Bidwell George - Lwie Serce.rtf

(418 KB) Pobierz

 

George Bidwell

LWIE SERCE

Wydawnictwo „Śląsk”

Okładkę i obwolutę projektował Henryk Bzdok

Redaktor Wanda Wieczorek

Redaktor techniczny Barbara Stokfisz

Korektor Joanna Huber

© Copyright by Anna i George Bidwell, Katowice 1983

ISBN 83-216-0328-9

Wydanie I. Nakład 40 300 egz. Ark, wyd. 10,0. Ark, druk. 9,25 Papier druk, mat, kl. V/70 A1 Druk ukończono w lutym 1983 r.

Symbol 32226/L              Cena zł 110,‒

Zakłady Graficzne w Katowicach, ul. Armii Czerwone] 138 Zara. 0960/1100/82 ‒ B-10

Rozdział 1

„ALEŻ TO GWAŁT!”

Twarz kwadratowa, jak świeżo ociosany złom granitu. Oczy bystre, teraz błyskające gniewem. Kędzierzawy zarost nie skrywał ust, zarazem zmysłowych i okrutnych. Wielki wzrost, grubokoścista budowa, szerokie bary świadczyły o mocy niezwykłej nawet jak na owe czasy, kiedy to rycerzowi nieodzownie była potrzebna siła mięśni.

Prawdziwy olbrzym. Chodził po zasłanej sitowiem podłodze wielkimi krokami od ściany do ściany, walił w mur pięścią, zawracał i chodził znowu.

Nie był to loch podziemny, wilgotny i, pełen szczurów. Obszerna komnata, wysoki sufit; zimna, ale wygodna o tyle, o ile wówczas znano komfort; szarą monotonię ścian ożywiało parę makat, pośrodku masywny stół, krzesła, wielkie łoże.

              Ta dziewka! Diabli ją nadali... a oni mnie aż nadto dobrze znają... ta po trzykroć przeklęta dziewka! Hoża, piersista, pułapka na mężczyznę! Gdyby mój wzrok nie pasł się jej urokami, gdybym nie był pijany zdradliwym pożądaniem, nie rzuciłbym chłopcu całej sakiewki ze złotem...

Przed kilku godzinami, kiedy zmierzch zapadał, po kocich łbach zaśmieconej ulicy na przedmieściach Wiednia zatętniły końskie kopyta. Jechało trzech jeźdźców w brunatnych opończach, zwykle noszonych przez kupców, w obszernych podróżnych płaszczach, w szerokoskrzydłych kapeluszach, w spodniach owiązanych na krzyż rzemieniami, w butach do połowy łydek. Za nimi wyrostek na mule. Jeźdźcy wstrzymali wierzchowce przed karczmą, ubogą, ale czystą i zadbaną.

Jeden rzekł:

              Pojedziemy dalej. Możemy tu wrócić, gdybyśmy czegoś lepszego nie znaleźli.

Drzwi karczmy otworzyły się na oścież. Młoda kobieta, która zobaczyła podróżnych i oceniła ich bystrym wzrokiem, wyszła i ukłoniła się nisko. Najwyższy z kupców nie omieszkał, nawet w zapadającym zmroku, dostrzec zalotnie opuszczonych powiek, spojrzenia spod rzęs, kształtnie wypełnionego stanika. Zwrócił się do kompanów:

              Nie ma potrzeby dalej szukać. Mnie się tu pastwisko wydaje soczyste!

Tamci dwaj jakby się skrzywili trochę. Tego pastwiska pewno starczy tylko dla jednego.

Wewnątrz obszerna izba karczmy była czysto wysprzątana, chędoga,

              Innych podróżnych nie ma? ‒ pytał olbrzym.

              Jest dwóch, wasza wielmożność, poszli już spocząć. Co pewno znaczy, że sknerzy albo za biedni, by za trunek zapłacić. Czym mogę usłużyć waszym wielmożnościom?

Śmiech ‒ hałaśliwy, tubalny śmiech ogromnego mężczyzny.

              Tak myślę, że sama dobrze znasz odpowiedź, dziewczyno! Ale najpierw ‒ moje buty. Potem jeść. Bośmy jechali od rana i kiszki nam z głodu marsza grają.

              Mało co mamy w kuchni. Czegoś lepszego by waszym wielmożnościom trzeba nagotować. Może by posłać na rynek, tu blisko, na końcu ulicy, a pod zamkiem. Kramy oświetlają łuczywem i będą sprzedawać do wieczora.

Młoda kobieta na klęczkach ściągała buty z nóg gościa. Jej stanik rozchylił się od wysiłku: krągłe pagórki perłowej barwy, nasyconej ciepłem. Nie patrząc na wyrostka, który właśnie wniósł skórzane sakwy podróżne i koce, olbrzym wyjął z kieszeni swego kaftana brzęczącą sakiewkę i rzucił ją w wyciągniętą dłoń. Dziewczyna podniosła wzrok.

Rzadko który z podróżnych tak beztrosko szafował pieniędzmi.

W ciągu długiej drogi od wybrzeży Italii podróżni zwykle sami zaopatrywali się w żywność, bo świadomie wybierali skromniejsze, mniej uczęszczane zajazdy. Wyrostek wiedział więc już z doświadczenia, o co się zakrzątnąć, i wybiegł spiesznie na ulicę.

Dziewczyna przyniosła dzban z piwem i kufle. Podróżni odpasali miecze, które nosili pod płaszczami, odłożyli je pod ścianę. Popijali rozmawiając o jutrzejszej drodze. Minęła godzina. Chłopak nie wracał.

Dziewczyna podała cynowe talerze, chleb i sól.

              Daleko do tego rynku i kramów? ‒ spytał przybysz.

              Tuż za rogiem, wasza wielmożność. Chłopiec już dawno powinien wrócić.

Gdy wyszła, jeden z podróżnych powiedział:

              Coś mi się tu nie podoba. Chyba się temu szczeniakowi nic nie przytrafiło?

Olbrzym gdzie indziej krążył myślami, zawczasu smakując... Młoda kobieta, stawiając na stole naczynia, na moment oparła się piersią o jego ramię.

              Ciemno już ‒ powiedział ‒ a on w obcym mieście. Dajcie mu czas. Chociaż, na kości świętego Tomasza Becketa, głodny jestem. A bez, porządnej wieczerzy, mężczyzna nie sprawi się w łóżku, jak trzeba!

I jeszcze godzina przeszła, a chłopak nie wracał. Nawet olbrzym się zakłopotał.

              Bodaj go licho porwało! To może być zły znak. Szkoda ją zostawić ‒ głową wskazał w stronę kuchni ‒ ale lepiej osiodłajmy konie i jedźmy stąd.

Za późno. Na ulicy zabrzmiał ciężki tupot butów. W drzwiach stanął rycerz w zbroi, z mieczem w pochwie. Za nim ‒ halabardnicy.

Dwaj podróżni zerwali się na nogi. Dziewczyna służebna weszła i zamarła w drzwiach, patrząc w zdumionym bezruchu. Ogromny mężczyzna, zmierzywszy wzrokiem intruzów, nie ruszył się z miejsca, tylko beztrosko założył nogę na nogę. Rycerz skłonił się przed nim nisko:

              Miłościwy panie, przysyła mnie mój dowódca, abym was do jego zamku zaprowadził. Ta nędzna gospoda nie przystoi...

Dziewczynie aż szczęka opadła, dech w piersi chwyciła, rękę do ust podniosła. Potężna, jakby z kamienia wyciosana twarz przybysza pozostała nieruchoma.

              Jakaś omyłka. Moi przyjaciele i ja jesteśmy kupcami, a ten zajazd nam odpowiada.

              Miłościwy panie, raczysz żartować. Mój dowódca opisał mi was dokładnie. Twoje imię, twoje rycerskie czyny znane są każdemu chrześcijaninowi. A wiele tysięcy niewiernych ma powody, by żyć w lęku przed wami...

              A ja wam mówię, że się mylicie!

Dwaj podróżni stojący obok sięgnęli po miecze. Rycerz podniósł rękę.

              Nie przyczyniajcie daremnych kłopotów, panowie. Przywiodłem dwudziestu zbrojnych ze sobą. I mam rozkazy, którym posłuszny być muszę. Mój dowódca oczekuje was, miłościwy panie... niecierpliwie.

Nie było wyjścia. Trzech ‒ nawet takich trzech ‒ nie zdołałoby przerąbać sobie drogi przez dwudziestu, ale gdyby nawet się im udało, w pogoń za nimi pognałyby setki. Olbrzym wzruszył ramionami.

              Rzeczywiście. Lepiej bez kłopotów.

Rycerz skłonił się i skinął na halabardników. Ci pozbierali sakwy i koce. Przyjezdni ruszyli ku wyjściu, za nimi rycerz i halabardnicy, z których jeden przystanął, by na pożegnanie trzepnąć poufale dziewczynę służebną, mówiąc:

              Za godzinkę, Magda! Na kolację ‒ to co zawsze dla mnie. A potem...

Rzuciła mu zirytowane spojrzenie, zaciskając wargi. Halabardnicy byli zwyczajnymi, codziennymi gośćmi, którym mówiła „tak” lub „nie” zależnie od humoru. A ona się spodziewała, że po tej nocy dostanie równie dobrze nabitą sakiewkę, jak ta, którą rzucono chłopakowi. Ale kim mógł być ów nieznajomy? „Miłościwy panie”? „Imię i czyny, znane każdemu chrześcijaninowi...”?

Zamek wchodził w skład fortyfikacji obronnych Wiednia. Miasto szybko się rozrastało od początku wypraw krzyżowych, ożywiających handel między Europą a Orientem. Od niedawna wybrano je stolicą księstwa austriackiego.

Komendant zamku, nazwiskiem Modred, powitał głębokiem pokłonem rzekomego kupca, którego to wcale nie ułagodziło.

              Jeśli wiesz, kim jestem, popełniasz zwykły gwałt! Twój książę, Leopold austriacki, sam był krzyżowcem, jak ja i ci moi towarzysze. Opuścił nas później, zdezerterował, prawda. Ale to przeciw prawom i obyczajom rycerskim, aby jeden krzyżowiec napastował drugiego... do więzienia wtrącał...

              Do więzienia? Zaklinam cię,, miłościwy panie, abyś takich słów nie używał. Posłałem rycerza z oddziałem zbrojnych, tylko po to, by ci zapewnić bezpieczeństwo. Zdumiałem się, miłościwy panie, że ktoś tak znaczny...

              Skąd się dowiedziałeś, że tu jestem? ‒ przerwał mu olbrzym.

              Wyrostek na rynku wzbudził podejrzenia. Wyjął dobrze nabitą kiesę. Ktoś obok potrącił go i z kiesy wysypały się szczerozłote monety. Fortuna! Ci, których obowiązkiem jest baczyć na wszystko, przyprowadzili tu chłopca.

              Czy chcesz powiedzieć, że chłopiec zdradził?

              Miłościwy panie, oskarżasz nazbyt pochopnie. Z początku chłopak nic nie chciał powiedzieć. Ale my, jak i inni, mamy do rozporządzenia ludzi biegłych w metodach perswazji. Przekonaliśmy go.

              Biedak, nie winię go. Czy opisał wam mój wygląd?

              Tylko imię wykrztusił. Ja znam szlachetną postać i oblicze waszej królewskiej miłości. Widziałem ciebie w Neapolu, gdy do Ziemi Świętej wyruszałeś. Przed rokiem przeszło...

              Nie przypominam sobie twojej twarzy...

              Wielu widzi króla, których król nie widzi... Ale ze względu na obyczaj przedstaw mi, proszę najuprzejmiej, twoich towarzyszy.

              Sir Thomas Moulton i Sir Fulk D'Oyly, wierni druhowie, wybrani w turnieju, który się odbył, gdyśmy szykowali wyprawę. Obaj dowiedli swej, dzielności, a później ją potwierdzili, jako i wiele cnót rycerskich. A więc twój książę ma na sumieniu trzykrotną zniewagę, lekceważąc sobie rycerskie prawa krzyżowców. A teraz gadaj otwarcie! Jesteśmy twoimi więźniami?             

              Miłościwy panie, twoje słowa obrażają księcia i mnie samego. Książę przebywa w innej stronie swych ziem. Posłałem już do niego gońców z zawiadomieniem o zaszczycie, jakim twoja obecność jest dla jego stolicy. Będziecie moimi gośćmi aż do jego powrotu.

              A jako twoi goście, będziemy podejmowani, ja i moi druhowie, w wielkiej sieni zamkowej?

              To nie wypada. W wielkiej sieni jadają różni prości żołnierze...

              Czyżbyś sądził, że z innych składają się moje wojska, którymi dowodziłem przez całe życie? I że w obozie nie dzielę z nimi ich codziennego trudu, ich strawy? Często wolę ich kompanię, ufam im więcej niż tym, co są wyższego urodzenia...

              Wojna ma swoje wymagania, miłościwy panie, a znowuż gościnność ‒ swoje.

Wargi ogromnego mężczyzny zacisnęły się w twardą linię, szeroka pierś wzdymała się gniewem. Nie przywykł do sprzeciwu. Rzucił rękawicę pod nogi Modreda.

              Jutro skoro świt. Jeśli mnie zdołasz strącić z konia...

              To nie jest wyzwanie, jedna strona będzie zawsze przegrana, chociażby i wygrała. Twoja niepokonana waleczność w turniejach jest już legendarna. I jeśli mnie z konia strącisz, miłościwy panie, siła twojej włóczni jest tak potężna, iż padnę trupem. Ale gdybym ja zadał fortunny cios i zabił ciebie, nie ośmieliłbym się stanąć w obliczu wielkiego gniewu mego księcia. Jego książęca miłość, jak mi wiadomo, bardzo pragnie ciebie gościć.

              Tchórz! ‒ szydził król.

              Nikt inny, panie, nie mógłby mi takiej obelgi zadać bez właściwej rycerskiemu honorowi odpowiedzi, choćby mnie rangą i siłą przewyższał. Ale teraz znieść ją muszę w milczeniu ze względu na mego księcia, któremu winienem lojalność, nawet większą niż sobie samemu.

Gwałtowny i porywczy gość ‒ czy też więzień ‒ umiał jednak docenić wierność rozkazom, nawet w obliczu zniewag, tym bardziej że osobiście zetknął się już niejednokrotnie z nielojalnością feudalnych wasali.

Moultona i Fulka D'Oyly zabrano do oddzielnych kwater. Króla Modred osobiście zaprowadził do przygotowanej dla niego komnaty. Strażnicy szli krok w krok.

              Będziesz obsługiwany jak przystało, miłościwy panie. Moja córka przyniesie najlepsze posiłki, zadba o wszystko...

Olbrzym nie odpowiedział. Nie mógł już wątpić, choćby wątpił poprzednio, że jest w niewoli. Podszedł do jednego z wąskich okiennych otworów, którymi nawet za dnia niewiele światła docierało. Zatrzaśnięto za nim ciężkie drzwi. Klucz obrócono w zamku. Na korytarzu rozległy się zgrzyty dwóch halabard, wspartych o podłogę. Stanęli dwaj strażnicy, po jednym z każdej strony drzwi. Ciężkie kroki Modreda i innych halabardników oddalały się po korytarzu, wreszcie ucichły.

Więzień rzucił się w pasji na drzwi ‒ potężne, nabijane gwoździami ‒ walił w nie bezsilnie swymi ogromnymi pięściami, wywrzaskiwał przekleństwa, wymysły, bluźnierstwa, sprośności. Nigdy dotąd nie znalazł się w zamknięciu kamiennych murów, chociaż sam niejednego rozkazał do lochu wtrącić. Duma monarsza była dotknięta do żywego. Jego wściekłość ‒ zwrócona po części przeciw Modredowi, po części przeciw księciu Austrii, a po części przeciw sobie samemu ‒ była tak straszna, że nikt by nie zdołał patrzeć na nią bez lęku. Musiał dać jej upust. Odwrócił się i skoczył ku masywnemu stołowi, tak ciężkiemu, że czterech normalnych mężczyzn z trudem go podnosiło. Olbrzym wlazł pod ten stół, uniósł go na plecach, rozkraczonymi nogami ciężko stąpał z tą zdobyczą po komnacie, wreszcie cisnął nią o podłogę jednym ruchem napiętych barów.

Wiedział dobrze, że to wszystko na nic. Ochłonąwszy nieco, usprawiedliwił w duchu Modreda. Leopold, książę Austrii, musiał słyszeć, że jego niedawny towarzysz z wyprawy krzyżowej próbuje się przedostać w poprzek Europy do własnego królestwa i że jedzie incognito, ponieważ niejeden by się połakomił na takiego jeńca, żeby wymusić okup i koncesje polityczne. A książę, według dyplomatycznego określenia Modreda, miał szczególny po temu powód, ponieważ pod Akką w Palestynie doznał upokarzającej zniewagi od króla Ryszarda, pierwszego tego imienia angielskiego władcy obszernych ziem, które rozciągały się od pogranicza angielsko-szkockiego poprzez Kanał La Manche, obejmując Normandię, Andegawenię, Akwitanię, Tuluzę.

* * *

Rozdział 2

SKŁÓCENI ZWYCIĘZCY

Kiedy flota króla Ryszarda podeszła do Akki, dnia 8 czerwca roku 1191, miasto było w rękach Saracenów, a wojska chrześcijańskie pod wodzą Guya de Lusignan oblegały je od dwóch lat. Stojąc na dziobie statku, król ujrzał wielki łańcuch, przeciągnięty w poprzek wejścia do portu.

              Więc port również jest jeszcze w rękach nieprzyjaciół ‒ rzekł. ‒ Już ja im serca strachem ścisnę!

Z galer, jakie mu towarzyszyły, wezwał do burty swego statku największą, obsługiwaną przez najsilniejszych wioślarzy. Wydał polecenia Moultonowi i skoczył z pokładu statku na galerę.

              Musimy rozerwać łańcuch! ‒ powiedział kapitanowi.

              Panie mój, mówiono mi na Cyprze, że wiele potężnych statków usiłowało przebić się do środka portu w Akce, ale ten łańcuch wytrzymuje każde uderzenie, a niejednokrotnie bukszpryt uszkodził. Nie da się go przerwać, to niemożliwe.

Wybuch tubalnego śmiechu Ryszarda słyszano od miasta aż po półkolem otaczający Akkę obóz chrześcijan.

              Nic nie jest niemożliwe. A twojej galerze żadne niebezpieczeństwo nie grozi. Ja sam pokażę Saracenom, że ich łańcuch niewiele więcej wart, niż gdyby był ze słomy!

Spojrzał do góry na swój statek, gdzie przez burtę Moulton podał mu to, czego zażądał ‒ najcięższy z jego wojennych toporów. Osobiście, z dzioba galery, wydawał dokładne rozkazy co do kursu i pozycji galery.

              Nie dziobem! ‒ krzyknął. ‒ Ustawić się bokiem, wzdłuż łańcucha.

Trudne manewrowanie, bo szła fala odpływu. Ale wytrawni żeglarze nie dopuścili, by galera zdryfowała na pełne morze. Załoga w Akce nie dosięgając ich strzałami z łuku, nie mogła im przeszkodzić, a oddziały, które przybyły miastu na odsiecz pod wodzą słynnego sułtana Saladyna, znajdowały się daleko.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin