzą się o jego istnieniu. Niedługo wyjdą za mąż za jakichś generałów lub kamerjunkrów i z kolei będą mieć własne dzieci, które może usłyszą o nim, jako o sławnym starym profesorze obsypanym odznaczeniami, może tajnym radcy, jednej z chlub Rosji — i na tym koniec!

Ale sławny profesor — to już ktoś! Sława przemieniłaby etykietę Razumow na czcigodne nazwisko. W pragnieniu studenta Razumowa, ażeby się wybić, nie było nic dziwnego.

Prawdziwym życiem człowieka jest to, którego udzielają mu w swoich myślach inni ludzie, z szacunku lub szczerej miłości. Wracając do domu w dzień zamachu na pana de P. Razumow postanowił pokusić się na dobre o zdobycie srebrnego medalu.

Ufny w swe powodzenie, wchodził wolno na czwarte piętro po ciemnych schodach domu, gdzie mieszkał. Nazwisko odznaczonego medalem będzie ogłoszone w gazetach w dzień Nowego Roku. I na myśl, że „On” je przeczyta, Razumow aż przystanął na schodach — po czym ruszył dalej, śmiejąc się trochę z własnego wzruszenia. — Nieważne — powiedział sobie. — Za to medal to już solidny początek.

Z takim pracowitym planem w głowie miło było pomyśleć o cieple własnego pokoju. — Popracuję uczciwie ze cztery godziny — powiedział sobie. Ale zaledwie zamknął za sobą drzwi, osłupiał z przerażenia. Pod piecem, czerniejąc na tle białych kafli przeświecających z mroku — stała jakaś obca postać w długiej brązowej bekieszy, przepasanej rzemieniem, w butach z cholewami i w małej karakułowej czapce na głowie. Majaczyła tam jak gdyby w bojowym pogotowiu. Razumow zmieszał się ogromnie. Odzyskał mowę dopiero wtedy gdy przybysz, postąpiwszy ku niemu dwa kroki, spytał spokojnym, poważnym głosem, czy drzwi od sieni są zamknięte.

— Haldin! Wiktor Wiktorowicz… Wy tutaj?! Tak, drzwi od sieni zamknąłem, jak należy.

Ależ to niespodzianka! Wiktor Haldin, jeden z najstarszych wiekiem studentów, nie odznaczał się szczególną pilnością w naukach. Na wykładach prawie się go nie widywało, a u władz miał bardzo złą opinię jako „niespokojny” i „nieprawomyślny”. Był jednak wielkim autorytetem wśród kolegów i miał wpływ na ich sposób myślenia. Razumow nie utrzymywał z nim nigdy bliskich stosunków, choć spotykali się czasem na zebraniach koleżeńskich u innych studentów. Raz nawet dyskutowali ze sobą na tematy zasadnicze, tak drogie krewkiej młodości.

Razumow byłby wolał, żeby Haldin wybrał inną porę do przyjścia na pogawędkę. Czuł się w dobrym nastroju do konkursowej pracy! Ale ponieważ Haldina nie wypadało pozbywać się zbyt lekko, Razumow przybrał gościnny ton, prosił go siadać i poczęstował papierosem.

— Kiryło Sidorowiczu — rzekł Haldin, zdejmując czapkę — nie jesteśmy być może całkiem z tego samego obozu. Wasze pojęcia są bardziej filozoficzne. Jesteście małomówni, ale nie spotkałem nikogo, kto śmiałby wątpić w szlachetność waszych uczuć. Macie silny charakter, a siła idzie w parze z odwagą.

Słowa te pochlebiły Razumowowi i już zaczął mamrotać z zażenowaniem, że bardzo go cieszy to dobre mniemanie Haldina, gdy ten podniósł rękę.

— To właśnie mówiłem sobie — ciągnął dalej Haldin — kiedym się obijał w składzie drzewa nad rzeką. „To mocny charakter, ten młody człowiek — powiedziałem sobie. — On duszy na wiatr nie rzuca.” Wasza powściągliwość zachwycała mnie zawsze, Kiryło Sidorowiczu. Więc starałem się przypomnieć sobie wasz adres. I patrzcie, co za szczęście! Stróż waszego domu rozmawiał właśnie z jakimś woźnicą po drugiej stronie ulicy. Nie spotkałem na schodach nikogo, ani żywej duszy! Kiedy znalazłem się na czwartym piętrze, spostrzegłem gospodynię wychodzącą z waszego pokoju, ale ona mnie nie widziała i przeszła poprzez sień do siebie.

Wtedy się tu wśliznąłem i czekam od dwóch godzin, wypatrując was każdej chwili.

Razumow słuchał ze zdumieniem. Nim zdążył otworzyć usta, Haldin dodał bardzo wyraźnie:

— To ja zabiłem dziś rano ministra de P.

Razumow zdławił okrzyk przerażenia. Świadomość, że jego aspiracje życiowe legły w gruzach w zetknięciu ze straszną zbrodnią, wyraziła się w osobliwym, na wpół ironicznym wewnętrznym okrzyku: „Przepadł mój srebrny medal!”

Haldin, poczekawszy chwalę, ciągnął dalej:

— Nic nie mówicie, Kiryło Sidorowiczu? Rozumiem wasze milczenie. Oczywiście nie mogę się spodziewać, żebyście wy z tym swoim angielskim chłodem rzucili mi się na szyję. Ale mniejsza o wasze zwyczaje. Macie dość serca, aby nie zamknąć uszu na jęki i złorzeczenia, jakie ten człowiek wywoływał w całym kraju. Było tego dosyć, by odebrać wszelkie rozumne nadzieje. Niszczył z korzeniami najdelikatniejsze pędy. Trzeba go było powstrzymać. To był człowiek niebezpieczny — człowiek przekonań. Dalsze trzy lata jego działalności to byłoby przedłużenie niewoli o lat pięćdziesiąt. A w tym czasie ile dusz straconych. Ile zmarnowanych istnień!

Jego cięty, pewny siebie głos stracił nagle swą dźwięczność i Haldin dodał głucho:

— Tak, bracie, zabiłem go. Ciężka robota!

Razumow opadł na krzesło. Spodziewał się, że gromada policjantów wtargnie tu lada chwila — z pewnością już tysiące ich biegają po mieście, szukając tego człowieka, który chodzi tam i z powrotem po jego pokoju. A Haldin mówił dalej miarowym, spokojnym głosem. Od czasu do czasu wykonywał jakiś ruch ręką — wolno, bez podniecenia.

Opowiedział Razumowowi, że już od roku rozmyślał nad swoim czynem — a spać nie mógł od tygodni. „Pewna osoba” wczoraj wieczorem doniosła mu i „temu drugiemu” — o przejeździe ministra. On i „ów drugi” przygotowali swoje „maszynki” i postanowili nie zmrużyć oka, dopóki „dzieło” nie zostanie dokonane. Ze swymi „maszynkami” krążyli więc po ulicach wśród padającego śniegu, nie zamieniając ani słowa przez noc, długą jak życie. Gdy spotykali patrol policyjny, brali się pod ręce i udawali pijanych chłopów, zataczając się i rozprawiając pijackimi, ochrypłymi głosami. Poza tymi osobliwymi wybuchami milczeli, chodząc bezustannie. Swój plan omówili już poprzednio. O świcie udali się na miejsce, którędy, jak wiedzieli, musiały przejeżdżać sanie. Kiedy je spostrzegli, wymienili mrukliwe pożegnanie i rozeszli się. „Tamten” pozostał na rogu, Haldin zajął stanowisko nieco dalej…

Rzuciwszy swoją „maszynkę”, Haldin począł biec, wkrótce zaś dopędzili go przerażeni ludzie, uciekający z miejsca zamachu po drugim wybuchu. Byli nieprzytomni z przerażenia. Potrącono go parokrotnie. Zwolnił kroku i dał się wyminąć tłumowi, po czym skręcił w lewo w jakąś wąską uliczkę. Był sam..

Zdumiała go łatwość, z jaką udało mu się wymknąć. Robota została wykonana. Zaledwie mógł w to uwierzyć. Musiał walczyć z nieprzepartą prawie ochotą, aby położyć się na bruku i usnąć. Ale to senne znużenie minęło szybko. Przyśpieszył kroku, kierując się ku ubogiej dzielnicy miasta, żeby odnaleźć Ziemianicza.

Ów Ziemianicz, jak dowiedział się Razumow, był chłopem, któremu się w mieście powiodło.

Trudnił się wynajmowaniem sanek i koni. Haldin przerwał opowiadanie i wykrzyknął:

— To mądra głowa! Śmiała dusza! Najlepszy woźnica w Petersburgu. Ach, jaką on ma trójkę… O! To człowiek! Ziemianicz obiecał, że zawiezie bezpiecznie jedną lub dwie osoby w dowolnej porze na drugą albo trzecią stację kolei wiodącej na południe. Ale nie starczyło czasu, by uprzedzić go poprzedniego wieczora. Zazwyczaj można go było znaleźć w lichym szynku na przedmieściu.

Haldin poszedł tam, ale Ziemianicza nie zastał: nie spodziewano go się wcześniej jak wieczorem.

Haldin powlókł się dalej pełen niepokoju.

Ujrzał otwartą bramę jakiegoś składu z drzewem i wszedł, by znaleźć osłonę od wiatru, który dął po pustej, szerokiej jezdni ulicznej. Wielkie, zawiane śniegiem sagi porąbanego drzewa wyglądały jak wiejskie chaty. Z początku stróż, który znalazł Haldina przykucniętego pośród nich, rozmawiał z nim przyjaźnie. Był to suchy staruszek w dwóch podartych, wojskowych płaszczach, włożonych jeden na drugi; jego pomarszczona, drobna twarz, podwiązana brudną, czerwoną chustką, wyglądała komicznie. Nagle zasępił się i ni stąd, ni zowąd zaczął wrzeszczeć:

— Czy nie myślisz zabrać się stąd nareszcie, wałkoniu jakiś! Znamy się na takich robotnikach fabrycznych! Chłop młody i mocny jak byk! I nawet pijany nie jesteś. Czego tu szukasz? Myślisz, że się ciebie boję? Wynoś się stąd! Źle ci z oczu patrzy.

Haldin zatrzymał się przed siedzącym nieruchomo Razumowem. Jakaś wyniosła śmiałość biła z jego gibkiej postaci o białym czole, nad którym jeżyły się proste jasne włosy.

— Nie podobały mu się moje oczy — rzekł — i oto… jestem tutaj.

Razumow z wysiłkiem zdobył się na spokojny ton.

— Wybaczcie, Wiktorze Wiktorowiczu. My się tak mało znamy… Nie pojmuję, dlaczego wy do mnie…

— Zaufanie — rzekł Haldin.

To słowo zamknęło Razumowowi usta, jak gdyby jakaś ręka na nich spoczęła. W mózgu wrzały mu argumenty.

— I oto… jesteście tutaj — mruknął przez zęby.

Tamten nie zauważył gniewnego tonu. Nie podejrzewał go nawet.

— Tak. I nikt nie wie, że tu jestem. Jesteście ostatnią osobą, którą można by podejrzewać, gdyby mnie schwytano. To ważne, rozumiecie sami. Zresztą mówiąc z człowiekiem o wyższej umysłowości, jak wasza, mogę być całkiem szczery. Przyszło mi na myśl, że wy — wy nie macie nikogo z bliskich, żadnych węzłów rodzinnych, że w najgorszym razie, gdyby się to wydało, nikt by na tym nie ucierpiał. Dość już było w Rosji zrujnowanych ognisk domowych. Ale nie wyobrażam sobie, jakim sposobem mogliby się dowiedzieć, że byłem w waszym mieszkaniu.

Jeżeli mnie złapią, potrafię milczeć, choćby robili ze mną, co im się tylko spodoba — dodał ponuro.

Zaczął znów chodzić po pokoju, gdy Razumow siedział bez ruchu, przejęty strachem.

— Pomyśleliście, że ja… — wykrztusił niemal dławiąc się z oburzenia.

— Tak, Razumow. Tak, bracie. Kiedyś pomożecie nam budować. Uważacie mnie za terrorystę, no tak… Za burzyciela tego, co jest. Ale pomyślcie, że prawdziwymi burzycielami są ci, co niszczą ducha postępu i prawdy, a nie mściciele, którzy tylko zabijają ciała prześladowców ludzkiej godności. Tacy ludzie, jak ja, potrzebni są, aby zrobić miejsce dla trzeźwych myślicieli — jak wy. Cóż, każdy z nas poświęcił już swoje życie; a jednak rad bym się ocalił, jeśli się tylko uda. Nie o życie mi chodzi, ale o możność działania. Nie myślę o życiu bezczynnym. O nie! Nie zrozumcie mnie źle, Razumow. Ludzi mojego pokroju jest niewielu. A przy tym taki przykład, jak dzisiejszy, bardziej jeszcze przeraża gnębicieli, jeśli sprawca zniknie bez śladu. Siedzą w swoich gabinetach i pałacach i drżą ze strachu. Otóż wszystko, czego żądam od was, kolego — to żebyście dopomogli mi zniknąć. Niewielka to rzecz. Pójdziecie po prostu do Ziemianicza, tam gdzie byłem dziś rano, i powiecie mu: „Ten, którego znasz, potrzebuje sanek z dobrymi końmi. O wpół do pierwszej w nocy niech czekają przy siódmej latarni na lewo, licząc od górnego końca Karabielnej. Gdyby nikt nie wsiadł, niech sanki objadą parę ulic i za dziesięć minut wrócą na to samo miejsce.” Razumow dziwił się sam sobie, dlaczego nie przerwał dotąd tej gadaniny i nie powiedział już dawno temu człowiekowi, żeby sobie poszedł. Byłaż to słabość czy może co innego?

Doszedł do przekonania, że był to zdrowy instynkt. Haldina na pewno widziano. Niepodobna, żeby ktoś z tłumu nie zauważył twarzy i wyglądu człowieka, który rzucił drugą bombę. Haldin był osobą rzucającą się w oczy. Tysiące policjantów już po godzinie musiało posiadać jego rysopis. Niebezpieczeństwo rosło z każdą chwilą. Jeżeli się go wyprawi teraz, żeby się znowu wałęsał po ulicach — to go w końcu schwytają.

W krótkim czasie policja dowie się o nim wszystkiego. Wezmą się do wykrycia spisku.

Każdy, kto miał kiedykolwiek do czynienia z Haldinem, znajdzie się w największym niebezpieczeństwie. Jakieś niebaczne słowa, jakieś drobiazgi — same przez się niewinne — będą poczytane za zbrodnię. Razumow przypomniał sobie pewne własne powiedzenia, przemówienia, jakich słuchał, niewinne zebrania, na jakich był obecny. Prawie niepodobieństwem było dla studenta uchylać się od takich rzeczy — koledzy zaczęliby na niego podejrzliwie patrzeć.

Razumow uj...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin