Eugeniusz Paukszta - Buntownicy.rtf

(4977 KB) Pobierz
Eugeniusz Paukszta

 

Eugeniusz Paukszta

 

 

Buntownicy

 

 

I Beczka Danaid

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

l

 

Nad świtaniem, gdy ptaki poczynały już śpiewać, Kryszpin potrząsnął ramieniem druha.

Bywaj, Ludwik, nam już pora.

Spod grubego przykrycia spiesznie wieczorem naciętych łapek świerkowych wyjrzała twarz zarośnięta, wychudła, tylko oczy w niej łyskały żywością.

Pewnie, pora. wignął się, rozprostowywał ramiona. Z odrazą spojrzał na zmarnowaną, przemokłą odzież. Dreszcz nim wstrząsnął.

Ziaziulka kuka szepnął Kryszpin, poł palce na usta, zasłuchał się, zdało się, liczy kukułcze wołanie.

Kalkstein spoglądał w twarz przyjaciela. Równie brodaty, aż po uszy zarosły, zapatrzył się teraz w głąb leś. Kukułka już dawno umilkła, a on ciągle kędyś błądził niewidzącym wejrzeniem. Wreszcie sięmiechnął.

Blisko już. Nawet las zda się znajomy, chociem od tej strony w nim nigdy nie bywał. Tam za Orłem czy podle Moskwy jeśli drzewa upatrzysz, inne one niźli te nasze litewskie. Tu i wiatr rodak, i szaruga niestraszna. Na jutro dotrzemy do swoich. Choć rzec muszę... urwał, sięgnął po zawiniątko, rozwinął, wyciągnął czerstwy, pleśnią pokryty kawał chleba. Nożem przeciął go na połowę, podał jedną druhowi.

Co rzec chciał? Kalkstein spoglądał na niego uważnie, nawracał do słów nagle przerwanych.

Kryszpin wstrząsnął się.

Nic, nic. Z niewywczasu ciemne myśli chodzą po głowie. Sen dzisiaj miałem, że na miejscu mej włci pogorzela jeno a chwast. Nikogo z bliskich... Dlategom się rychło wczas zbudził, a i ciebie na nogi podniosłem. Lęk mam przed tym ostatnim kawałem drogi...

Towarzysz jego nic nie odpowiedział. Rozumiał to, że każdy z nich sam w sobie musi wszystko przetrawić; myślom, a co jeszcze przeczuciom, żadną mową nie sprostasz. Wszystko być może; od paru lat pustynią stała w tych stronach niejedna okolica, żnierz po obu stronach mściwy był, żelaza ni ognia nikomu nie szczędził. Oni zaraz na początku w pień wpadli moskiewski, już wtedy źle było, a przecie i potem kotłowało się na tych ziemiach i kotłuje po dziś dzień, choćuchy o pokoju się niosą. Kto wie, co Kryszpin zastanie. Od Mścisławia, Smoleńska i Witebska aż po Mińsk i Połock najbardziej gorąco było w wojenny czas, a majętność Kryszpina jakby w środku tego wszystkiego leża.

Żując chleb, pułkownik Ludwik Christian Kalkstein* od rozważ nad dolą bardziej już podeszłego wiekiem Kryszpina przeszedł do zamyśleń nad sobą. Kto wie też, co w Prusiech elektorskich się stało przez te dwa lata, które przebył w niewoli. Wieści różne dochodziły i do nich, jedne drugim przeczyły. Z ojcem, starym generałem, różnie mogło się zdarzyć, wtedy by Elżbieta sama ostała, Wallenrodtom na pastwę.

 

[* Ludwik Krystian KalksteinStoliński urodzony ok. 1630 r. w Prusach Książęcych w starej szlacheckiej rodzinie. Syn generała Albrechta von Kalkstein, włciciela dóbr Knauten pod Pruskąawą, jednego z przywódców opozycji antyelektorskiej, narastającej zwłaszcza od zawarcia przez Polskę i Prusy w 1657 r. traktatu welawskobydgoskiegp. Na mocy tego porozumienia Polska praktycznie zrzekła się zwierzchnictwa nad Prusami Książęcymi na rzecz elektora brandenburskiego Fryderyka Wilhelma.

Rodzina Kalksteinów, która od swoich włci Stolno w Prusach Kr. przybrała przydomek Stolińskich, zyskując szlachectwo polskie, pozostawała w orbicie wpływów polskich. Powiązania z Polską sprawiły, że Ludwik Kalkstein, przeznaczony do stanu wojskowego, rozpoczyna od słby w wojskach Rzeczypospolitej pod hetmanem wielkim litewskim Pawłem Sapiehą. W tym okresie młody Prusak nawiązuje liczne przyjaźnie z towarzyszami broni, ulegając coraz bardziej wpływom środowiska polskiego.

