Pieśń Ludów Północy - Prolog.docx

(39 KB) Pobierz

Z Kroniki Anglosaskiej [1]

Tego roku nad krajem Northumbrii zawisły groźne zapowiedzi katastrofy, rozścielając przygnębienie i przerażenie nad jego mieszkańcami. Były to przepastne tafle światła przemierzające atmosferę, trąby powietrzne oraz płonące żarem smoki przelatujące ponad firmamentem chmur.

Po tych nieokiełznanych symbolach nadszedł głód i niedługo po tym, na szósty dzień przed Idami Styczniowymi tego samego roku przerażający zagon pogan stworzył spustoszenie w kościele Pana na świętej wyspie. Siga umarła ósmego dnia przed pierwszym dniem Marca.

 

Din Eidyn[2], rok 793, Anglia.

Słońce powoli chowało się za horyzont, chmury zyskały czerwony, niemal piekielny wygląd. Sasi powoli kierowali się do swoich domostw, mimo, że pora była wczesna, jednak zimą wszystkie dni wydają się krótsze od mrugnięcia oka niewzruszonego upływającym czasem kota. Kot ten, noszący kłopotliwe imię Zwara, starał się zgarnąć ostatnie promienie kochanka Freyi, lecz z prychnięciem musiał opuścić swe stanowisko przegoniony przez grupkę dzieci z krzykiem zmierzających w jego kierunku.

- Balfour, wracaj do domu! – zakrzyknął Baldric, ojciec jednego z dzieci. Dopiero od niedawna należał do gwardii strażników, lecz już zdążył nabrać moralizatorskiego tonu. – Już nie czas na wygłupy, zbliża się noc, a nocą różne niebezpieczeństwa czają się po kątach!

- Tato, przecież potwory nie istnieją! Już jestem na tyle duży, aby wiedzieć, że chcesz mnie tylko przestraszyć! A gdzie jest Zwara? Chcieliśmy zobaczyć jak poluje na szczury!

              - Wracaj do domu, mój synu. – Odpowiedział mężczyzna, wpatrując się w czerwone niebo na horyzoncie. Minę miał poważną jak nigdy wcześniej. Baldric dostał się do straży dzięki jego niesamowitym oczom dalekowidza. Teraz oczy te dostrzegały ciemne kształty niczym włócznie wyłaniające się z głębin oceanu. Niepokój, który odmalował się na jego twarzy przeraził malca. Balfour wysłuchał ojca i czym prędzej znalazł się w swoim wyścielonym słomą łóżku. Ojciec jego wyruszył na dwór księcia Konstantyna, aby złożyć raport. Zwara zaś leniwym krokiem rozpoczął wędrówkę po ciasnych uliczkach Din Edynu w poszukiwaniu kolacji.

 

***

 

              Baldric już miał położyć stopę na pierwszym stopniu schodów warowni, gdy usłyszał za sobą ciche wołanie. Odwrócił się i dostrzegł starszego, wyniszczonego mężczyznę, wyciągającego rękę w jego kierunku. Baldric podszedł i z niepokojem podjął starca pod rękę, wyciągnął bukłak z wodą i napoił go. Starzec podziękował mu i szepnął:

              - Oni nadchodzą… Weź mnie do waszego władcy… Oni nadchodzą.

              - Kto nadchodzi? Co się stało?

              - LindisLindisfarne zdewastowane, klasztor ograbiony, a relikwia… a relikwia została zniszczona. – Starzec ledwo wydobywał z siebie poszczególne sylaby. Baldric wyczuł, że włócznie, które widział na horyzoncie, czerwone niebo i pojawienie się starca nie są przypadkiem. Wziął go pod ramię i począł kierować ku szczytowi schodów. Otworzył ogromne wrota fortecy, dając znać strażnikom, że starzec ma coś ważnego do przekazania królowi. Jako niski rangą zwiadowca mógł zostać przez nich zatrzymany, miał jednak to szczęście, że strażnicy wyglądali jakby spożyli odrobinę za dużo miodu.

              Kim jesteś, aby wizytować samego księcia? I kim jest ten starzec?

              - Trzymaj postawę żołnierzu. Jestem generałem armii Northumbrii, a to jest poseł z Lindisfarne. Nie mam czasu na tłumaczenia. – Strażnicy wyprostowali się i starali zachować równowagę. W tym stanie nie mogli poznać kłamstwa Baldrica,  który razem ze starcem ruszył dalej. Następne drzwi prowadziły na wielką salę z dwoma stołami po obu stronach, długimi na dwadzieścia metrów, przystrojonymi świecami i strojnymi obrusami. Na podwyższeniu, na końcu sali ukazał im się tron, delikatnie inkrustowany srebrem i złotem. Kroki przybyłych rozbrzmiewały w niemal pustej sali, powolny, świszczący oddech starca wypełniał przestrzeń. Woń palących się świec dominowała nad zapachem prawie zwiędniętych już bzów. Gdy mężczyźni podeszli na odległość pięciu metrów przed podwyższeniem, książę, wpatrujący się w przybyłych od momentu ich wejścia do sali, zadał pytanie:

              - Kim jest ten starzec i dlaczego go tu sprowadziłeś, Baldricu o Sokolim wzroku? – Książę znał Baldrica bardzo dobrze, bo jako młodzian często bywał w kuźni aby patrzeć jak powstają miecze. Tam też bawił się z Baldriciem, mimo srogich zakazów jego ojca.

              - Pochodzi z Lindisfarne, o książę Konstantynie. Mówił coś o napaści na klasztor i zniszczeniu relikwii.

              - Podać mu wina na wzmocnienie! – rzekł książę. – Podejdźcie bliżej.

              Sługa przyniósł trzy miedziane czary, do których nalano mocnego trunku z winorośli z północy. Było cierpkie, lecz alkohol pomógł odzyskać trochę sił starcowi.

              - Jak cię zwą, starcze?

              - Me imię nie jest ważne, ważne jest to, skąd przybywam. Jestem mnichem z klasztoru w Linidisfarne. Klasztoru, który niemal przestał istnieć. – Mnich spuścił głowę, zdawałoby się, przepraszającym geście.

              - Co masz na myśli, mnichu? – dopytywał się cierpliwie książę. Bezimienny mnich zamyślił się. Jego twarz przybrała wyraz strachu i cierpienia. Podniósł wzrok a oczy jego były pełne łez, które jednak nie opuściły jego oczu.

              - Przybyli na swoich łodziach od Północy, od bramy Powoźniczej. Wyszło im na spotkanie kilkunastu z moich braci, lecz żaden z nich nie mógł zrozumieć ich języka. Wkrótce wszyscy zostali skąpani w czerwonej rzece własnej krwi. Niech odpoczywają w spokoju.

              Oczy mnicha stały się matowe, przez co mnich wydawał się być pozbawionym duszy.

              - Czy wszyscy nie żyją? A mieszkańcy? – dopytywał, coraz bardziej zniecierpliwiony książę. Oczy mnicha przybrały blasku.

              - Wszyscy. – Szepnął, a z oczu jego popłynęły krople krwi, znacząc się ścieżką na jego starczych policzkach. Baldric zerwał się ze swego miejsca i przyskoczył do mnicha, ten jednak zaczął krzyczeć, wijąc się w przypływie szaleństwa:

              - To kara boska! Jesteśmy zgubieni! Wszechmogący widząc nasze grzechy zesłał Plagę. Zesłał śmierć, zesłał… odkupienie. – Po ostatnich słowach mnich zemdlał, utrzymywały go tylko ramiona Baldrica. Książę zerwał się z tronu i rozkazał:

              - Ocucić go i zabrać do komnat gościnnych. Posłać po siostry. – Tak też uczyniono.

              - Książę – odezwał się Baldric gdy starca odebrano z jego rąk. – Widziałem statki, statki o kształcie włóczni, wyłaniające się na horyzoncie. Myślę, że mnich ma rację i oni, kimkolwiek są, nadchodzą.

              Konstantyn przestąpił kilka kroków w stronę ogniska, przystanął i oparł uzbrojone w nagolenniki ramiona na biodrach, obrócił głowę w stronę strażnika i rzekł.

              - Szykować wojska. Zadąć w róg. Niech Bóg będzie z nami.

              Baldric wyszedł za bramę twierdzy. Obrócił wzrok w stronę niknącego już za horyzontem słońca. Na jego tarczy odbijały się dziesiątki czarnych masztów przedziwnych łodzi – łodzi, których Baldric wcześniej nie widział. Jego bose stopy ruszyły w kierunku jego domostwa a przeciągły śpiew rogu towarzyszył mu jako cień śmierci czający się, niczym baśniowy potwór - tuż za rogiem.

              Gdy rycerz księcia Konstantyna dotarł do swego domostwa usłyszał wycie rogów innych niż posiadanych przez kraj Northumbrii. Wycie to dotarło do głębi jego duszy i niemal wygasiło jego wolę walki. Oszołomiony dotarł do drzwi swego domostwa, a gdy tylko pochwycił skobel otwierający drzwi, świat na chwilę zgasł w ciemnościach, aby w tej samej sekundzie odrodzić się w srebrzystej poświecie pełni księżyca.

 

***

              Zwara podróżował ulicami miasta. Nie dbał o trąby i krzyki biegających mieszczan. Szukał ciszy, a ci wstrętni ludzie, podrasa, krząta się tam i z powrotem po jego świecie. Ahh, gdybym tylko mógł zabijać, pomyślał Zwara a jego pazury poruszyły się delikatnie w puchatej łapie. Wizja mordu tak go odurzyła, że zmierzał dalej nie zważając już na nic.

              Baldric otworzył drzwi swej chaty gdy pierwsze promienie księżyca dotarły do legowiska Zwary, wkradając się przez kuchenne okno. Żona Baldrica, Marit, była już na nogach, zbudzona wyciem trąb i krzykami nawołujących się mieszczan.

              - Bal, co się dzieje? Skąd ten popłoch, co to za odgłosy?

              - Bierz naszego syna, Marit, i uciekaj. Nadchodzą czarne maszty z północy. – Rzekł, starając się zachować wszelki spokój, Baldric. - Ja muszę wyjść na przystań i przyjąć pierwsze uderzenie. Troszcz się o naszego syna, zabierz go do schronu. Kocham Was. – Pocałunek w czoło dopełnił jego pożegnania z żoną. Marit, pełna lęku zbudziła śpiącego już Balfoura. Razem opuścili chatę, każde udając się w swoją stronę. Unoszące się w powietrzu gęsie pióro, wyrwane z pierzyny Balfoura, powoli opadało na podłogę, a wraz z jego upadkiem zginął pierwszy żołnierz Din Eidynu.

              Książę Konstantyn, niespodziewający się ataku stał teraz w oknie warowni i uważnie obserwował zbliżające się statki. Kształtem nie przypominały żadnych ze spotykanych w portach. Zbliżały się coraz szybciej do piaskowego brzegu Din Eidynu. Konstantyn z niepokojem obserwował poczynania nieznanego mu ludu, gdyż nie zawahali się oni wpłynąć na mieliznę. Jego wojska czekały w gotowości na to, aby statki najeźdźców znalazły się w polu rażenia ich strzał. Książę zadrżał na dźwięk rogu wydobywającego się z największej łodzi. Dźwięk ten mógł oznaczać tylko jedno – nadejście śmierci.

             

***

              Młody saski łucznik imieniem Gal stał wraz z innymi, bardziej doświadczonymi łucznikami, w pierwszym rzędzie zbrojnych wojów. Brygadą dowodził jego ojciec o imieniu Gideor, niezwykle dumny z faktu, że jego syn usłuchał jego rady i wstąpił do wojska. „Pamiętaj synu – obrona ojczyzny to najwspanialsza rzecz, jaka może przytrafić się mężczyźnie.” Gala jednak nie ciągnęło do wojaczki, wolał grać na lutni w zajazdach i swoją poezją zarabiać na chleb. Teraz jednak zamiast lutni, trzymał w drżących rękach gotowy do napięcia łuk. Łodzie najeźdźców były już na tyle blisko, że mógł dostrzec sylwetki ludzkie chodzące po pokładzie.

              - Gotuj broń! – krzyknął jego ojciec. Serce Gala zabiło mocniej a oddech stał się szybszy, nieregularny. „Uspokój się” – powtarzał sobie w myślach. „Spokojny oddech gwarantuje celniejszy strzał”. W jego myślach pojawił się obraz kobiety. Wiedział, ze nie zdobędzie jej serca, bo była już zaprzysiężona innemu, jednak samo jej wspomnienie dodało mu odwagi.   

              Gdy Gal rozmyślał nad swą niespełnioną miłością, Gideor wyczekiwał chwili, gdy statki najeźdźców zbliżą się na odległość pozwalającą strzałom na dotarcie do celu. Wiatr, jeszcze przed chwilą sprzyjający, zmienił kierunek i zaczął dąć z nieprzeciętną mocą. Gideor wiedział, że strzały jego gwardii nie przelecą odległości dzielącej je od wrogich statków. Wtem usłyszał świst. Znad łodzi przybyszy pędziła chmara strzał, czarnych niczym pióra kruka. Tego Gideor się nie spodziewał, czy ich strzały docierają na taką odległość? Nie tracił jednak więcej czasu i krzyknął do swoich żołnierzy:

              - Odwrót!

              Większość wojów, tych bardziej doświadczonych, natychmiast zeszła ze swych stanowisk i czym prędzej uciekała przed zbliżającymi się strzałami. Na plaży pozostało kilku młodych łuczników, sparaliżowanych strachem - wśród nich był Gal. Wpatrywał się w nadlatujące strzały niczym w najczarniejszy koszmar. Przerażenie odmalowało piętno na jego młodzieńczej twarzy, kończyny odmówiły posłuszeństwa, lecz nagle przerażenie minęło. Gal spojrzał na swoje ręce i zobaczył w nich lutnię. Z prawej strony, po plaży, biegła do niego jego blond włosa ukochana. Lekkość i radość wypełniały jego duszę, jego świadomość zanikała, powoli, lecz nieustannie. Nie czuł już nic. Zginął przyjąwszy strzałę, która trafiając go w oko przeszyła mózg i przebiła tył czaszki, powodując cichutkie chrupnięcie. Piórko w domu Baldrica dotknęło sieni, a on sam w tym czasie przemierzał ogarnięte paniką ulice miasta. Kierował się czym prędzej na wybrzeże, mając nadzieję, że wojska przeciwników jeszcze nie dotarły na suchy ląd. Pędził nie zważając na płacz dzieci, lament starców i błagania kobiet. Gdy tylko wyszedł z labiryntu miejskich ulic, ujrzał najbardziej niesamowity a jednocześnie najgroźniejszy widok, jaki kiedykolwiek pochwyciły jego oczy.

              Na mieliźnie, sto metrów od brzegu koczowało siedem statków. Na samym środku – statek dowódców, największy i najdostojniejszy, po jego bokach tkwiło po trzy mniejsze łodzie. Brzeg był ukwiecony martwymi ciałami, oświetlonymi bezdusznym światłem księżyca. Powykrzywiane, sterczące z piasku kończyny dawały wrażenie opuszczonego cmentarzyska. Jeszcze odrobinę bliżej, w jednym rzędzie szło około setki żołnierzy. Ich tarcze świeciły się własnym blaskiem, ostrość ich kling przeszywała świstem powietrze, ciężar ich toporów ogłuszał najtwardsze serca. Jednostajny rytm krzyków dawał miarę ich kroków, które wydawały się Baldricowi tym potężniejsze im bardziej zbliżały się w jego stronę. Ryk rogu, unoszący się z oddali, ze statku dowódców, wibrował nad całym Din Eidynem. Choć był to tylko dźwięk, Baldric wiedział, że niesie on ze sobą wiadomość palić, gwałcić, mordować. Wojownicy zatrzymali się, unieśli uzbrojone w miecze i topory dłonie, po czym w jednym momencie uderzyli się w tarcze. Odgłos bicia stalą o stal rozniósł się w promieniu wielu mil niczym grzmot, a gdy ucichł – wrogie wojsko ruszyło do ataku.

              Stojący na murach żołnierze Din Eidynu zaczęli wypuszczać strzały, które jednak nie były zdolne przełamać szarży oszalałego wojska. Stojąca pod murami piechota, uzbrojona w tarcze i włócznie spokojnie czekała na spotkanie z atakującymi. Pewni tego, że ich włócznie dadzą radę opancerzeniu wrogiego wojska naprężyli mięśnie i oddychali powoli, głęboko. Zaczęli jednak dostrzegać, że strzały ich pobratymców odbijają się od tarcz nacierających, a ci, którzy zostali ranieni dalej biegną, nie zważając na ból i krew. Fala już zbliżała się do broniących, już mieli zostać nadziani na włócznie Sasów, lecz nagle zamiast biec do przodu z wysuniętą bronią, każdy z wojowników odparł włócznię swoją tarczą, wykonując piruet i osłaniając resztę ciała mieczem bądź toporem. Korzystając z siły obrotu, która została spotęgowana olbrzymią masą ich ciał, zadali cios z góry celując w tarcze przeciwników. Tarcze pękły. Dało się słyszeć chrzęst łamanych kości. Zaraz po tym odezwał się dzwon warowni – wróg przedostał się do miasta.

              Baldric zbiegał po schodach. Oburącz trzymał potężny miecz, u jego prawego boku zwisał sztylet osadzony na mocnym pasie z koźlej skóry. Żyła na jego czole pulsowała, ukazując rytm bicia jego serca. Przebijał się poprzez uciekających ludzi, którzy nie mogli pojąć, że ktoś zmierza w przeciwnym kierunku. Już dobiegał do końca uliczki gdy zobaczył wypadające zza rogu ciało, ulegle poddające się grawitacji. Z prostopadłej uliczki wyszedł on jego pierwszy przeciwnik. Był tego samego wzrostu co Baldric, ciało miał jednak bardziej tęgie. Długa, jasna broda kontrastowała z lekkim, skórzanym pancerzem, odsłaniającym jedynie muskularne ramiona. Przybysz nie nosił hełmu, jego głowy nie zdobiły włosy, widniał na nich jednak tatuaż o znanej Baldricowi symbolice. Był to młot Thora. Gdy obcy ujrzał żołnierza Din Eidynu przebrzydły uśmiech zawitał na jego twarzy. Uniósł oburęczny miecz, ociekający krwią zabitych mieszczan. Ruszył.

              Baldric, widząc podobny do swego własnego miecz, od razu przyjął odpowiednią taktykę. Stanął w lekkim rozkroku, pod kątem czterdziestu pięciu stopni do swego przeciwnika. Przyjął pierwsze uderzenie z góry, parując cios. Delikatne ugięcie kolan pozwoliło mu na sprężysty kontratak, świst jego ciężkiego miecza zawył w powietrzu, celując w lewe ramię wroga. Ten jednak odbił miecz płaską częścią miecza, jednocześnie wykonując pchnięcie. Baldric widział ostrze zmierzające w kierunku jego twarzy, jednak już był w trakcie obrotu, trzymając miecz tylko w lewej dłoni. Obracał się w kierunku z zachodu na wschód, przestępując z prawej na lewą nogę i całą siłą obrotu uderzył przeciwnika. Stał zbyt blisko, aby ostrze doszło celu - trafił go tylko rękojeścią miecza. Brodacz zatoczył się a jego twarz przybrała wyraz najwyższego zdumienia, które jednak nie trwało długo. Baldric, ponownie chwyciwszy miecz w obie ręce, uderzył na odlew, od siebie. Ciął przeciwnika przez brzuch po bark, przez co jego twarz zastygła w bólu. Osunął się na ziemię i wydał ostatnie tchnienie.

              Baldric dopiero po walce odczuł zmęczenie ciosami przeciwnika. Przyjmowanie na siebie takiej siły to niesamowite obciążenie dla mięśni, a choć przed wstąpieniem do wojska był kowalem, poczuł dyskomfort ramion, który jednak szybko minął. Podszedł do martwego ciała pokonanego wroga i podniósł jego miecz. Mimo sporych rozmiarów był o wiele lżejszy od jego ostrza. Postanowił oczyścić je z krwi i ponieść dalej w bój.

              Zwara wspiął się na płaski dach budynku, upatrując najlepszego miejsca na spoczynek. Denerwowały go już te odgłosy wydawane przez nieznośnych ludzi. Obserwował gwałt na młodej, ledwo dwunastoletniej dziewczynce i żałował, że nie wypływa z niej więcej krwi. Jego oczy odwróciły się ze znudzeniem od tej sceny, i skierowały w stronę przedziwnych, wielkich mężczyzn, obdzierających z ubrań kobiety. Ich mężczyźni musieli patrzeć, jak zostają im wkładane miecze do gardeł. Rozbrzmiał dziki śmiech mężczyzn władających mieczami. Zwara obserwował, gdy ciała kobiet pękały na pół a wnętrzności wypływały na zewnątrz, tworząc kolorową mozaikę. Skierował swoją miękką, puszystą głowę w kierunku klasztoru. Tam harmider był już nie do zniesienia. Mnisi byli targani za swoje szaty i przypalani gorącymi węglami. Smród palonych ciał dobiegł wyczulonego węchu kota. W końcu jeden z nich wykrzyczał coś, co zostało przywitane jękiem zawodu przez jego pobratymców. Zwara zszedł niżej, aby przyjrzeć się z bliższa rzezi niewinnych osób.

              Baldric przyjrzał się niezliczonej ilości martwych ciał. Przyklęknął przy młodym chłopcu, który nie dożył wieku jego syna. Miał nadzieję, że Balfour wraz z Marit są bezpieczni w klasztornym schronie… Nagła myśl dopadła rycerza księcia Konstantyna, pot wystąpił na jego czoło i mimo chłodu wieczoru, ciepło zawrzało w jego ciele. Klasztor. Lindsifarne. Relikwia! Relikwia św. Józefa. Czyżby po to przyszli wrogowie? Czyżby był aż tak ślepy? Odwrócił się w kierunku domu Bożego i dostrzegł ciemną chmurę dymu. Skierował w nią swoje pośpieszne kroki, z mieczem gotowym do zabijania.

              Płonące ognisko odbijało się w prawym oku Zwary, w lewym zaś lśniła tarcza księżyca. Obserwował ciekawą ceremonię zaprojektowaną przez ludzi. Odwrócone plecami do ogniska stało trzynaście kobiet. W prawych dłoniach trzymały noże, unosząc je tuż przy szyjach swoich dzieci, stojących przed nimi. Pot, krew i łzy spływały z ich twarzy, łącząc się w jedną, gęstą ciecz. Przed dziećmi klęczało trzynastu mężczyzn, ze złożonymi dłońmi, zwróconymi w ich stronę. W powietrzu zapachniało jaśminem. Okazało się, że to zapach płonących szat mnichów, wrzuconych, aby rozniecić płomień ogniska. Kot przysłuchiwał się nie znanemu mu językowi tych innych ludzi, którzy nie byli skrępowani ani nie klęczeli. Po ich okrzykach okazało się, że matki poderżnęły gardła swoim dzieciom. Krew niewinnych splamiła nagie ciała mnichów, których krzyki i modlitwy zaniosły się daleko za horyzont. Matki, utraciwszy swoje dzieci, czym prędzej popełniały samobójstwo, wbijając zakrwawione sztylety w swoje i tak już martwe serca. Do mnichów podeszło trzynastu katów, wbijając im topory głęboko w czaszki, rozpłatując je niemal na pół. Zwara nagle się zaciekawił jak smakuje mózg człowieka. Czekał na odpowiednią chwilę aby podejść i podkraść kawałek, gdy wyczuł delikatną woń swego młodego pana, Balfoura. Zauważył go wśród martwych dzieci, leżących pośród ciał swoich matek. Jego myśli odwróciło nadejście innego człowieka. Jego woń też poznał, był to Baldric, człowiek, który żył z jego panem. Zobaczył jak w histerii wkroczył za ludzi z toporami, jednego z nich zabił wbijając mu miecz w kręgosłup, co Zwarze bardzo się spodobało. Drugi padł z rozpłataną twarzą, trzeci jednak skontrował jego atak a czwarty, atakując od tyłu, ogłuszył go. Był to największy z widzianych do tej pory Zwarze ludzi. Domyślił się, że to on tutaj dowodzi tym wspaniałym przedstawieniem.

              Baldric poczuł uderzenie w tył głowy, miecz wypadł mu z rąk. Zalane łzami, na wpół ślepe oczy ciągle widziały Marit i Balfoura w kałuży krwi. Nie zdążył. Upadł na plecy. Zobaczył pochylającego się nad nim olbrzyma. W przypływie siły zdołał go tylko zapytać:

              - Kim jesteście?

              O dziwo, człowiek ten uśmiechnął się złowrogo i rzekł jedno słowo, które utkwiło Baldricowi głęboko w świadomości:

              - Wikingami! – Po tych słowach dowódca Wikingów uderzył Baldrica z całej siły w twarz. Ten ostatni stracił przytomność.

              Zwara nie mógł pojąć, dlaczego dowódca nie rozłupał czaszki następnemu człowiekowi, to było takie zabawne. Widać jednak było, że dowódca ma ważniejsze sprawy na głowie. Uniósł w górę jakieś zawiniątko, zakrzyknął aby dołożyć drew do ognia. Po chwili dolał do ogniska jakiegoś magicznego płynu, ponieważ płomienie urosły po stokroć. Następny krzyk – trzynaścioro mnichów zostało wrzuconych do ognia, skwiercząc i wierzgając. Teraz dowódca podszedł do ogniska z zawiniątkiem, wrzucił je i nagle wszyscy żywi ludzie zaczęli wykrzykiwać:

              - Thor! Thor! Hiyodinsson! Thor! Thor! Hiyodinsson!

              Dowódca wyciągnął swój miecz wysoko w górę, czekając na coś. Po ostatnim, przeciągłym krzyku jego wojowników piorun runął z czystego nieba, uderzając w miecz i trzymającego go Wikinga. Miecz zalśnił blaskiem, na jego powierzchni przez chwilę dało się zobaczyć rozświetlone runy, które jednak po chwili zniknęły. Po tej ceremonii wikingowie poczęli odwrót z Din Eidynu, zabierając ze sobą wszystkie kosztowności jakie mogli znaleźć. Twierdza nie została ruszona, jako że wikingowie nie mieli czasu na dłuższe oblężenie. Wrócili do swych statków, pozostawiając księcia Konstantyna w niemym przerażeniu.

              Po odejściu ludzi Zwara podszedł do ciała swego zmarłego pana. Powąchał go i pomiauczał, zgłodniał bowiem przez wydarzenia dzisiejszej nocy. Jako że jego pan nie okazał chęci nakarmienia go, Zwara począł częstować się krwią wypływającą z jego młodej szyi. Nie zasmakowała mu jednak za bardzo, ruszył więc na nocne łowy w poszukiwaniu łatwej, tłustej zdobyczy.


[1] Moje osobiste tłumaczenie historycznego tekstu.

[2] Dawna nazwa Edynburgha

Zgłoś jeśli naruszono regulamin