Michał Bałucki- prosto-z-pensyi.pdf

(388 KB) Pobierz
Ta lektura,
podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
wolnelektury.pl.
Utwór opracowany został w ramach projektu
Wolne Lektury
przez
fun-
dację Nowoczesna Polska.
MICHAŁ BAŁUCKI
Prosto z pensyi

Po ogrodzie spacerowało kilkanaście panienek. Wszystkie prawie ubrane były jednako-
wo w czarne sukienki, białe, sztywne kołnierzyki i takież mankiety. Choć były młode,
bardzo młode, bo najstarsza z nich nie skończyła jeszcze osiemnastej wiosny, w ruchach
ich panowała powaga, a rozmowy ciche i cale zachowanie się pozbawione były swobody
i życia, tak właściwych młodości. Przyczyna tego nienaturalnego usposobienia znajdo-
wała się na końcu głównej alei, w postaci zakonnicy, która w czarnym habicie i białym
welonie, otaczającym jej pergaminową twarz i zwiędłe rysy, siedziała na ławce w cieniu
kasztana, z brewiarzykiem w ręku, od którego kiedy niekiedy odrywała oczy, aby rzucić
je w pogoń za panienkami, rozsypanemi wśród zieloności ogrodu. Spojrzenie tej ochmi-
strzyni i wysokie mury, któremi otoczony był ogród, trzymały w karbach młodzieńczą
żywość pensyonarek. Chodziły po dwie, po trzy najwyżej po ścieżkach wysypanych żółtym
piaskiem, jedne rozmawiały, drugie zrywały róże, które właśnie w tym czasie rozkwitały
w całej pełni, i robiły z nich wieńce i bukiety na ołtarz; inne pomagały siostrze kołowej
była to służąca klasztorna, ale chodziła w habicie i wolno jej było wychodzić za furtkę, za
koło, dla załatwiania sprawunków klasztoru, pleć i podlewać w inspektach.
Na jednej z bocznych ścieżek, obsadzonej gęsto krzaczkami agrestu, porzeczek, prze-
chadzały się dwie panienki, trzymając się pod ręce i poufale rozmawiały ze sobą. Jedna
z nich była jasna blondynka; dwa warkocze, które spadały jej na czarną sukienkę, miały
tak prześliczny, złocisty połysk, że robiły wrażenie, jakby dwie sługi słonecznych promie-
ni, prześlizgnąwszy się przez gęste liście jabłoni, upadły na jej plecy i ramiona. Twarzyczkę
miała białą, przejrzystą, prawie że liliową, szczególniej na skroni i koło szafirowych oczek,
a rumieniec na niej wyglądał tak jakby się ciągle wstydziła i wstyd ten dziewiczy wywo-
ływał silne zarumienienie jej twarzy. Oczy wilgotne, wraźliwe na światło, zakrywały się
często mrugającemi powiekami z wyrazem trwogi. Nie miałem nigdy sposobności zaglą-
dać w oczy żywym łaniom, ale z tego, co mi opowiadali myśliwi, wnoszę, że panna Janina
miała wzrok bardzo podobny do strwożonej łani, tylko z odmianą koloru. Rysy jej, może
nie dość regularnie, posiadały jednak wiele powabu; przeglądała przez nie młodziutka,
czysta i niewinna jeszcze dusza. Raz na imieniny panny matki przebrano ją do żywych
obrazów za anioła i nie można było w istocie znaleźć doskonalszej przedstawicielki aniel-
skości. Wyglądała tak, iż zdawało się, że skoro tylko poruszy papierowemi skrzydłami, to
ją poniosą daleko od ziemi. Obok tego anielstwa, miała jednak swoje kaprysiki i grymasy
i nieraz niezadowolenie fałdowało jej czyste czoło.
Koleżanka jej i przyjaciółka, niższa nieco od niej, ale więcej razwinięta, pełniejszych
kształtów, miała twarzyczkę smagławą, nadzwyczaj regularnych rysów a drobnych, jakby
na kamei rzeźbionych; oczy piwne, bystre i rozumne, czoło nizkie i ciemno kasztanowate
włosy gładko uczesane, z tyłu gęsto koło głowy oplecione.
Panienki chodziły tam i napowrót po ścieżce, gestykulując żywo rękami. Czasem
zatrzymywały się przy krzaku poprzeczek i skubiąc czerwone gronka, kładły je sobie na-
wzajem w usta.
— Ty lubisz porzeczki? — spytała Janina, zapatrzywszy się uśmiechnięta w usta Zosi,
która gęstemi i równiutkiemi ząbkami pochwyciła podaną jej gałązkę porzeczek.
— Pasyami!
— To u nas będziesz mogła używać, bo mamy śliczne porzeczki. Ale przyjedziesz
z pewnością?
— Poproszę ojca, żebyśmy wstąpili do was choć na parę dni.
— A babcia was nie puści aż za kilka, kilkanaście. Będziemy biegały po polach i lasach.
U nas okolica taka piękna, a dziadunio i babcia tacy gościnni! Zobaczysz, że ci się u nas
spodoba.
— Kto wie, — odezwała się Zosia, która dotąd z pobłażliwym uśmiechem słuchała
przyjaciółki — ja Ukrainka, przyzwyczajona do szerokich stepów, może mi za duszno, za
ciasno będzie w waszych górach, jak tu w klasztorze.
— U nas nie góry, zaledwie pagórki; nasz dwór na wzgórku, a stamtąd taki prze-
stronny widok na kilka mil wokoło, że kiedy nieraz patrzę z okienka mego, to radabym
od jaskółki pożyczyć skrzydełek i szybować w powietrzu. Za dworem niedaleko płynie
rzeczka bystra, będziemy więc miały kąpiel wyborną.
— Panno Janino! — odezwał się nosowy, donośny głos od furtki ogrodowej — panno
Janino!
— Ach! to pewnie po mnie przyjechali — zawołała panienka, klasnęła z uciechy
w rączki i pobiegła w podskokach ku klasztorowi. Po kwandransie wróciła. Miała już
kapelusik z popielatą woalką na głowie, lekką zarzutkę na ramionach i torebkę podróżną,
przewieszoną przez plecy.
— No, ja już gotowa, jadę — mówiła z promieniejącą od radości twarzą do swojej
przyjaciółki, naciągając szybko rękawiczki — babunia sama przyjechała po mnie.
— Daleko masz do domu?
— Nie całe cztery godziny jazdy. Mówiłam już babuni, że przyjedziecie: ucieszyła się
bardzo. No, kiedy się was spodziewać?
— To zależeć będzie od ojca, kiedy wróci z wód. Pisał wczoraj, że najdalej za tydzień.
— Więc do zobaczenia.
Zaczęły się całować na pożegnanie, a całowały się tak długo i serdecznie, jakby już
nigdy w życiu zejść się nie miały. Toż samo powtórzyło się z innymi koleżankami, lubo nie
ze wszystkiemi z równą serdecznością. Trwało to dobry znów kwadrans, podczas którego
babcia załatwiała rachunki z bielizną. Potem nastąpiły pożegnania z zakonnicami. Tu już
tylko Janinka sama całowała jednę za drugą dobrodziejkę w chude, bezkrwiste ręce, za co
w zamian dostała od niektórych lekkie dotknięcie ust w czoło lub w głowę. Wycałowaną
jeszcze z powtórzeniem przez koleżanki, że aż wypieków dostała na twarzy, wypuszczono
Janinę za furtkę klasztorną, gdzie na nią czekała babunia i jakiś młody pan, szczupły
brunet z kędzierzawą bródką. Nieprzygotowana widać była na spotkanie mężczyzny, bo na
jego widok zmieszała się, zarumieniła i swobodny uśmiech, z jakim wybiegła z klasztoru,
zniknął.
— Jak ona wyrosła i wypiękniała! — odezwał się mężczyzna, wpatrując się w nią
z zajęciem i zbliżając się powoli.
Panna cofnęła się przestraszona i, przytuliwszy się do staruszki, jak młode kurczę
przed niebezpieczeństwem, zawołała tonem napół obrażonym, napół skarżącym się:
— Babuniu!
— Nie bój się, moje dziecko — mówiła staruszka z uśmiechem. — Nie poznajesz
go? To Adaś Sulimierski.
— Który miał przyjemność kołysać panią, gdyś była jeszcze ot… tyla.
— Jeżeli się nie mylę, to ci nawet wujem wypada — wprawdzie zimnym, ale zawsze
wujem.
— No, teraz możemy się przywitać, co? — spytał żartobliwie i wyciągnął ku niej rękę.
Ale panna, nie przyjmując podanej dłoni, cofnęła się o półtora kroku w tył i stając
w trzeciej pozycyi, zrobiła ukłon według wszelkich reguł nauczycielki tańców. Zaraz po-
tem, wziąwszy babcię za rękę, wyszła z nią przed bramę klasztorną, gdzie czekał na nie
powóz, a raczej landara zakurzona z drogi, z obrokiem na koźle i wiązką siana z tyłu, na
które furman ustawiał duży panieński kufer.
— A to Michał przyjechał — zawołała panna ucieszona widokiem starego furmana,
który ją dzieckiem jeszcze obwoził koło gazonu na starej klaczy, rozumie się pod okiem
dziadków, którzy z ganku przypatrywali się tym pierwszym próbom małej woltyżerki.
Prosto z pensyi
— Jak się masz, Michale?
Furman przerwał pakowanie wózka, aby panience skłonić się do kolan za pamięć. Zdjął
magierkę, poskrobał się po głowie, spojrzał na panienkę z uśmiechem zadowolenia i wrócił
do roboty. Babunia tymczasem wydawała polecenia Adasiowi względem sprawunków,
które zrobić mieli. Trzeba było kupić tuzin pomarańcz, dwa funty cukierków, laseczkę
wanilii i coś tam jeszcze. Adaś pobiegł co tchu za temi sprawunkami do miasta, a panie
zaczęły robić miejsce do siedzenia w powozie, co nie było rzeczą tak łatwą, z powodu
rozmaitych pakietów i pudełek, któremi wnętrze zapchano. Wreszcie babcia usadowiła
się w głębi powozu, a obok niej usiadła Janina.
— Weź koszyczek do ręki, bo się Adaś nie pomieści.
— Jakto, on tu będzie siedział, tak blisko nas? — spytała panna ze zgorszeniem.
— A gdzież go podziejemy?
— Może przecież wygodnie usiąść na koźle, obok Michała.
— A jak nie zechce?
— Przecież nie będzie tak niegrzecznym. Babuniu, niech babunia nie pozwala mu
siadać tutaj.
— Ale czemu?
— Ja niechcę — odrzekła zadąsana.
Cóż było robić z kapryśnicą? Nie od dzisiaj babcia przywykła pobłażać jej grymasom;
to też i teraz uległa, a panna, korzystając z jej dobroci, zabrała się coprędzej do zużyt-
kowania przedniego siedzenia na swoją korzyść i założyła je tyloma drobiazgami, że gdy
Adaś wrócił z miasta i zobaczył tę kolekcyą, nie próbował nawet umieścić się w powozie,
dorzucił tylko do tego wszystkiego parę paczek, które przyniósł z sobą, siadł na kozioł
i ruszyli.
Ruch na ulicach, przez które powóz przejeżdżał z turkotem, wystawy sklepowe, wszyst-
ko to zajmowało nadzwyczaj Janinę; po jednostajnem życiu klasztornem każda nowość
ją bawiła. Wychyliła główkę przez okno i chciwie chwytała oczami najrozmaitsze przed-
mioty spotykane po drodze. Ale nawet ta mnogość wrażeń, gwar i ruch uliczny zmęczyły
nieprzyzwyczajoną do tego; musiała wsunąć się w głąb powozu i odpocząć trochę. Dopie-
ro kiedy koła zadudniły na moście, wyjrzała znowu i zawołała z uciechą: „Wisła”. Więcej
się jeszcze ucieszyła, kiedy się wydostali za miasto, kiedy oczy jej, niewięzione murami,
mogły swobodnie biegać po ogromnych przestrzeniach błękitnego nieba, po zielonych
polach zbóż najrozmaitszych odcieni; odetchnęła pełną piersią i zawołała, przyciskając do
ust pomarszczoną rękę babuni.
— Ach, babuniu, jak tu dobrze, jak miło! Nie ma to jak wieś!
— Użyjesz jej teraz do woli.
— Więc już nie wrócę nigdy do klasztoru.
— Nie. Teraz panna zajmować się będzie drobiem, kuchnią, gospodarstwem domo-
wem, a dla dokończenia edukacyi sprowadzimy do nauki szwaczkę i krawcową.
— Ach, jak to dobrze! Poproszę dziadunia, żeby mi kupił maszynę do szycia — babu-
nia nie widziała jeszcze, jak się to szyje? — Powiadam babci, to robota idzie tak szybko,
że aż miło. Będę szyła dla całej wsi, dla wszystkich dzieci.
Droga szła pod górę. Adam zeskoczył z kozła i zbliżył się do drzwiczek powozowych
właśnie w chwili, gdy Janina z żywemi gestami opowiadała babuni o cudach maszyny do
szycia. Gdy zobaczyła jego głowę, jakby ją kto zimną wodą oblał, ucięła w jednej chwili
rozmowę i zrobiła surową, poważną minkę.
— O czemże panie tak rozmawiają? — spytał, wsunąwszy głowę do powozu.
— To nasza zakonniczka tak się rozgadała — rzekła babcia, obejmując wnuczkę spoj-
rzeniem pełnem miłości.
— I o czem-że, jeżeli wolno wiedzieć?
— No, powiedz, zaspokój Janinko, jego ciekawość.
Panienka zesznurowała różowe usteczka i milczała uparcie, nie patrząc nawet na Ada-
ma.
Powóz ruszył nieco prędzej i on pozostał w tyle.
— Czemuż on nie siedzi sobie na koźle? — spytała panna, z minką niezadowoloną.
— Cóż ci to szkodzi?
— Michał mógłby prędzej jechać, a tak wleczemy się i Bóg wie kiedy zajedziemy.
Prosto z pensyi
— Pospieszyć nie można, bo góra, a powóz ciężki.
Jakby na potwierdzenie tego, konie znowu zwolniły biegu i z trudnością ciągnęły
powóz pod górę. Adam zrównał się z niemi. Idąc obok, rozpoczął rozmowę, którą tylko
babka podtrzymywała, bo panna, otuliwszy się zarzutką i odwróciwszy oczy w inną stronę,
żadnego w niej udziału nie brała, zdając się nawet nie uważać na to, co mówią. Gdy Adam
pozostał znowu na chwilkę wtylę, Janina z żywością wzięła babkę za rękę i prosiła:
— Powiedz mu, babciu, żeby nam dał spokój!
— Ale dla czego? dla czego? — spytała babunia, patrząc zdziwionemi oczami na
wnuczkę i nie mogąc zrozumieć jej niechęci dla kuzynka.
— Bo jest nieznośny, bo impertynencko patrzy, a ja tego nie lubię.
— Ależ…
— Jak mu babunia nie powie, to ja mu powiem.
— Co takiego? — spytał z uśmiechem Adam, który, zbliżając sie do powozu, usłyszał
ostatnie słowa.
Janina zachowała pogardliwe milczenie.
— Jesteś w niełasce, mój Adasiu, u Janinki — rzekła babunia; patrząc filuternie na
pannę. — Nie wiem, co za powód.
— U panienek w tym wieku dzieje się wiele rzeczy bez przyczyny — mówił wesołym,
żartobliwym tonem. — I ktoby chciał rozumem tu czego dochodzić, i zginie a nie będzie
umiał w to ugodzić. Który to poeta powiedział, kuzyneczko.
Janina zapłonęła rumieńcem oburzenia. Niema obraźliwszych istot, jak panienki wy-
chodzące z pensyi, szczególniej jeżeli ktoś w sposób żartobliwy przypomina im dopiero co
ukończone szkoły. To też i panna Janina czuła się do żywego dotkniętą pytaniem Adama
i poprzysięgła sobie w duszy „na nie wiedzieć co” (wyrażenie pensyonarek), że mu tego
nigdy w życiu nie przebaczy.
Powóz stanął na szczycie góry i Adam wsiadł na kozioł. Janina odetchnęła swobodniej,
że nareszcie uwolniła się od towarzystwa nieznośnego kuzynka, i konie ruszyły szparko
na dół. Zaczęła znowu gawędkę z babcią: układała z nią program przyszłych zajęć na wsi,
zapytywała o znajomych z sąsiedztwa, lub opowiadała o swoich koleżankach z pensyi.
Tymczasem słońce schowało się za ametystowe góry; złociste promienie, całując po
drodze obłoki wałęsające się po niebie, biegły za niem i chowały się jedne po drugich.
Przeczysty błękit zmienił się na seledyn, potem ciemniał coraz więcej i zmrok przysypywać
zaczął ziemię popielatą barwą, za którą przedmioty stawały się coraz niewyraźniejsze, coraz
więcej zlewały się w ogólne kontury. Kiedy z gościńca skręcił powóz na boczną drogę, już
było zupełnie ciemno.
We wsi, przez którą przejeżdżali, widać było przez małe szybki ognie, przy których
gotowano wieczerzę. Tu i owdzie, na tle sieni oświeconej łuczywem, czerniły się głowy
ludzi siedzących na progu przed chatą, a w dali słychać było szczekanie psów.
Janina wsłuchała się, zapatrzyła; każdy szczegół ją zajmował, bo wszystko przypomi-
nało jej miłe chwile spędzone na wsi. Tu skrzypiał żuraw przy studni, z której czerpano
wodę, tam za chatami koło stawów rechotały żaby, odzywały się czajki tak żałośnie, że
zapomniała nawet o babci i długo nie odzywała się do niej. Dopiero kiedy minęli kuźnię,
w której koło wielkiego ognia kręciło się kilka czarnych postaci, zwróciła się do babci.
— To Stach kowal, prawda? Więc minęliśmy już Przyłęczę. To do Jaworowa niedale-
ko. O! już ta figura — mówiła, wskazując na figurę przydrożną, która wyraźnie czerniła
się na ciemnem tle nieba — gdzieśmy to z panną Ksawerą (była to jej bona) chodziły
wieczorem na Anioł Pański. Niezadługo będzie rzeka, a ztamtąd już tylko… O, patrz ba-
buniu, już widać światełko w naszem dworze. Tam dziadunio pewnie niecierpliwi się, że
nas tak długo nie widać. O, już rzeka! zawołała ucieszona, usłyszawszy szum i pluskanie
wody pod kopytami końskiemi.
Schyliła się z powozu, aby ręką dotknąć wody.
— Janinko, co robisz? spadniesz! — zawołała przestraszona babcia.
— O nie, babuniu! Jaka ciepła woda! Zaraz jutro pójdę się kąpać.
Gdy konie wydostały się z wody i biegły cicho po piasczystej drodze, Janinie coś
przyszło nagle do głowy i zawołała na Michała, żeby stanął.
— Cóż to będzie nowego? — spytała babka.
Prosto z pensyi
Zgłoś jeśli naruszono regulamin