Około roku 1656 wstępuje on do słby elektorskiej, zyskując tam rangę pułkownika i zarząd starostwa oleckiego. Zbyt silne sympatie propolskie łącznie z aktywną działalnością antyelektorską wywołują szereg konfliktów i stają się powodem odebrania Kalksteinowi starostwa oleckiego jak również pułku.

Obrażony, pozbawiony stanowiska i dochodów, płk Kalkstein wyjeża do Polski, gdzie rozpoczyna ożywioną działalność, zmierzają do spowodowania zbrojnego wystąpienia przeciwko elektorowi.

Marzec 1664 roku i początek kampanii moskiewskiej Pawła Sapiehy zastaje Kalksteina w wojskach Rzeczypospolitej na czele pułku cudzoziemskiego autoramentu. W okolicach Staroduba pułkownik dostaje się do niewoli moskiewskiej, z której ucieka pod koniec roku 1665. Jest to moment, w którym autor “Buntowników” zapoznaje czytelnika z tą czołową postacią książki.]

 

Ech! Lepiej nie myśleć zbyt wiele. Co ważne, że się dzięki Kryszpinowi z niewoli wyrwał, że udało się im ujść pogoni, że złego zwierza i kto wie czy nie gorszego człowieka też się szczęśliwie ustrzegli. Teraz nadchodził koniec trzytygodniowej wędrówki o głodzie i chłodzie, bez dobrej broni, bez dróg gładkich, których musieli unikać. Teraz rośnie z dniem każdym nadzieja. Bo jest swoboda.

Jakby minęło gdzieś udręczenie ostatnich tygodni, za pałaszem kozackim się pomacał, znalezionym w rowie na jakimś pobojowisku, rozwartąonią klepnął Kryszpina przez ramię, aż ten ciężko stęknął.

Paweł, w drogę czas. Złe myśli i sny przeminą, sądzona nam lepsza dola. Pomnisz wróżby esauła?

Kryszpin spojrzał pytająco. Stary esauł, z którym stykali się w czas niewoli, zgoła niewesołe rysował im perspektywy.

Jakże?... zaczął.

Także. Bo to wróżby nigdy się nie sprawdzają. Na odwrót wychodzi zaśmiał się Kalkstein.

Ruszyli. Deszcz zmalał, potem ustał zupełnie, tylko zwaliste chmury przewalały się nisko nad nie kończącymi się obszarami lasów. Wiatr przycichł, napita wodą cisza stanęła nad opustoszałą krainą.

Poranna złuda rześkości szybko zgasła. Rozlatujące się obuwie, powiązane strzępami materii, grzęo w rozmięym gruncie, ciążo od dawna nie przesuszone ubranie. Sił brakło coraz bardziej, oddech wędrowców stawał się przpieszony. Przystawali dla wypoczynku, spojrzeniami starali się dodawać sobie otuchy. I znowu szli.

Noc zastała ich u skraju puszczy, w mroku majaczyła przestrzeń łąk, łagodnym spadem chylących się ku Dnieprowi. Od niewidocznej rzeki szedł jednostajny poszum.

To już i Szkłów blisko. Bokiem go miniemy, trochę niżej jest wiadoma mi przeprawa. Na południe będziemy wśd swoich rozcierając zgrabiałe dłonie nad ledwo tlącym się ogniem, szeptał zgorączkowany Kryszpin. Spojrzenie jego trzymało się uparcie niewyraźnej w czerni sylwetki towarzysza, piekącego parę podmarzłych kartofli, wyrosłych u skraju od lat nie uprawianego pola, na które natknęli się tuż przed wieczorem.

Dwa następne dni zabrało im szukanie przeprawy przez rozlany Dniepr, groźny, że ani do niego przystąp. Przez ten czas nic już nie mieli w ustach, głód ssał ich od wnętrza. Kryszpinem wstrząsały dreszcze, gorączkę miał, Kalkstein zaczynał tracić nadzieję, czy towarzysz jego zniesie dalsze trudy drogi. Zastanawiał się, czy resztą sił nie zawrócić ku Szkłowu, tam chyba musieli tkwić jacyś ludzie, może znalazłby się ratunek.

Przypomniał sobie jednak, jak koło Mścisławia śledzili z leśnego ukrycia mały oddziałek wojsk moskiewskich. Kto wie, jak potoczył...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin