Paukszta Eugeniusz - Srebrna Ławica.doc

(1349 KB) Pobierz
Eugeniusz Paukszta Srebrna ławica

 

 

Eugeniusz Paukszta

 

Srebrna ławica

 

 

 

Państwowy Instytut Wydawniczy

1980

 

 

I

Ranek wstał chłodny, aż przezroczysty po tamtych paru dniach mglisto rozlazłych. Słońce, wydostając się na kabłąk horyzontu, łyskało na rozlanych szeroko kałużach, złociło bujne listowie nadbrzeżnej wierzbiny.

Znad łąk zalanych wodą podnosić się poczęły zwiewne opary, prostowała się nasycona wilgocią trawa.

Stefek pogwizdywał ciesząc się radością przyrody. Deszcze ostatnich dni zmusiły go do przebywania w ruderze, do której wprowadził się przed dwoma laty, gdy zdecydował sio samotnie tu osiąść. Nie poprawiał walącej się, coraz bardziej chylącej się ku ziemi chałupy, nie próbował pokrywać dziurawego poszycia. Po co mu to? Zimą wymarzł się porządnie, ale skoro tylko wiosna nadeszła, słonko mocniej zaświeciło, już mu rzadko kiedy dach bywał potrzebny. Jezioro tuliło, karmiło i kryło przed ludzkim natręctwem.

Tego lata pogoda dopisywała niezwyczajnie. Rybakom były na rękę upalne dni, wlokące się jeden za drugim jak paciorki różańca. Rolnicy narzekali, cóż, wszystkim nie dogodzi. Deszcz jednak był potrzebny. Zszarzało, przybladło, przywiędło wszystko. Jedne wierzbiny nadbrzeżne i długie ściany sitowia na granicy między płycizną a głębią jeziorną miały wody do syta.

Deszcz nadszedł niespodziewanie, lunął potężnie, a potem mniej już gwałtownym strumieniem przez pełne dwie doby raczył spragnioną ziemię. Dopiero onegdaj ustał pod wieczór.

Opar mgielny pod naporem promieni sierpniowego słońca przypadał ku ziemi, skraplał się rosą, perlił wśród trawy nasyconej odświeżoną zielenią. Spomiędzy drzew zabłysło jezioro, zamieniło się srebrem i złotem.

Młody człowiek skręcił w prawo. Przez łąkę obok wysokich stert ścinanej zimą trzciny dobrnął nad wodę, wpatrzył się przed siebie. Urzekały go nieodmiennie Mamry. Koło Zagrzebia w Lubelskiem, gdzie się urodził i wychował, nie było wody. Nie wiedział, co to jazda łodzią, co długie czujne wyczekiwanie z wędką w ręku, co wzbierająca fala i chłód nocami ciągnący od wielkiej wody. Wojna dopiero wszystko zmieniła...

Wstrząsnął się, obejrzał niespokojnie. Pusto było, cicho. Przystań rybacka leżała stąd o dobry kilometr, do najbliższych domów było dwakroć dalej.

Znów powiódł oczyma po tafli wodnej. Szuwary stały prostopadłymi, nieprzeniknionymi ścianami. Na oczkach wolnej wody pomiędzy nimi buszowały z zapamiętaniem kaczki. Na wolnym przesmyku wybiegającym spomiędzy trzcin w jezioro kołysała się szyja perkoza nurka. Nie był sam. Obok wysokiej czarnej szyi czerniła się na wodzie druga, maleńka, ledwie widoczna wśród chybotania łagodnej fali wzruszanej ranną morką. Matka pilnie czuwała nad dziecięciem. Co jakiś czas znikała pod powierzchnią wody, po czym wynurzała się z rybą w dziobie. Mały smyrgał ku niej radośnie i dławiąc się z pośpiechu pożerał smakowity kąsek. Gdy stara nurkowała zbyt długo, piszczał przeraźliwie.

Stefek rozbawiony spoglądał na oryginalną parę. Przysiadł na brzegu, aby w pełni nacieszyć się tym widokiem. Słońce spadło na jego czuprynę, przepaloną spiekotą. Wiatr rozrzucał nie rozczesane kosmyki delikatnie, jak dłoń dziewczyny. Spod przeciętego poziomymi bruzdami czoła patrzyły jasnoniebieskie oczy, pełne melancholii i jakby lęku. Nos, nieco spłaszczony, podciągnięty ku górze, nadawał obliczu rys nieporadności. Usta zdawały się być na zawsze ściągnięte grymasem zgorzknienia. Na ogół twarz ta była przeciętnie ładna, potrafiła nawet przyciągać spojrzenia dziewcząt w miasteczku.

Mały nurek zapiszczał przeraźliwiej niż przedtem. Matka wynurzyła się z wody daleko, tuż koło trzcin. Nieporadnie parł teraz ku niej, piszcząc bezustannie. Zniknęli w gęstym szpalerze sitowia.

Chłopiec westchnął, podniósł się, przeciągnął ramiona. Źle spał ostatnich dwu nocy. Przyzwyczajony był do widoku nocnego nieba nad sobą, do rozbłyszczonych gwiazd. Obserwował je leżąc na burce z rękami podłożonymi pod głowę i liczył sekundy, po których spadały niekiedy nieznane, tajemnicze światy podniebne. Lubił sen na powietrzu, gdzieś na brzegu jeziora albo w swym czółnie, wypalonym z dębowego pnia.

Wysoki był, barczysty, prosty jak te trzciny.

Schylił się, pogmerał w krzaku wierzbiny, wyciągnął krótkie wiosełko zwane styrką. Poszedł kawałek brzegiem. W dochodzących aż tutaj gąszczach pachnącego tataraku stała jego duszehubka, długości na trzech chłopa, niewiele szersza nad wyciągnięte ramię. Zmarszczył się widząc ją do połowy zalaną wodą. Szybkimi ruchami wylewał wodę wyciosanym z drzewa czerpakiem. Pluskała, bryzgała na boki. Nie opodal poderwało się stado kaczek.

Przepychając czółno przez płyciznę, brnął po wodzie w starych gumowych butach. Czółno zakołysało się niebezpiecznie, gdy wskoczył z rozpędu do środka. Stanął u końca, ujął styrkę w dłonie, rozkraczył się, na ile szerokość czółna mu pozwalała, zagarnął szeroko wodę.

Czółno z szelestem przeciskało się przez trzciny. Mokre jeszcze, zmywały mu twarz, kłoniły się.

Ostrym machnięciem przebił się na otwartą płaszczyznę wody. Oślepiły go blaski bijące od fali. Wszystko przesycone było słońcem. Rękawem znoszonej burki przetarł oczy. Mrugał jeszcze powiekami przez chwilę, nim wzrok oswoił się z promieniejącą jasnością.

Równolegle do brzegu przeleciała kania kwiląc cienko i przenikliwie: pić... pić... pić...

Spojrzał na nią niezadowolony. Kania, gdy kwili, przepowiada nadchodzący deszcz. Coś jej się widać dziś pomyliło. Niebo stało czyste, ranek był chłodny, opary opadły ku ziemi, przy brzegu pluskała drobna ryba - oznaki pogody były liczniejsze.

Skręcił na prawo, ku brzegowi ledwo majaczącej na drugim końcu jeziora wyspy Sosnówki. Czółno szło równo zostawiając za sobą smugę piany.

Z szerokiego kanału, łączącego Jezioro Święte z Mam-rami, wychynęła łódź rybacka, również kierując się ku Sosnówce. Stefek nierad był z tej okoliczności. Wolał być jak najdalej od ludzi. Ciągle patrząc na zbliżającą sit; łódź, mocniej ujął wiosełko w dłonie, ale zaraz zrezygnował z zamiaru, spokojnie składając styrkę u nóg. Twarz wypogodziła mu się, przysiadł ostrożnie na burcie, czekał.

W łodzi były dwie osoby. Przy wiosłach młoda kobieta w różowej chustce na czarnych włosach. Wiosłowała ostro, mocnymi i długimi ruchami zagarniając wodę. Na dziobie, przechylona nad burtą, mała dziewczynka gmerała palcami w wodzie. Szczebiotała coś do matki.

Dziwna przyjaźń łączyła tych dwoje. Każde różniło się od gromady, żyjąc na uboczu. On, samotnik, rozkochany w wodzie i lasach, półnormalny od czasu swych przeżyć wojennych, ona z nieślubnym dzieckiem, urzeczona przez człowieka, o którym nic nie wiedziała od lat, a którego oczekiwała z dnia na dzień, dumna, dzika, stroniąca od ludzi, o byle co prychająca na nich jak kotka. Może ta odrębność od reszty tak ich łączyła, że nie unikali siebie, a przy rzadkich przypadkowych spotkaniach czuli się dobrze razem.

Maryjka z dala poznała czółno Witczyńskiego i barczystą postać dziwaka. Dziewczynka też zobaczyła znajomego. Wyciągnęła rączkę wołając do matki:

- Mamo, durny Stefek!... O tam...

Kobieta oglądnęła się z niepokojem na niedalekie już czółno.

- Cicho, Helenko, cicho! Kto cię nauczył mówić tak brzydko? - Wszyscy tak mówią.

- Głupio mówią! - sarknęła matka, w oczach jej, ciemnych jak tonie, nad którymi przepływali, zamigotało. - Głupio mówią - powtórzyła. - Stefan nie jest durny, a tylko bardzo, bardzo biedny. Niemcy wybili mu całą rodzinę, siedem osób... A ty, gdybyś straciła mamę, nie byłabyś smutna?

Buzia dziecka wykrzywiła się w podkówkę. Dziewczynka nie zważając na chybotanie łodzi przypadła do matki, przytuliła się do niej gwałtownie, wyrzucając z siebie słowa szybko, urywanie:

- Nie, nie, nie, niech mama tak nie mówi... Mama będzie zawsze, zawsze! A durny nigdy już na niego nie powiem, nigdy, nigdy.

W oczach - takich samych jak matki, może tylko jaśniejszych, pogodnych w wyrazie, nie zaprawionych jeszcze goryczą - zaszkliły się łzy. Kobieta oddała dziecku uścisk.

- Dobrze, dobrze, dziecinko, mama zawsze będzie przy tobie, zawsze.

Dziewczynka wróciła na swe poprzednie miejsce. Upewniła się jeszcze:

- Ale i dziadek też, prawda?

- Tak, i dziadek też.

Wiosła szeroko zagarnęły wodę. Łódź, wstrzymana na chwilę w rozpędzie, poderwała się do biegu, zrównała z czółnem.

Stefek uśmiechnął się, nie mówił nic. Maryjka też jedynie skinęła głową. Wiosłowała nieco wolniej, tak aby mógł płynąć równolegle.

Helenka, przebierając paluszkami w wodzie szczebiotała dalej.

- Pan też jedzie do owieczek, jak mama? Bo dzisiaj dziadzio nie Wziął łódki na jezioro, to mama chce zobaczyć owieczki. Takie ładne były malutkie! Pewnie już podrosły, może ich nie poznam?

Stefek uśmiechnięty patrzył na małą. Co go łączyło jeszcze z ludźmi, to dzieci. I dzieci lubiły go także, mimo przyległej doń opinii durnego. Czasem nawet kupował dla nich cukierki w miasteczku, gdy rzadkim trafem miał parę groszy. Przysiadał przy nich na ziemi, bawił się razem, ze świeżych gałązek łozy wycinał gwizdki albo splatał koszyczki. Rozmowny stawał się wtedy jak nigdy.

- Ja nie mam owieczek. A twoje wyrosły już duże, duże, widziałem je przed tygodniem... Jadę po sznury postawione pod Sosnówką, może wleciał w nie jaki sum...

- Dziadzio w zeszłym roku złapał suma. Był dwa razy większy ode mnie. A jakie miał śmieszne wąsy. Chciałam je zabrać, ale dziadzio nie dał, powiedział, że musi je wpleść do sieci, to szczęście w rybach przyniosą.

Umilkła, zastanawiała się nad czymś, potem znowu za-szczebiotała:

- Jak złapiesz suma, to mnie dasz wąsy, dobrze?

Stefek uśmiechnął się. Pogodnie spoglądała na tę parę Maryjka.

Wiosłowała równo, mocnymi odrzutami ramion. Wysoka jej pierś podnosiła się równomiernie, na policzki wystąpiły rumieńce, jeszcze bardziej podkreślając rzadką urodę.

Stefka nie obchodziły ani te rumieńce, ani piersi, ani prężące się przy wysiłku smukłe, kształtne nogi, złotorudawe od słońca. Nie znał się na urokach niewieścich, w jego życiu płeć piękna nie odgrywała najmniejszej roli. Tyle że kobiet unikał może bardziej niż mężczyzn. Wścibskie były, gadatliwe, próbowały wtrącać się w jego tylko własne, odrębne sprawy, do których nic nikomu. Starał się ich unikać jak ognia, dziczał jeszcze bardziej, całymi tygodniami koczował na jeziorze.

Słońce dźwignęło się już wysoko. Jezioro barwiło się w jego blaskach. Rzadkie pierzaste chmurki urozmaicały monotonię rozjaśnionego do białości błękitu. Mała fala mieniła się, iskrzyła u szczytów, srebrna ze złocistym obrębem, wesoła. Wśród pasemek małych lasków na brzegach przeświecała gdzieniegdzie jasna czerwień dachówek jak grzyby porozsiewanych domków. Czerwone i białe boje znaczyły co jakiś czas szlaki wodne, oddzielając płycizny od głębin. Nie opodal płynących łodzi koczowało na wodzie stado mew. To unosiły się nad powierzchnię, to opadały w dół, niknąc prawie zupełnie sprzed oczu. Wysoko na niebie kołował jastrząb, czarną plamą odcinając się od tła.

Maryjka przytrzymała na chwilę pióra wioseł.

- Ładnie.

- A ładnie - przytaknął.

Mężczyzna silniej zagarnął wodę. Dorzucił kilka zdań:

- A ludzie nie widzą, że jest tak ładnie. Omijają to. Czemu? Może byliby lepsi?...

Gdy po długim milczeniu głos zabrała kobieta, Stefek zdziwił się, tak dalece jej słowa odbiegały od tego, o czym mówił przed chwilą.

- Tędy jechałam kiedyś z Marcinem... To była jesień, lasy złociły się, woda odbijała czernią, a mnie było wesoło jak nigdy...

Spoglądała na Helenkę, usiłującą złapać falę za grzywkę. Teraz dopiero wróciła do jego myśli.

- Ludzie dużo rzeczy nie widzą czy widzieć nie chcą. Co ich obchodzi ta złota fala, te mewy z piskiem przelatujące nad głową... Wolą grzebaninę w cudzych i własnych bebechach. - Wybuchnęła zaczepnie: - Ale najważniejsze to nie poddać się ich chęciom. Iść własną drogą. Żyć własnymi sprawami, własną tęsknotą czy żalem. Są sprawy ogólne, ale są i sprawy tylko własne, tylko dla jednego człowieka, odmienne od spraw innych i dla innych niezrozumiałe.

Stefek nie mówił nic. Znał historię Maryjki.

Ani chwalił, ani potępiał. Nie rozumiał tego. W tym przyznawał jej rację, że ludzie nie powinni się wtrącać w czyjeś osobiste sprawy.

Potężny szczupak trzepnął ogonem o powierzchnię. Nad wodę wyskoczyły drobne płotki, w panicznym lęku uciekające przed smukłą i chybką zagładą. Spiralą rozlały się fale, zderzyły z tymi wzbudzonymi przez morkę, zginęły.

Wiosłowali w zadumie. Helenka gaworzyła coś po swojemu, ułamaną trzciną mąciła wodę, bryzgała matce na twarz. Maryjka patrząc na nią rozpogadzała się.

Grzało już mocno. Stefek zrzucił koszulę, stał teraz w pełnym słońcu. Na szerokiej piersi połyskiwał bujny złocisty włos. Ramiona prężyły się mocno za każdym zagarnięciem styrką, mięśnie napinały twardo.

Sosnówka była już niedaleko. Tylko nazwa świadczyła jeszcze o jej przeszłości, nazwa przechowana wśród miejscowej ludności przez wszystkie lata obcych, niemieckich rządów. Z sosen nie znalazłbyś dziś śladu. Bujnie rozrosły się za to wierzby i łoza.

Zwyczajem okolicznych rybaków i Kulawikowie zawieźli z wiosną swe owce na wyspę. Bezpieczne od drapieżników i od ludzkiej zawiści, pasły się tutaj same przez całe lato, do późnej jesieni. Przeważnie zostawiano je na Martyni, większej i obfitszej w trawę wysepce. Na Sosnówce oprócz Kulawików jeszcze tylko Grynisowie pozostawili swoje owce.

Woda zmieniła barwę na jasną, bardziej pogodną, od łach żółtego piasku na dnie. Nie było tu głębiej nad zanurzenie wiosła. Jeszcze chwila i znaleźli się na mieliźnie, ciągnącej się daleko od brzegu, obok ostrego zakosu trzcin, wybiegających w jezioro.

Łódź Maryjki ze zgrzytem otarła się o piasek. Stefek brodząc przyciągnął do brzegu swe ciężkie, głęboko zanurzające się czółno.

Helenka podśpiewując pobiegła naprzód, zanurzyła się prawie z głową w wysokich przybrzeżnych burzanach. Matka spieszyła za dzieckiem.

Z rzadka wydeptywana ścieżka ledwo się znaczyła w bujnej trawie. Grunt był miękki, rozkisły. Stefek uważnie spoglądał, czy nie spostrzeże przypadkiem śladów dziczych racic.

Ku środkowi wyspy grunt stawał się suchszy, trawa mniej bujna, za to smakowitsza dla stadka owiec, które w popłochu umknęło na widok zbliżających się ludzi.

- Zdziczały - rzekła Maryjka puszczając się biegiem za stadem, zabiegając mu drogę. Helenka biegła w ślad za matką, popiskiwała z uciechy, potykała się i wywracała w kłębowisku półzgniłych kłączy.

Owce zawróciły i przebiegły tuż obok zziajanej Ma-ryjki. Stanęła sapiąc głośno. Na twarz wybiły jej jeszcze mocniejsze rumieńce, pasma włosów wysunęły się spod chustki, lepiły do zgrzanego czoła.

Za sobą usłyszała chichot. Obejrzała się, Stefek stał z rozdziawioną gębą, zanosił się śmiechem. W pierwszej chwili rozzłościła się, potem też śmiech ją zebrał z własnej nieporadności.

Dziecko rzadko ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin