Eugeniusz Paukszta - Gdzie diabeł mówi dobranoc.rtf

(2283 KB) Pobierz
EUGENIUSZ PAUKSZTA

                         

       

                                               

 

 

 

 

EUGENIUSZ PAUKSZTA

 

 

 

 

GDZIE DIABEŁ MÓWI DOBRANOC

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

PAŃSTWOWE WYDAWNICTWO „ISKRY” WARSZAWA 1968

 

 

Żonie mojej — najserdeczniej

 

 

 

1. WIĘKSZA ROZRÓBA

 

O zmroku mżawka przestała siąpić, mimo to w powietrzu wisiała wilgła, przenikająca mgła. Chmury opadły nad ziemię grubą powłoką, zdawało się, że pochłoną szczyty parko-wych drzew i smukłą wieżę ratusza.

Dzwoniąc przeraźliwie, ze skrzypem i zgrzytaniem starego żelastwa zleciał w dół roz-klekotany tramwaj. Dostojnie, z równomiernym kląskaniem kopyt i cichym szelestem opon stoczyła się niedługo po nim dorożka.

Skąpe latarnie żółtym światłem słały się na wilgotny bruk. Chodniki tonęły w mroku pogłębianym przez cienie rozrosłych lip, pokapujących z czarnych konarów kroplami wody.

Psia pogoda nie odstraszała jednak w ten sobotni wieczór mieszkańców miasta. Dziura-wymi chodnikami snuły się tłumy przechodniów. Jedni spieszyli, kuląc się w wyświechtanych jesionkach, inni człapali leniwie, przystając przed witrynami skąpo oświetlonych sklepów.

Przed hallem kinowym gwarno było i rojno. Od oszklonych gablot kryjących fotosy ro-ześmianych aktorek padały na trotuar snopy jasnego światła lamp jarzeniowych. Przy kasie, z daleka widoczny, czerniał wielki napis: Bilety wyprzedane na wszystkie seanse. Ludzie czytali te słowa z niedowierzaniem, po czym odchodzili zgaszeni i gniewni. Bystrym okiem mierzyli ich kręcący się w tłumie młodzi chłopcy, proponowali odprzedaż biletów.

— Dwie dychy, jak za darmo! Taaaki film z Chevalierem...

Jedni klęli, precz goniąc spryciarzy, inni z krzywą miną decydowali się jednak na zapła-cenie żądanej sumy. Sobota jest przecie tylko raz w tygodniu...

Z ulicy rozległ się nagle przenikliwy gwizd, wśród publiczności przed kinem nastąpiło poruszenie, zatupotały śpieszne kroki, pojawiły się mundury milicji.

— Nalot na spółdzielnię „Bilecik”... — z satysfakcją zaśmiał się jakiś wąsaty jegomość, ciekawie obserwując scenę rozgrywającą się w błyskawicznym tempie.

Młodociani sprzedawcy biletów rozglądali się spłoszonymi spojrzeniami, szukając szpary, którą by można czmychnąć przed milicjantami. Któryś szybkim ruchem rzucił za sie-bie plik różowych kuponów, w tejże chwili przedstawiciel władzy złapał go za ramię.

— Panie starszy, za co mnie? Ja tu przypadkiem... randkę miałem...

Któryś się wyrwał, rwał co siły w nogach przez jezdnię, milicjanci łoskocąc butami po-gnali za nim szpalerem Starych lip.

Przystojny, młody człowiek lat około dwudziestu uważnie obserwował wypadki. Mili-cjanci byli już niedaleko. Przysunął się wtedy do leciwej pary, opuszczającej oświetloną prze-strzeń przed kinem.

— Dobrze tak łobuzom, może nareszcie będzie porządek! Ani się dostać przez nich do kina...

Opatulona w watowany płaszcz jejmość życzliwie spojrzała na młodzieńca.

— O to, to... My już drugą sobotę odchodzimy tak z kwitkiem. Stary późno wraca z roboty, czekam z obiadem, ani mowy, aby stanąć w kolejce. A później już figa...

— Ostrożnie, proszę pani! Że też nie załatają tych dziur w chodniku...

Usłużny chłopiec dopomógł starszej pani obejść wyrwę. Mijali właśnie milicjanta. Spoj-rzał uważnie, ale widząc młodzieńca ujmującego kobietę pod ramię, uznał całą trójkę za przy-kładne małżeństwo z synem.

Po chwili znaleźli się w cieniu drzew długim rzędem wytyczających bieg ulicy. Rozgwar przed kinem został za nimi, przycichał.

— No i co, matka, trzeba wracać do domu...

— A trzeba! Dobrze im tak, łobuzom... — westchnęła.

Młody człowiek, ciągle trzymający się razem, rozejrzał się dokoła, pogmerał dłonią w kieszeni.

— To ja już pójdę w swoją stronę — powiedział, przystając. Po czym wyciągnął rękę do leciwej matrony. — Proszę, to dla państwa, na następny seans...

Spoglądali na niego nie rozumiejąc. Kobieta machinalnie wzięła do ręki różowe kupo-ny.

— Co to?

— Bileciki, żebyście państwo nie wracali próżno do domu... Gdyby nie wasza pomoc, nakryliby mnie jak amen w pacierzu. Tyle tego miałem jeszcze przy sobie! — zamachnął im przed oczyma plikiem różowych kartek i uchyliwszy lekko nastroszonej czapki, pogwizdując oddalił się w ciemną przecznicę.

Tamci tkwili w miejscu jak oniemiali. Dopiero po chwili starszy jegomość wybuchnął gniewem.

— Widzisz ty huncwota, łobuza z piekła rodem... Gdzie tu milicja? Grzeczniaczek się znalazł! — pokrzykiwał.

— Cichaj, Antuk, cichaj. — Kobieta przycisnęła łokciem ramię męża. — Nie zaczynaj, wróci i po oczach cię czymś przejedzie...

— Ja mu wrócę... — nie dokończył, syknęła bowiem tak jednoznacznie, że zrezygno-wany umilkł i tylko sapał gniewnie.

— Szkoda zmarnować bilety, choć to niby niecnym sposobem... Zaraz nowy seans, pójdziemy — i powiodła ociągającego się małżonka przed jasno oświetlone wejście do kina. Tam już panował spokój. Nie było śladu milicji, ale i nikt nie proponował biletów.

„Grzeczny” młodzieniec ze złośliwym uśmiechem obserwował z oddali parę, która bezwiednie wyratowała go z opresji. „Baba ma więcej rozumu, pomyślał, są bilety, to i po zmartwieniu...” Mocniej nacisnął kaszkiet na głowę, splunął przez zęby. Zły był. Wyciągnął z kieszeni paczkę biletów i patrzał na nie z niechęcią, obliczając, ile stracił na dzisiejszej histo-rii. Nieprędko będzie drugi film z Chevalierem. A w ogóle interes zaczął się psuć. Naloty milicji stawały się coraz częstsze. Trzeba chyba rozejrzeć się za pewniejszym zarobkiem.

Drobne płatki porwanych kuponów opadły na ziemię, nasiąkając wilgocią błota. Przy-deptał je jeszcze obcasem.

Wlókł się wolno, zastanawiając się, co zrobić z resztą wieczoru. Mijała go jakaś dzie-wczyna. Rozłożył szeroko ramiona cmokając zachęcająco. Strwożona frunęła na drugą stronę ulicy, nie zważając na kałuże rozpryskujące się pod nogami. Zaśmiał się rechotliwie.

W oddali świecił szyld zagubionej na uboczu, podrzędnej knajpy. Przyspieszył kroku, pchnął poskrzypujące drzwi. Z osnutej kłębami dymu sali płynął ostry zapach piwa. Wię-kszość stolików była zajęta, goście porządnie już mieli w czubie. Przysiadł niedaleko wejścia. Zaraz zbliżył się do niego kelner o wyszarzałej, zmiętej twarzy.

— Panie Franuś, coś na przegrychę i buteleczkę oranżady, że to sobota — uśmiechnął się domyślnie.

Kelner przechylił się poufale, odsłaniając w uśmiechu popsute, nie czyszczone zęby.

— Z oranżadą numer nie przejdzie. Kręćka dostali z kontrolą. Dwie dzisiaj mieliśmy... Chyba że pan przejdziesz do telefonu...

— Wszystko jedno, byle zaraz.

— Już się robi... A na zagrychę może być kotlecik, pierwsza klasa, z kapustą i kartofel-kami... Duże piwko do tego...

— Dobra, dobra, coś się pan, Franuś, tak dzisiaj rozgadał? — spytał łyskając gniewnie oczyma.

Kelner za dobrze znał swoich gości, by próbować dalszej dyskusji z „pięknym Edziem”. Odpłynął bezszelestnie.

Edward Zaleski wolnym krokiem pomaszerował tymczasem za przepierzenie, gdzie w korytarzyku znajdował się aparat telefoniczny. Po chwili ukazał się kelner ze szklanką wódki i kwaszonym ogórkiem w papierku.

— Siup, zdrowieczko! — Młodzian wprawnym ruchem przechylił szklankę, dwoma łykami przełknął ostry płyn. Z lubością zachłysnął się kwaśnym, soczystym ogórkiem.

Kelner odebrał mu szklankę z rąk, szybko ginąc z nią w bocznych drzwiach korytarza. „Piękny Edzio” powrócił na zadymioną salę, lustrując ją bacznie w poszukiwaniu znajomych. Z pewną niechęcią zabrał się do postawionego przed sobą kotleta. Nie miał zbyt różowego nastroju. Wszystko zaczynało się komplikować. Stosunki w domu szwagra, gdzie zamieszki-wał, pogarszały się. Mieszkanko było ciasne, dzieci szwagrostwu przybywało, coraz więcej kłopotu było z młodzieńcem, który w dodatku wracał późną nocą i robił harmider. Dochody jego również zmarniały ostatnio. Zorganizował ze sporym nakładem pracy i kosztów intratny konikowy interes, ale ryzyko stawało się nieproporcjonalnie wysokie. Koledzy napomykali mu o innych okazjach, ale na tamte nie chciał się zdecydować...

Powietrze oczyściło się trochę, po dusznej atmosferze knajpy wciągnął je w płuca pełnymi haustami. Na ulicach było teraz mniej ludzi. Wesoły rozgwar dobiegał tylko z okolic kawiarenki „Warmianka”. Tam zawsze najchętniej gromadziła się młodzież Olsztyna. Z okien lokalu padały szerokie smugi światła. Obok kolorowymi żarówkami i muzyką ochrypłej ze starości płyty zachęcała jaskrawo pomalowana strzelnica. Tłoczyli się tam gęsto młodzieńcy z odkrytymi głowami albo w kaszkietach wypchanych od środka papierem.

Przy chodniku, popiskując i chichocząc, małymi grupkami skupiały się dziewczęta.

— Cześć, cześć — bez entuzjazmu odpowiadając na pozdrowienia, przystanął Edek w grupie rozgorączkowanych chłopców, celnym strzałem usiłujących wygrać butelkę wina. Każde pudło witane było chóralnym rechotem.

Jakiś blondynek o zaondulowanych włosach długo mierzył, aż wargi zagryzał z emocji. Pudło. Próbował od nowa. Znów pudło. Aż huczało od śmiechu i kpin.

— Pokaż tę wiatrówkę. — Edek obcesowo wyjął ją z dłoni blondynka. Tamten chciał protestować, ale napotkawszy spojrzenie przybysza, dał spokój.

Nie mierzył długo. Tyle już razy próbował szczęścia w tej strzelnicy, aż dobrze poznał tajemnicę każdej z trzech wiatrówek. Ta z kolbą bordo miała muszkę przekrzywioną na lewo... Trzask, zachybotała się, a potem wywinęła kozła drewniana figurka w środku tarczy. Pokrzyk uznania pobiegł ulicą. Drugi strzał, figurka zawirowała jak szalona. Gapie ryczeli z zachwytu. Właściciel strzelnicy z krzywą miną podał Edkowi dwie flaszki podłego wina owo-cowego.

— Pijemy, koleś? — zagadnął triumfatora jakiś wyszmelcowany typ o zawadiackich ruchach.

Edek zawahał się przez moment, po czym niedbale rzucił flaszką w jego stronę. W dru-giej uderzeniem o kant budki strzelniczej odłupał lak, dłonią wybił korek, przechylił butelkę do gardła. Nie smakowało mu, wino było kwaśne, niosło świeżym fermentem. Spojrzał pyta-jąco dokoła, zaraz wyciągnęło się kilka chciwych rąk.

Kasę dobroczynną organizujesz? — usłyszał znajomy głos. Obejrzał się. Ucieszył go widok dwóch najbliższych wspólników z „konikowego” interesu. Wycofał się do nich z tłumu.

Nie przymknęli was?

Józka w ogóle nie było wtedy przed kinem, ja frunąłem na salę, bo właśnie służbę objął Kawiński, swój bileter. Stówę musiałem mu za to odpalić — ostatnie słowa elegancko ubrany wysoki młodzian wymówił z żalem.

Warto było... Mógłbyś mieć sądową historię... W orzekającym już stawałeś przecie dwa razy. Recydywista...

Zaśmiali się. Wolno, przyglądając się mijanym dziewczętom, skręcili obok ratusza na Stare Miasto.

Pod „Żagle”? — zagadnął elegant.

Nie wiem, zobaczymy. I tak nie ma nic do roboty...

Ciemna ulica wsiąkała w Bramę Piastowską. Skręcili w lewo, na widoczny z daleka podjazd restauracji „Pod Żaglami”.

Niezdecydowani, przystanęli koło wysokiego drzewa. Nasiąkły wodą pień bielał kilku ogłoszeniami. Papierosy migały ognikami. Spluwali, rzadko rzucając słowa.

Wiesz Edek, Krasawczyk odgrażał się wczoraj, że cię pośle na piwko do Abraha-ma... Ululany był w dechę, dlatego wiercił jadaczką. Ty się strzeż, to bandzior nie z tej zie-mi...

Ja go nie zaczepiam. A że wtedy dostał po uszach, to trudno. Sam zaczął — dorzucił gniewnie.

Niski, krępy kolega w czapce WSR nieprzekonany potrząsnął głową.

Pamiętaj, że to facet od mokrej roboty...

Niechże go jasna cholera! No co, idziemy pod „Żagle”?

Można...

W zastępstwie tamtych... Wiaruchna wraca już na nie swoich nogach...

Z podjazdu restauracji, pokrzykując, staczało się w ich stronę większe towarzystwo, dobrze pod datą.

Uważaj, Edek, to Krasawczyk ze swymi... — ściszonym głosem rzekł nagle student, po czym szybkim ruchem zerwał z głowy czapkę uczelni, starannie chowając ją w wewnę-trznej kieszeni jesionki. — Może być rozróba, a nie chciałbym z budy wylecieć...

Edek ściągnął brwi. Szukając łatwych zarobków, wdał się w towarzystwo rozwałęsanej młodzieży, śród której nie brakło rasowych bandytów czy złodziejaszków. Czasem dochodzi-ło do chwilowych sojuszy, a znacznie częściej do ostrych konfliktów. Wychodził z nich za-zwyczaj obronną ręką, czym wyrobił sobie pewien respekt wśród koników i lekkoduchów. Z wyjątkiem Krasawczyka... Ten widział w nim konkurenta, a nie znosił nikogo wokoło siebie, kto mu odbierał wpływy w chuligańskim środowisku. Brzydki, ze szramą od noża biegnącą przez prawy policzek, dla ironii przezwany został w swym środowisku Krasawczykiem... Szedł właśnie teraz z dwójką kompanów i dziewczyną uwieszoną mu u ramienia.

Edek z kompanami cofnął się na bok, aby nie tarasować drogi. Dostrzegł wlepione w siebie duże oczy dziewczyny. Poznał ją. Była to ukochana Krasawczyka. Od dawna wodziła za przystojnym chłopcem bardziej niż ciekawym spojrzeniem. Edek umiał ocenić jej urodę, ale nic więcej. Nie obchodziła go, wzruszeniem ramion przyjmował oświadczenia kolegów, że dziewczyna szuka podobno okazji poznania się z nim.

Jej niepohamowane spojrzenie zaniepokoiło teraz towarzysza. Uważnie ogarnął wzro-kiem trójkę mężczyzn stojących u skraju chodnika. Poznał Edka. Stanął w miejscu jak wryty i zaraz szarpnął się z krzykiem do przodu. Dziewczyna kurczowo uczepiła się jego rękawa, próbując zażegnać awanturę. Pozostała trójka kompanów również nie przejawiała ochoty do starcia, usiłowali bowiem powstrzymać swego prowodyra.

Krasawczyk, pijany i zaślepiony złością ani myślał ich słuchać. Jedną ręką szarpiąc się z dziewczyną, drugą wyciągnął z kieszeni długi przedmiot owinięty w gazetę. Dziewczyna krzyknęła, próbowała go powstrzymać. Wtedy z całej siły, na odlew, machnął ją dłonią w twarz, aż zatoczyła się na pobliski parkan.

Teraz już i Edek miał dosyć. Do tej chwili pragnął uniknąć starcia, z zaciśniętymi pięściami tkwił w miejscu, śledząc całą scenę. Na widok uderzonej dziewczyny rzucił się na Krasawczyka, schylając się równocześnie przed ciosem rury. Zakotłowało się, kompani z obu grup w jednej chwili również wdali się w bijatykę. Dziewczyna krzyczała, wokół niej przewa-lały się ciała, ktoś padał, zrywał się, parł przed siebie z wyciągniętymi pięściami, walił sierpo-wym, w odwecie grzmotnięty straszliwym „bykiem” zataczał się na strony.

Krasawczyk miał opinię speca w ulicznych masakrach. I teraz on właśnie atakował Edka, zwinny, czujny a zręczny, jakby kropli alkoholu nie miał tego dnia w ustach. Znów się zamachnął skrytą w gazecie rurką, zaraz jęknął boleśnie, zabolało ramię trafione zręcznym kopnięciem, palce dłoni rozwarły się, żelazo z brzękiem upadło na chodnik.

Edek poczuł nagle, jak przeciwnik uderza nań całym ciężarem ciała. Aż się zachwiał, potknął o krawędź jezdni, runął plecami na ziemię. Tamten przysiadł już na nim, siekąc jednocześnie pięściami głowę i twarz. Tyle tylko, że zdążył się wywinąć, zrzucić przeciwnika z siebie, podpierając się rozkrwawionymi o bruk dłońmi, poderwać i odskoczyć w bok. Już się wyprostował, gdy silny cios w twarz ponownie odrzucił go do tyłu.

W ustach poczuł mdławy smak krwi. Zagryzł więc tylko wargi, czując, że słabnie, że je-szcze jeden podobny cios, a Krasawczyk nowym triumfem potwierdzi swą opinię niezwycię-żonego. Schylił więc tylko głowę, wtulił ją w ramiona, przygięty spróbował ostatniego ataku. Osłabł, może wypita niedawno wódka odbierała mu siły, dość że tamten ciągle miał nad nim wyraźną przewagę. Zatoczył się, zastawił ręką przed nowym uderzeniem... I nagle uczuł, że w prawą dłoń wciska mu się coś twardego, ciężkiego. Domyślił się raczej, niż ujrzał, że to dzie-wczyna podała mu rurę żelazną, upuszczoną przez Krasawczyka. Nie zastanawiając się, roz-gorączkowany walką, odskoczył nagle na bok, zamachnął się resztą siły. Krasawczyk nie zdołał uskoczyć. Żelazo z głuchym stukiem opadło na jego głowę. Tak jak stał, z zanikającym jękiem runął na ziemię...

Edek jeszcze się nie opamiętał, rozogniony drżał gotów do dalszej walki. Kotłowanina pozostałej piątki także nie ustawała. Dziewczyna uniosła nagle ręce do twarzy i pełna przera-żenia wolniutko, półkroczkami zaczęła się cofać. Edek bardziej domyślił się, niż ujrzał prze-rażenie w jej twarzy i ruchach.

Oprzytomnił go w tej samej chwili nagły krzyk któregoś z towarzyszy dziewczyny.

Zabił go, zabił...

Spojrzał. Przeciwnik leżał bez ruchu, z rozrzuconymi rękami. Ucichło nagle, bójka urwała się jak nożem ciął. Wszyscy stanęli zdjęci nagłym lękiem. Bić się, tak, to było ich ży-wiołem, ale nie zabijać...

W to zastygłe nagle milczenie wbiegł cichy gwizd i tupot nadbiegających kroków. Gwizdowi odpowiedział dalszy, od strony ratusza.

Milicja! — szepnął ktoś gorączkowo.

I              jakby wstąpiły w nich wszystkich nowe siły, rzucili się do raptownej ucieczki, rozsy-pując się na strony. Tylko dziewczyna dłońmi przesłaniając twarz została przy leżącym bez ruchu Krasawczyku.

Nie wiem, nie wiem... On nie żyje... Nie wiem kto, nie wiem... — słychać było jeszcze przez mrok szloch dziewczyny, indagowanej przez milicjantów, którzy nadbiegli na miejsce wypadku.

Edek, klucząc między stertami cegieł prowadzonej tutaj budowy, słyszał te jej słowa i zrozumiał z nich tylko jedno, to straszne, potwierdzające uprzednią niejasną świadomość, czego dokonał. „Nie żyje, nie żyje...”

Łatwo, już spokojny o pogoń, której odgłosy dobiegały tu jeszcze od innej strony, wy-dostał się z rozbabranych placów Starego Miasta na stromą uliczkę Wyzwolenia. Zasapany, wspiął się na nią i kryjąc się w cieniu, prędko skręcił od ratusza na lewo, omijając rozgwar okolic „Warmianki”.

Pragnął teraz znaleźć się jak najdalej od miejsca awantury. Bał się światła i ludzi. Nie mógł zebrać myśli, głowa bolała go, szumiało w niej i tętniło. Czuł krew krzepnącą na wa-rgach i policzku, napotkał kilka strwożonych spojrzeń przechodniów. Nacisnął głębiej czapkę, aby rzucała więcej cienia na twarz, szukał miejsc mrocznych, o co zresztą nie było trudno w źle oświetlonym mieście.

Szedł tak nieswoimi krokami, zagubiony nagle w ulicach tak przecie dobrze mu zna-nych. Szare, oślizłe w nieustannie siąpiącym deszczu mury starych kamienic, bezradne kikuty pokapujących wodą drzew, mijający go śpiesznie przechodnie, wszystko to stało mu się obce, jakby przeniesione z innego świata. Nie myślał już nawet o dopiero minionych chwilach, o dziewczynie, Krasawczyku, o ucieczce przed ścigającą go milicją. O niczym właściwie nie myślał. Po prostu było mu bardzo ciężko i źle.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin