Bajorska Halina - Ludzie nocy [FRAGMENT].pdf

(87 KB) Pobierz
Była wspaniała noc. Niebo oferowało cały komplet wszelkiego rodzaju gwiazd,
od ledwo widocznych, poprzez błyszczące jaskrawo i złowieszczo na prawie
czystym czarnym niebie. Od czasu do czasu pojawiała się smuga światła spadającego
meteorytu, co na szczęście, wcale nie musiało zapowiadać wojny. Na pewno jednak
można było się spodziewać nadejścia dziwnych i tajemniczych wydarzeń,
niekoniecznie przyjemnych.
Straszący ciemnymi plamami księżyc powoli sunął po niebie a sine poszarpane
obłoczki wijące się tuż nad horyzontem, tylko na krótko przysłaniały jego
hipnotyzującą tarczę. Szkoda. Taka jasna tarcza budziła w ludziach niepokój,
czasami nawet uzasadniony.
Dwaj młodzi, około trzydziestoletni mężczyźni siedzieli na balkonie
podrzędnego motelu. Jego właściciel zdecydował się ulokować swój interes
niedaleko ruchliwej trasy z Brukseli do Lille i jak do tej pory nie żałował tej decyzji.
Turyści bardzo często zatrzymywali się tu na noc, by rano spokojnie ruszyć dalej. Do
obu miast mieli mniej więcej jednakową odległość i to było bardzo wygodne.
Pierwsze piętro, gdzie znajdował się balkon a na nim mężczyźni, nie był jakimś
szczególnym miejscem, skąd można podziwiać widok. Parking, ginąca w ciemnoś-
ciach szosa i nieprzyjemnie czarna ściana lasu, tuż za nią, to było to, czego wię-
kszość turystów raczej nie ma ochoty oglądać o drugiej w nocy. Niedaleko, na
pobliskim drzewie, zawzięcie zaczęła hukać sowa, co przypomniało niektórym
nocnym markom, że pora już schować się pod kołdrę.
Obaj panowie, ubrani w sportowe bluzy z kapturami i dżinsy siedzieli w wygod-
nych słomianych fotelach trzymając nogi na ozdobnej balustradzie balkonu.
Ta półleżąca pozycja pozwalała im nie tylko relaksować się po długim joggingu, jaki
często uprawiali nocą, ale i opierać na brzuchach szklanki z czerwonym sokiem,
który z lubością popijali małymi łyczkami. Niestety, zapas soku kończył się powoli
i panowie będą musieli pomyśleć o zdobyciu nowego. Ta świadomość zawsze
rodziła w nich lekkie podniecenie. Zdobywanie soku... Tak, to jest to, co naprawdę
lubili najbardziej.
– Niezłe te gwiazdy... – mruknął od niechcenia czarnowłosy szczupy mężczyzna
w bordowej bluzie.
– Mhm... Sporo ich – przyznał drugi, również czarnowłosy.
Umilkli zasłuchani w ciszę nocną i sowę. Był to w tej chwili jedyny odgłos
przyrody. Ponure echo rozpływało się po okolicy i ginęło w pobliskim lesie.
Pozostałe niepokojące dźwięki miały swe źródło znacznie bliżej, bo dochodziły
z jednego z pokoi hotelowych. Nie wszyscy bowiem, z nielicznych gości, spali
smacznym zdrowym snem, tak jak powinni to robić ludzie prowadzący dzienny tryb
życia. Jakaś para kochanków, z zapamiętaniem rozpoczynała swą trzecią grę
miłosną, drażniąc zmysł słuchu sąsiadów w sposób bezczelny i bezwstydny.
– Zenthel... – jęknął mężczyzna w bordowej bluzie. – Dlaczego ludzie mnie nie
lubią. Co ja im takiego zrobiłem, że zawsze mnie nienawidzą.
– Nie wiem, Romes – westchnął nieco znużony Zenthel. – Już mógłbyś przestać
o tym myśleć, bo w końcu zwariujesz.
– Przecież jestem przystojny, uprzejmy, miły dla wszystkich, naprawdę się
staram... Dlaczego do cholery kobiety się mnie boją!
Zenthel zerknął z ukosa na przyjaciela dyskretnie oceniając jego „przystojność”.
Fakt. Był przystojny. Westchnął ciężko. Od czterech lat słyszał ciągle to samo
pytanie, na które nikt nie znał odpowiedzi.
– No bo, cholera, nie rozumiem tego! – Romes zdjął nogi z balustrady
i wyprostował się w fotelu. – Dlaczego tylko zwierzęta dostają świra na mój widok!
Przecież jestem dla nich katem!
– Stuknijmy się. Trzeba jakoś osłodzić sobie ten los.
Brzęknęły obie szklanki, czerwony sok zafalował delikatnie i kolejna jego porcja
zniknęła w gardłach mężczyzn.
Jakby na potwierdzenie, że los naprawdę brutalnie zadrwił z Romesa, ciszę
nocną przeciął wyjątkowo spazmatyczny jęk podekscytowanej kochanki i jej
partnera. Mężczyzna nerwowo przełknął ślinę.
– Co za cholernie frustrujące odgłosy!
– Jak chcesz mogę ich uciszyć.
– Daj spokój. Niech się jeszcze pocieszą życiem – mruknął nieszczęśliwy
Romes tonem „widzisz jaki jestem uprzejmy?”
– Zaraz, zaraz... ktoś to już kiedyś powiedział... kto to był...
– Co mnie to obchodzi.
– Niech się jeszcze pocieszą życiem... niech się pocieszą...
– Na pewno jakiś podglądacz.
– Nie, nie, czekaj... niech się pocieszą... ROMES!!!
– Co!
– LORD!!!
– Jaki Lord?!
– No ten... jak on się nazywał....
– Ach TEN! – zaniepokoił się na dobre Romes. – Co z nim?
– Który dzisiaj jest?!
– Szesnasty sierpnia!
– Który rok?!
– ...O jasny gwint...
– Właśnie!
– Cholera! Czy ty zawsze musisz przypominać sobie wszystko w ostatnim
momencie?!
Obaj mężczyźni błyskawicznie dopili krew, gdyż to ona właśnie była
tajemniczym sokiem, po czym rzucili się do pokoju. W parę minut spakowali swoje
rzeczy i wybiegli na oświetlony słabym światłem parking. Nerwowym ruchem
Romes otworzył drzwi najnowszego, czarnego modelu audi, a już po chwili pędzili
przed siebie zostawiając gdzieś z boku Brukselę i Lille, gdyż te właśnie miasta i ich
mieszkańcy nie powinni nas więcej interesować.
Celem wyprawy była mała, ponura wioska, zapomniana przez cały świat, leżąca
gdzieś na trasie do Bonn. Oprócz tego, że wioska była ponura i zapomniana,
posiadała również mało wpadającą w ucho nazwę, której nikt z przejezdnych nie
starał się nawet zapamiętać. Było to bardzo praktyczne i wygodne nie tylko dla
tubylców.
Obaj przyjaciele, pokonując prawie dziewięćdziesiąt kilometrów, dotarli na
miejsce w niespełna pół godziny, pędząc na złamanie karku, co w przypadku
wampirów nie miało jakiegoś szczególnego znaczenia.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin