Kukliński Piotr - Saga Dworek Pod Malwami - 01 Pan Michał.pdf

(454 KB) Pobierz
KUKLIŃSKI PIOTR
PAN MICHAŁ
PROLOG
Sierpień 1909
Gaszono już gazowe latarnie na ulicach, gdy Michał Kalinowski opuszczał
mieszkanie kochanki. Na ustach czuł jeszcze smak jej pocałunków, w głowie przyjemnie
szumiał alkohol.
Na rogu ulicy Kościelnej i Niemieckiej dwaj młodzi mężczyźni zastąpili mu drogę.
Kaszkiety mieli nasunięte nisko na czoła, w rękach sprężynowe noże.
- Wspomóż rodaków - poprosili.
Sierpniowy ranek w Białymstoku był wilgotny i chłodny, blade światło dnia dopiero
nadchodziło nad budynki. Ulice były puste i ciche, kroki i słowa głucho odbijały się od
ciemnych ścian kamienic i zamkniętych drewnianych żaluzji sklepów. Daleko na skraju
rynku stała samotna dorożka, zesztywniały od długotrwałego czekania woźnica drzemał na
koźle.
Michał Kalinowski bezradnie rozłożył ramiona.
- Nic nie mam - odpowiedział. - Wszystko wydałem na kobietę. Poproście kogoś
innego.
Popatrzyli po sobie. Stali od strony ulicy, on miał za sobą wysoki mur otaczający
kościół Wniebowzięcia. Nie mógł uciekać.
- Wszystko? - zapytał jeden. - A zegarek? Albo laska?
Łańcuszek od zegarka wystawał z kieszonki kamizelki. Laska miała srebrną gałkę,
przedstawiającą myśliwskiego psa z długimi uszami.
- I buty ma nowe - zauważył drugi.
Kalinowski na próżno rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy. Ulice były zupełnie
bezludne, bramy domów zamknięte, światła w oknach jeszcze niezapalone. Jedynie od
przeciwnej strony, z dużej kamienicy gdzie mieściła się piekarnia Kamińskiego, dochodziło
nieco światła. Tam już zapewne pracowano.
- Zostawcie mnie - zaproponował zatrzymany.
- Albo pożałujecie.
Zaśmiali się, zakołysali nożami trzymanymi w rękach, nonszalancko, z pewnością
siebie.
- Dość gadania! - powiedział jeden. - Dawaj portfel!
- I zegarek! - przypomniał drugi.
Michał Kalinowski podniósł laskę.
- To ostatnie ostrzeżenie - uprzedził.
Rozbawił ich. On, elegancki pan w średnim wieku, ze skroniami naznaczonymi
siwizną. Oni młodzi, agresywni, pełni siły, pewni swoich doświadczeń w bójkach i
awanturach.
- Panie starszy - powiedział jeden. - Tracimy czas.
Wyciągnął rękę i złapał za połę marynarki. Ale nie zdążył szarpnąć. Pan Michał
uderzył kantem dłoni, by się uwolnić. Człowiek syknął z bólu, jego twarz poszarzała ze
złości.
- Och, ty dziadu! - wrzasnął i wymierzył cios, kierując ostrze noża w pierś.
Kalinowski zareagował szybciej, niż się mogli spodziewać. Odchylił się w bok,
zablokował atak przedramieniem. I sam uderzył. Wierzchem prawej dłoni, w której nadal
trzymał laskę, palnął wprost w usta nieznajomego.
Drugi z napastników też nie czekał. Jego nóż zatoczył łuk i już już powinien wbić się
w lewy bok Kalinowskiego. Ale i on nie zdążył. Koniec laski kolnął go w czoło, ponownie
mignął przed oczami i szturchnął w szyję.
W kilka sekund zrozumieli, że nie tak łatwo sobie poradzą z kimś, kogo wzięli za
łatwą do upolowania ofiarę. Dali się zwieść jej wyglądowi. Skoczyli obaj równocześnie,
nożami wyciągniętymi daleko do przodu tnąc najszerzej jak mogli sięgnąć.
- Koniec z tobą! - chrypieli przez zaciśnięte zęby. - Jesteś trup!
Mężczyzna zasłonił się laską. Pierwszy cios noża zahaczył o rękaw marynarki,
prześliznął się po nim bez szwanku, drugie ostrze chybiło o kilka cali. Kalinowski znalazł się
nagle za nimi. Kopnął w zgięcie kolana, poprawił pięścią. Napastnik z lewej strony
gwałtownie zgiął się, walnął czołem wprost w mur. Ten z prawej, choć nie mniej zaskoczony,
ponawiał cios za ciosem, wściekle, bezładnie, na oślep.
Ostry świst policyjnego gwizdka przebił nagle poranną ciszę, odbił się głośnym
echem od budynków, a zaraz potem dał się słyszeć tupot podkutych butów. Od strony Hotelu
Niemieckiego ktoś biegł i wzywał pomocy. Najpierw jeden, potem kolejny, i następny.
Drugi z napastników fechtował tymczasem rozpaczliwie. Jeszcze trzymał nóż w
garści, ale to nie był atak, a jedynie obrona. Ręka z trudem trzymała broń, ciosy cienkiej, ale
niezwykle twardej laski trafiały raz po raz w nadgarstek, w kostki palców, w przedramię.
Gdy na małą tylko chwilę opuścił rękę, dostał w twarz drugą stroną laski, metalową, srebrną
rączką, co miała kształt psiej głowy. Złamany nos zachrzęścił, ból rozsadził czaszkę.
Żandarmi dopadli ich obu pod murem. Leżeli bez siły, bezładnie, zakrwawieni,
posiniaczeni, obolali, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało.
- Taki dziadek! - jęknął jeden, gdy zakładano mu kajdanki.
Był oszołomiony od ciosów, ale jeszcze więcej ze zdumienia.
- Jak to możliwe, żeby taki dziadek...
Drugi z leżących stracił przytomność. Trzeba było wezwać dorożkę, aby go odwieźć
do cyrkułu. Żandarm przypiął do pojazdu pierwszego z zatrzymanych i kazał mu iść do
aresztu piechotą.
- Następnym razem zastanów się, na kogo napadasz - poradził. - Nie wiesz, kogo
chciałeś obrabować? Dziadek? Przecież to Michał Kalinowski, durniu! Znany sportsmen i
najlepszy strzelec. Dziękuj Bogu, że ci nie odstrzelił głupiego łba!
KALINOWSCY Z KALINÓWKI
W poniedziałki państwo Kalinowscy jeździli do Zabłudowa. Z samego rana starszy
parobek Szczepan Sienkiewicz zaprzęgał dwa siwe konie do dużej bryczki. Kiedy były
gotowe, a siedzenie wymoszczone dodatkowymi poduszkami, drzwi dworu otwierały się i
wychodziła pani Katarzyna. W czarnej sukni, w czarnym kapeluszu, z czarną laską w dłoni.
Niosła czarną torbę, skórzaną, z okuciami, z którą nigdy się nie rozstawała. Za starszą panią
wybiegał z domu jej syn, pomagał zająć miejsce, otulał nogi kocem.
Matka pana Michała, niewysoka, sucha, pomarszczona, zdawała się być istotą kruchą,
w rzeczywistości jednak - mocna, wytrwała i odporna - od dziesiątków lat silną ręką trzymała
dwór i rodzinę. Ubierała się wyłącznie na czarno, siwe włosy nosiła spięte na czubku głowy,
by dodać sobie wzrostu, miała donośny głos i nie znosiła żadnego sprzeciwu. Wcześnie
została wdową, sama nauczyła się zarządzać gospodarstwem i prowadziła je także wtedy, gdy
jej jedyny syn dorósł i ożenił się. Michał miał już własne dzieci, potem został wdowcem, a w
Kalinówce nadal zdanie pani Katarzyny liczyło się przede wszystkim. Nie było niczego, co
Michał Kalinowski zrobiłby wbrew woli matki albo wbrew jej przyzwoleniu - wszyscy to
wiedzieli.
W Zabłudowie, około godziny dziewiątej, witał ich w drzwiach gospody przy rynku
Żyd Josek, kłaniając się i zapewniając, że wszystko jest przygotowane jak zwykle.
W poniedziałki matka pana Michała załatwiała sprawunki, jej syn interesy, ani na
chwilę nie spuszczany z oka. Przebywali w gospodzie zwykle do popołudnia, tu przyjmowali
interesantów, załatwiali targi, opijali transakcje, omawiali sprawy na przyszłe tygodnie i
miesiące. Każdy mieszkaniec powiatu wiedział, że jeśli kto ma jaką sprawę do dziedzica
Kalinówki, powinien jechać w poniedziałek do gospody Joska i przede wszystkim pokłonić
się jego matce. Jej zgoda była niezbędna.
Kalinowscy regularnie bywali w Zabłudowie także w niedziele i święta, ale takie dni
nie były przeznaczone na interesy i każdy wiedział, że w niedzielę nie ma nawet co zaczynać
rozmowy, bo u pana Michała, ani tym bardziej u jego matki, niczego nie wskóra.
W kościele pod wezwaniem Świętych Apostołów Piotra i Pawła mieli Kalinowscy
swoją ławkę po prawej stronie ołtarza, poczerniałą ze starości, z pulpitem wyślizganym od
dotknięć skórzanych i jedwabnych rękawiczek.
Nie opuszczali świąt, a ksiądz proboszcz Miodyński często właśnie do Kalinówki
jeździł na świąteczne obiady. Podczas nabożeństwa wnukowie pani Kalinowskiej mieli zakaz
rozglądania się po świątyni i musieli trzymać głowy nisko, żeby wszystkim dawać dobry
Zgłoś jeśli naruszono regulamin