Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 47 - Czy jesteśmy tutaj sami.odt

(255 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLVII

 

 

Czy jesteśmy tutaj sami?

ROZDZIAŁ I

 

Historia Tiili.

Los tej dziewczyny nie ma sobie podobnych w historii świata. W całych dziejach jest czymś wyjątkowym.

Na szczęście. Bowiem nikt nie został tak straszliwie dotknięty złem Tan–ghila, jak właśnie mała Tiili.

Kiedy się to wszystko zaczynało w roku 1284 w Dolinie Ludzi Lodu, Tiili była wrażliwą i wesołą dziewiętnastoletnią dziewczyną. Bardzo dobrze się czuła w rodzinnym domu z matką Didą i Targenorem, bratem bliźniakiem. Szczególnie głębokie porozumienie łączyło ją ze zwierzętami; żywiła serdeczne współczucie dla tych bezbronnych istot, które tak często muszą cierpieć. W mroźne i głodne zimy można było być pewnym, że gdzieś w dolinie spotka się Tiili, wykładającą tę nędzną paszę, jaką udało jej się znaleźć, zwierzętom, i dzikim, i domowym. Ludzie w dolinie śmiali się z niej, lecz było w tym wiele życzliwości. Osoba taka jak Tiili nie mogła mieć wrogów.

Mimo to istniał ktoś taki, jeden, ale istniał... Tylko że Tiili miała też ochronę. Posiadała niezwykłą lalkę, która najbardziej ze wszystkiego przypominała powykrzywiany korzeń drzewa, lecz dla dziewczyny była niczym najbliższy przyjaciel, ktoś żywy. Nędza i głód panujące w Dolinie Ludzi Lodu trzymały się z daleka od ich domu, odkąd zjawiła się w nim lalka, którą Tiili znalazła.

Świat był dokładnie taki duży, jaki mogła objąć wzrokiem. Rozległa dolina pomiędzy wysokimi, stromymi górami, cudownie piękna latem i jesienią, a niekiedy również w zimie i wiosną, gdy śnieg skrzył się w słonecznym blasku. Dziewczyna znała wszystkie gwiazdy na niebieskim firmamencie, uważała je za swoje przyjaciółki i opiekunki; mrugały do niej tak życzliwie.

Przyjaciół miała wielu, lecz o życiu poza doliną nie wiedziała nic.

Nad doliną jednak zawisł ponury cień, a była to obecność starego, wstrętnego człowieka, którego nazywano Tan–ghilem. Mieszkał sam w niskiej chałupie nad jeziorem. Wszyscy się go bali. Tiili również. A jej matka, Dida, nienawidziła go tak, jak tylko człowiek może nienawidzić.

Tiili nie domyślała się dlaczego. Nie miała pojęcia, że przed dwudziestoma laty Dida została przez niego zgwałcona. I, oczywiście, do głowy by jej nie przyszło, że ten staruch był dziadkiem Didy. Ani że ten sam Tan–ghil jest rodzonym ojcem i jej, i Targenora. Dida przysięgła sobie, że dzieci nigdy się o tym nie dowiedzą.

Żadne z nich nie wiedziało też, że Tan–ghil nastaje na bezpieczeństwo Tiili.

Uff, jakże ona się go bała! Ludzie gadali, że starzec umie rzucać uroki i czarować. Jednym prostym zaklęciem potrafił przemienić ludzi w lód albo wbić ich w skalną ścianę, gdyby zauważył, że próbują uciec z doliny. Każdy, kto odważył mu się przeciwstawić, ginął w wyniku czarów, nawet jeśli chodziło o zupełny drobiazg, na przykład o to, że ktoś stanął staruchowi na drodze.

Szeptano, że jest nieśmiertelny, ale w to Tiili nie wierzyła.

Matka i brat bardzo ją kochali. Właśnie dlatego trzymana była w domu bardzo krótko i nieustannie pilnowana. Tiili nie mogło się przytrafić nieszczęście.

Ale wszystko na nic.

Dzieci sąsiadów zabrały jej drewnianą laleczkę. Tiili nie zdawała sobie sprawy, że nakłonił je do tego właśnie ów starzec z ponurej chałupy nad jeziorem, Tan–ghil Zły. Ani że uczynił to po to, by wywabić Tuli, „Mały Kwiatek”, z domu w chwili, gdy alrauna, tajemniczy amulet, nie będzie jej chronić. Dopóki Tiili miała alraunę, Tan–ghil nie był w stanie jej skrzywdzić.

Tiili poszła do domu dzieci, ale nigdy tam nie dotarła. Zaginęła gdzieś po drodze, choć nie wybierała się przecież daleko, i nigdy, ani za życia Didy, ani później, nie została odnaleziona.

Razem z Tiili zniknął również Tan–ghil. On jednak powrócił po trzydziestu dniach i trzydziestu nocach. Tajemniczy, zadowolony, z wyrazem triumfu w złych oczach.

I tylko Tiili wiedziała, co się stało.

Szła dróżką pomiędzy zabudowaniami. W pewnym miejscu wysokie wzniesienie zamykało widok.

Tam właśnie czekał na nią budzący grozę starzec.

Tiili stanęła jak wryta, chciała zawrócić i uciekać, ale Tan–ghil coś jej zrobił. Wykonał ledwo dostrzegalny ruch ręką, wymamrotał coś pod nosem, w jego żółtych, przenikliwych ślepiach pojawił się złowieszczy błysk...

Dziewczyna nie była w stanie ruszyć ręką ani nogą.

Straszny człowiek podszedł bliżej. Tuli zbladła z przerażenia, ale jak urzeczona wpatrywała się w paskudną gębę. Na głowie starego pozostało jedynie kilka skołtunionych kępek włosów, a skóra była gliniastoszara. Usta najbardziej ze wszystkiego przypominały dziób nowo wyklutego pisklęcia orła. Oczy miał ponure, ukryte w fałdach pomarszczonej skóry.

– Do tego celu zostałaś stworzona – rzekł odpychającym głosem, skrzekliwym, a ślina spływała mu na brodę. – Pójdziesz ze mną!

Tiili chciała protestować, wołać o ratunek, ale on musiał rzucić czary także na jej język, bo nie zdołała się odezwać.

– Chodź ze mną – wychrypiał obrzydliwy głos tonem wskazującym, że żaden protest nie wchodzi w rachubę.

I tak też było. Tiili musiała iść przodem, przed tą karłowatą figurą, została całkowicie pozbawiona woli. W duszy błagała o pomoc Didę i Targenora, lecz oni nie słyszeli jej niemych próśb.

Tan–ghil popędzał, najwyraźniej bał się, by nikt ich nie zobaczył. Szli ścieżką, którą prowadzano zwierzęta na pastwisko, Tiili znała ją bardzo dobrze, ścieżka wiodła w góry.

Od czasu do czasu poszturchiwał ją, by pokazać, którędy ma iść, albo żeby przyspieszyła kroku. Dotyk jego rąk budził w Tiili obrzydzenie. Za każdym razem wstrząsała się gwałtownie i na nowo próbowała wzywać pomocy, ale bez skutku. Tan–ghil był wściekły, że dziewczyna jest taka „ospała”, i mamrotał pod nosem słowa, których nie rozumiała. Raz jednak coś do niej mimo wszystko dotarło. „Ja posiałem... teraz będę zbierał”.

Brzmiało to złowieszczo, choć same słowa nic jej nie mówiły.

Łzy nieustannie płynęły z oczu dziewczyny. Bała się tak, jak tylko człowiek bać się może, zwłaszcza że oddalali się coraz bardziej i bardziej od ludzkich siedzib. Żeby się tak ktoś pojawił na tej górskiej ścieżce! Przecież zdarzało się czasami, że ktoś szukał zagubionych owiec.

Teraz jednak żadna żywa dusza nie zabłąkała się w te strony.

Tiili była zmęczona, bo Tan–ghil zmuszał ją, by szła coraz szybciej. Ścieżka pięła się ostro pod górę, dziewczyna potykała się o wystające kamienie. Och, moja piękna kurtka, myślała zmartwiona. Matka uszyła ją z małych kawałeczków skóry, pracowała nad tym bardzo długo.

Szerokie spodnie, które sięgały aż do kostek, były podarte, a nogawki postrzępione.

Co mama na to powie, myślała ze ściśniętym gardłem.

Za każdym razem, kiedy Tiili się przewracała, Tan–ghil wpadał w gniew i miotał paskudne przekleństwa. Podnosiła się więc jak najszybciej, bo za nic nie chciała, by ten potwór jej dotykał.

Tiili nie zastanawiała się, rzecz jasna, nad tym, że Tan–ghil nie ma przy sobie swego naczynia, bo niewiele o tym wiedziała. Tan–ghil był niedawno w górach, oglądał miejsce koło kryjówki, dokładnie zbadał teren. Teraz miał się tylko dopełnić trzydziestodniowy rytuał.

Raz po raz spoglądał na dziewczynę i uśmiechał się obleśnie. Tiili kilka razy widziała ten uśmiech.

Mamo! Targenorze! Ratunku!

Zapadał już szary zmierzch, gdy jej strażnik przystanął. Dziewczyna oddychała ciężko po forsownym marszu i od dławiącego ją wciąż płaczu. Uniosła zalaną łzami twarz i spoglądała na szczyty, które wznosiły się tuż nad nią. Zdawało jej się, że wyglądają bardzo groźnie, nic zresztą dziwnego, w tym nastroju... Mrok, ta ponura postać obok niej, niepewność, przerażenie...

Targenor zawsze się nią opiekował i ochraniał ją. Ale teraz nie wiedział, co się dzieje z jego siostrzyczką. Matka także nie.

Na niebie zapłonęły przyjaciółki Tiili, gwiazdy. Tego wieczora jednak zdawały się martwe i niedostępne, jakby cofnęły się z obrzydzeniem i w strachu przed jej przewodnikiem.

Tiili czuła się tak bezgranicznie samotna i bezbronna.

I niemal oszalała ze strachu.

Tan–ghil wydał z siebie ostry, ptasi krzyk, skierowany ku skale naprzeciwko nich. Odpowiedziało mu echo.

Dziewczyna zadrżała i zaniosła się głuchym szlochem.

A po chwili...

To przywidzenie, czy też...?

Na tle stromej skały pojawiły się wysokie ludzkie postacie w mnisich habitach. Piękne postacie o dziwnie czujnych spojrzeniach.

Tiili o mało nie straciła przytomności z wrażenia. Bardzo niewyraźnie uświadamiała sobie, że Tan–ghil rozmawia z nimi w jakimś niezrozumiałym, bełkotliwym języku, a one mu odpowiadają z przymilnymi uśmiechami.

A potem zaczęły się zbliżać do niej...

Ta nienasycona żądza w ich oczach... Kiedy postacie uśmiechały się szerzej, Tuli widziała ostre kły.

Jęknęła przerażona. Śmiertelnie przerażona.

Tan–ghil jednak je powstrzymał. Uniósł rękę i zawołał coś swoim przenikliwym głosem, wykrzykiwał jakieś długie ostrzeżenia, których ona nie rozumiała. Sens jednak był dla niej oczywisty: Łapy przy sobie, to moja owieczka ofiarna!

I jedna, i druga możliwość wydawała się Tiili równie straszna.

Co starzec zamierzał z nią zrobić, nie miała pojęcia. Czym ona mu się naraziła?

Mamo... Targenorze! Ratujcie mnie! Błagam was! Ratujcie mnie!

Tan–ghil nakazał mężczyznom, by się zatrzymali. Stali teraz nieruchomo, jakby ich skuł niewidzialnymi łańcuchami.

On sam zaś rozpoczął obrzęd.

W rzeczywistości wypowiadał tylko zaklęcia, lecz Tuli nie pojmowała różnicy.

W pobliżu zaczęły się gromadzić nowe istoty, nie wiadomo skąd się tu brały. Na niewielkiej wyniosłości, tuż pod dwoma przypominającymi kamienie nagrobne szczytami, siedziało trzech niewysokich, budzących odrazę mężczyzn; na skrzyżowanych nogach trzymali wielkie, płaskie bębny.

Jak oni okropnie wyglądają! Zdawali się być karykaturami najstarszych mieszkańców Doliny Ludzi Lodu, tych, którzy wraz z krewnymi Tuli przybyli tu kiedyś ze wschodu, z Taran–gai. Wiedziała, że byli wśród nich szamani, nie myślała jednak, że wyglądają aż tak paskudnie.

Na skale znajdowali się Kat, Kat–ghil i Zimowy Smutek. Potomkowie Tan–ghila. Nic więc dziwnego, że robili takie odpychające wrażenie i przejmowali grozą.

Mała pokraka na ziemi dała im znak ręką, po czym zwróciła się z dziwnie zadowolonym uśmieszkiem do Tiili. Nigdy nie widziała czegoś równie obrzydliwego jak ten uśmiech.

Tego było dla niej za wiele.

Jęknęła rozpaczliwe, odwróciła się na pięcie i chciała uciekać.

Magiczna siła Tan–ghila była jednak niewątpliwie wielka. Zatrzymał ją gestem dłoni, a Tiili widziała przed sobą jedynie jego straszne oczy, czuła, że kręci jej się w głowie, świat wokół zaczyna wirować, a w centrum jarzą się te żółte ślepia. One pozostawały nieruchome.

Kiedy potwór stwierdził, że dziewczyna znajduje się w jego mocy, zwrócił się na szamanów. Na dany sygnał wszyscy trzej zaczęli uderzać w swoje bębny, rytmicznie, najpierw ciężko, tak te ich głos odbijał się od skał niczym echo grzmotu.

Grupa mężczyzn w mnisich habitach stała bez ruchu, wyczekując.

Tan–ghil ponownie zwrócił się do Tiili.

– Tańcz! – powiedział syczącym jak u węża głosem, plując przy tym na wszystkie strony. – Ja wiem, że tamta kobieta nauczyła cię prastarych tańców. Ruszaj więc!

„Tamta kobieta”? W ten sposób wyrażał się o jej ukochanej matce. I rzeczywiście, Dida, pragnąc ocalić coś z dawnej kultury wschodu, a zresztą także dlatego, że Tiili miała tyle gracji i tak bardzo lubiła tańczyć, nie szczędziła czasu na lekcje z córką. Były to chwile pełne radości i śmiechu.

Teraz się okazało, że Tan–ghil podglądał je wtedy z ukrycia.

Ta myśl sprawiała dziewczynie ból.

Tiili nie chciała być temu nędznikowi posłuszna, ale została całkowicie pozbawiona woli. Ponadto głos bębnów okazał się tak sugestywny, że nie potrafiła mu się opierać, choć bardzo tego nie chciała. Rytm przybierał na sile, tempo się wzmagało, wkrótce szamani zaczęli też śpiewać. Jeśli można nazywać śpiewem to ich monotonne, falujące zawodzenie.

– Dalej! – syknął Tan–ghil.

Stopy Tiili zaczęły tańczyć same. Gdy tak poruszała się w rytm bębnów drobnymi, szybkimi krokami, jakby przytupując, tak jak nauczyła ją matka, kątem oka zdążyła dostrzec coś nowego: Wokół szamanów zaczęły krążyć dziwne istoty, przezroczyste, kiwające się niby w głębokich pokłonach; to zbliżały się do nich, to cofały.

Tiili nie wiedziała nic o duchach Kata i Kat–ghila, które bezustannie im towarzyszą. Teraz była przerażona, nie stać ją było na inną reakcję. Znajdowała się całkowicie we władaniu tego hipnotycznego rytmu, tańczyła jak w transie, z oczu wciąż płynęły jej łzy.

Tempo stawało się coraz szybsze i szybsze. Słyszała podniecone westchnienia ubranych na czarno mężczyzn, wprost nie mogli ustać w miejscu. Gdyby ich wola Tan–ghila nie powstrzymywała, rzuciliby się natychmiast na dziewczynę, co do tego nie miała wątpliwości. Na małej polance śmierdziało czymś obrzydliwym, odór był intensywny, przypominał zapach starych kozłów. Po zmrużonych oczach Tan–ghila poznawała, że i jego to podnieca. Oddychał teraz jakoś ciężko.

Domyślała się, że tak działa pieśń szamanów. Nie wiedziała, o czym oni śpiewają, ale wyczuwała coś, o czym słyszała jeszcze w dzieciństwie. Atmosferę pierwotnego rytuału z kraju na wschodzie, rytuału składania w ofierze młodej dziewicy w obecności plemiennej starszyzny, najstarszych członków rodu. Ich życiowe soki zaczynały znowu żywiej krążyć, gdy dziewczyna tańczyła swój ostatni taniec. Tiili płakała z rozpaczy, ale cóż mogła zrobić? Musiała się poddać swojemu losowi.

Piękni, bladzi mężczyźni byli dużo bardziej niebezpieczni niż starzy członkowie plemienia. Były to istoty z samej swej natury niezwykle erotyczne, zdążyła to zrozumieć. Teraz zaś ich podniecenie osiągało szczyty, gdy tymczasem nie mogli się ruszyć z miejsca. Robili na jej oczach obrzydliwe rzeczy, Tiili próbowała odwracać spojrzenie, ale tamci otaczali ją niemal zwartym kręgiem, a taniec zmuszał, by kręciła się w kółko, i w kółko. Mogła jedynie zamknąć oczy.

We wzroku Tan–ghila widać było triumf, kiedy obserwował ich podniecenie. Ale było w nich też coś więcej. Tiili ogarniały mdłości, kiedy to dostrzegła. Zacisnęła mocno powieki, ale wtedy potykała się, bo ziemia była nierówna. Musiała ponownie otworzyć oczy.

Zaczynała czuć się zmęczona, zresztą nic dziwnego po takich przejściach. Po morderczej wspinaczce nieludzkie było zmuszać ją do takiego tańca, bez chwili przerwy. To po prostu bezlitosne.

Pozwól mi przestać, błagała bezgłośnie, ale nie odważyła się wypowiedzieć tej prośby.

Dźwięk bębenków stawał się coraz bardziej szalony, dziki, śpiew szamanów wznosił się aż do krzyku. Bladzi ludzie w habitach wyli z podniecenia, a Tan–ghil wciąż popędzał: szybciej, szybciej!

Tiili zdawała sobie sprawę, że będzie musiała umrzeć. To był taniec ofiarny. Nie wiedziała tylko, czemu ma służyć ta ofiara, jakich bogów ma udobruchać, przeczuwała natomiast, że to chwila, w której dopełni się jej los, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości.

Zabij mnie, myślała. Zlituj się i zabij mnie!

Ale kiedy to Tan–ghil się nad kimś zlitował?

Na wpół przytomna czuła, że ktoś zrywa z niej ubranie.

– Nie – szeptała błagalnie.

Nikt jednak nie słyszał jej rozpaczliwych próśb.

Nagle rozległ się potężny huk. Tiili otworzyła oczy i zobaczyła, że w górskiej ścianie powstał otwór.

To ja sprawiłam, przyszło jej na myśl. Te bębny, pieśń szamanów, mój taniec... Odbywa się tutaj jakiś magiczny rytuał.

A w takim razie może... może nie będę musiała umierać?

Słabiutka nadzieja rozpaliła się w jej sercu. Tiili była jednak za bardzo zmęczona, by liczyć na coś więcej.

Zresztą mogę umrzeć, myślała zrezygnowana. To lepsze niż dostać się w łapy tych podnieconych do nieprzytomności mężczyzn. W łapy tych bladych, na czarno ubranych mężczyzn, albo, co jeszcze gorsze, Tan–ghila. Dobrze wiem, czego oni ode mnie chcą, ale żaden z nich nie może mnie dotknąć. Nie może! Nie może! Tysiąc razy bardziej wolę śmierć.

Nie była już w stanie złapać tchu. Stąpała niepewnie, zataczała się często. Serce waliło jak młotem.

Zostały z niej zerwane ostatnie części ubrania.

Ludzie w habitach krzyczeli. Szamotali się, by podejść do niej. Tan–ghil jednak wciąż trzymał ich w miejscu.

Dziewczyna była jego zdobyczą.

Powoli traciła świadomość. Nie mogła już oddychać, nie miała siły się poruszać. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa dokładnie w chwili, gdy otwór w górskiej ścianie powiększył się do rozmiarów sporej bramy.

Tiili z bolesnym jękiem osunęła się na ziemię. Mamo, zdążyła pomyśleć, zanim ogarnął ją mrok.

ROZDZIAŁ II

 

Ocknęła się otoczona jakąś niezwykłą, czerwoną poświatą.

Była naga. Próbowała osłaniać się rękami, ale one były jak przyklejone do... górskiej ściany? Z dołu wiał ciepły wiatr. I stamtąd też pochodziła ta czerwona poświata. Tiili znajdowała się w miejscu przypominającym wejście do groty.

Ku jej rozpaczy znajdował się tam również Tan–ghil. A także ci budzący lęk urodziwi mężczyźni.

Wyglądali na przestraszonych. W gruncie rzeczy byli przerażeni, a sprawiał to ów ciepły wiatr i czerwony blask!

Musiała chyba śnić, to nie mogła być prawda. Zaraz się obudzi na własnym posłaniu w domu matki. Jednak ból w rękach i w nogach mówił jej, że nie śpi.

Tan–ghil przemawiał surowo do ubranych na czarno mężczyzn. Tiili pojmowała, że ostrzega ich, by nie ważyli się jej tknąć. Kiedy jednak Tan–ghil odwrócił się, by wypowiedzieć jakieś niezrozumiałe dla niej zaklęcie, jeden z tamtych przemknął się bliżej, jakby miał zamiar dotknąć jej nagiego ciała; prawdopodobnie pragnąłby zrobić z nią znacznie więcej, było to po nim widać. Tiili, przerażona, chciała krzyczeć, ale uznała, że lepiej go nie płoszyć. Kiedy znalazł się już w strumieniu ciepłego powietrza, wyciągnął rękę ku dziewczynie, nagle przeraźliwie zawył. Bardzo chciał się wycofać, lecz było za późno. Skóra na jego ręce spaliła się w jednej chwili, a pod nią ukazało się coś srebrzystobiałego. Zaraz potem mężczyzna zniknął, wessany do rozpadliny, grotę wypełnił swąd zwęglonej żywej tkanki.

Reszta mężczyzn w czarnych habitach z przerażeniem opuściła przejście, w którym znajdowała się dziewczyna. Tan–ghil odwrócił się w ostatniej chwili, by jeszcze zobaczyć, co się stało, i na jego wargach ukazał się paskudny, złowrogi uśmiech.

Tiili była chora z obrzydzenia i wstrząśnięta. Wiedziała jednak, że bladzi mężczyźni nie będą jej już więcej dręczyć.

Została teraz sama z Tan–ghilem i wisiała rozpostarta, przymocowana do skały za ręce i nogi, zamykając wejście do groty.

Szlochając, spoglądała błagalnie na swego prześladowcę.

On jednak nie miał dla niej litości.

– Do tego zostałaś przeznaczona jeszcze przed twoim urodzeniem – rzekł w końcu krótko i brutalnie. – Mój skarb jest teraz ukryty we wnętrzu góry za tobą. Nikt nie potrafi przejść obok ciebie. Nikt, prócz mnie. Bo ja wiem, jak można ciebie otworzyć.

Czy ten grymas miał oznaczać uśmiech? Tiili patrzyła przerażonymi oczyma, kiedy prezentował, w jaki sposób wejście może zostać otwarte.

– Tutaj... jest twój zamek – rzekł wskazując na jej łono. – A to jest klucz!

Rozchylił swoją brudnoszarą pelerynę, spod której ukazało się coś, na widok czego Tiili zrobiło się niedobrze. Długi, pomarszczony członek unosił się w górę. Kiedy odwróciła wzrok, Tan–ghil zaśmiał się złowieszczo.

– Jeszcze nie teraz, dziecino, jeszcze nie! Musisz się jeszcze na jakiś czas uzbroić w cierpliwość. Najpierw będę musiał wykorzystać usługi twojego brata. Zabiorę go ze sobą na kontynent, do pewnego człowieka, do Szczurołapa, który potrafi mi pomóc. Jeszcze nie nadszedł czas, bym mógł zasiąść na tronie świata. Świat nie jest jeszcze na to dość dobry. Ale za jakieś pół wieku ja tutaj powrócę. I wtedy będziesz mogła przeżyć swoją utęsknioną chwilę łaski w moich objęciach! A potem...

Zrobił w jej stronę gest, jakby chciał rozwiać unoszący się w powietrzu pył.

Tiili była bliska omdlenia z rozpaczy. Targenor... Potwór będzie teraz starał się go zmusić do służby! Nie wolno mu tego robić! Nie z Targenorem!

Biedna mama!

Jeśli chodzi o te pięćdziesiąt lat, o których Tan–ghil mówił, to ponura zapowiedź początkowo do niej nie dotarła, bo zbyt wiele wydarzyło się naraz. Bliska utraty zmysłów z rozpaczy, przerażenia i samotności, nie była w stanie myśleć rozsądnie.

W końcu Tan–ghil sobie poszedł.

Najpierw przyjęła z ulgą fakt, że nie musi już na niego patrzeć. Poza tym wyobrażała sobie, że mama i Targenor, a także inni ludzie ze wsi, będą się o nią niepokoić i tylko dzięki tej myśli była w stanie dalej żyć.

Tiili nigdy nie należała do wybranych ani dotkniętych. Nie posiadała takiej zdolności, która by jej pozwoliła słyszeć na odległość, że Targenor ją woła. Zresztą nie potrafiłaby mu również odpowiedzieć.

Wkrótce uświadomiła sobie, że wszystkie funkcje jej ciała ustały. Oddychała wprawdzie i serce jej biło, ale to wszystko. Nie potrzebowała jeść, pić ani spać.

To ostatnie okazało się wyjątkową udręka. Czas i tak wlókł się niemiłosiernie, nawet gdyby nie musiała nieustannie czuwać.

Oczywiście, wzywała pomocy, bo odzyskała zdolność mowy. Ale któż mógłby ją tu usłyszeć?

Od czasu do czasu migały jej w oddali budzące grozę, choć urodziwe postacie w czarnych habitach. Stały u wejścia do korytarza i ukradkiem zaglądały do środka, nigdy jednak nie odważyły się zbliżyć.

Ciepły strumień powietrza był dla nich śmiertelnie niebezpieczny, Tiili natomiast utrzymywał przy życiu.

Tyle łez...

W końcu nie miała już siły płakać.

Gdyby tylko mogła przestać myśleć! Przestać się lękać o los swoich najbliższych. Lękać się o swoją przyszłość. Gdyby potrafiła odrzucić od siebie wszystko i trwać jako istota doskonale pusta w środku!

Ale wciąż jeszcze umiała odczuwać upływ czasu.

A miała przed sobą wiele długich, budzących grozę lat.

Strasznie długo musiała czekać, zanim nadeszła pomoc.

Zaczęło się od tego, że w wielkiej przestrzeni, którą dostrzegała po drugiej stronie rozpadliny, usłyszała jakieś wołania. To nie były głosy tych bladych, ubranych na czarno mężczyzn, mogłaby przysiąc, że nie.

To była prośba o pomoc.

Tiili nie wiedziała, że to woła duch, którego Tan–ghil wysłał do Wielkiej Otchłani. Krzyknęła coś w odpowiedzi. I po chwili do jej uszu dotarł odzew.

Wkrótce jednak głos przepadł, rozpłynął się w oddali i Tiili nie słyszała nic więcej.

Mimo to, kiedy ktoś zbliżył się do przejścia i dotknął jej ramienia, była pewna, że to ta sama istota.

Najpierw drgnęła gwałtownie. Dotknięcie było leciuteńkie, przypominało delikatne skrobnięcie.

– Kto to? – zapytała.

Coś pełzło po jej ramieniu. Spojrzała w tamtą stronę i omal nie krzyknęła z przerażenia, ale zdążyła się opanować. Zwierzęta zawsze były jej przyjaciółmi, nie przyszło by jej nigdy do głowy, by je płoszyć.

To nietoperz, który zabłąkał się w tej okropnej grocie.

– Bóg z tobą, mały przyjacielu – rzekła łagodnie.

Ładny to ten nietoperz nie był, raczej straszny ze zmarszczonym nosem i wyszczerzonymi zębami. Był jednak żywym stworzeniem! Mnóstwo czasu minęło od dnia, gdy Tiili po raz ostatni widziała kogoś takiego.

– Trochę mnie drapiesz – uśmiechnęła się. – Ale to nic nie szkodzi.

Nietoperz wrzasnął ostro, aż jej w uszach zadźwięczało.

Mój Boże, pomyślała zdumiona. Przecież ja rozumiem, co on „mówi”. Czy to może wpływ tego czerwonego światła?

Tak. Kiedy teraz rozważała tę sprawę, uświadomiła sobie, że wówczas gdy bladzi mężczyźni znajdowali się w pobliżu, rozumiała ich myśli.

Nietoperz zdawał się dziwić jej obecnością w tym miejscu i zastanawiać, co też to za figura, więc Tiili opowiedziała mu swoją historię.

– I nikt nie wie, że tutaj jestem – zakończyła.

Jakieś niezwykłe myśli, niczym wibrujące fale, wdzierały się do jej mózgu.

– Co ty chcesz mi przekazać? – pytała zaskoczona. – Czy mam możliwość przesyłania myśli na odległość? Pod warunkiem, że będziesz mógł mnie ugryźć? Wiesz, myślę, że to wszystko brzmi dosyć dziwnie...

Kolejne fale wdzierały się do jej mózgu.

– Mógłbyś mi pomóc, bym znowu mogła spać? Nic nie byłoby dla mnie lepsze! Przekażesz mi... waszą zdolność do spania przez całą zimę? Ale co się stanie, jeśli ktoś będzie mnie szukał? A ja nie usłyszę wołania?

Fale myśli ustały.

– Dobrze, możemy spróbować – zdecydowała po chwili zastanowienia. – Ale czy pomógłbyś mi najpierw nawiązać kontakt z Targenorem? A potem pomyślimy, co z tym snem.

Nietoperz uznał to za przyzwolenie, by mógł ją ugryźć. Tiili nie całkiem była przygotowana do takiej szybkiej akcji, więc krzyknęła głośno, kiedy ostre ząbki wbiły się jej w szyję. Ale skandynawski nietoperz nie jest krwiopijcą. (Zresztą żadne nietoperze nie są, nawet te, które określa się mianem wampirów). Jednak ugryźć potrafią, jeśli chcą. Tiili czuła, że po szyi spływa jej ciepła krew, i zastanawiała się zaniepokojona, czy zwierzątko nie trafiło przypadkiem na ważną tętnicę. Ale nic na to nie wskazywało.

Specjalnie przyjemne to nie było, lecz Tiili zniosła ból w spokoju. Tak bardzo chciała nawiązać kontakt z bratem.

Targenor jednak już wtedy nie żył. Nieprzytomny wpadł do górskiego potoku i utonął. Nikt go nie odnalazł. Dida zaś nie pojmowała, skąd pochodzą te wibrujące sygnały ani kto je wysyła.

Nietoperz dotrzymał danej Tiili obietnicy. Kiedy nadeszła jesień, wpełzł pod sklepienie groty i zapadł w sen. W tym samym czasie zasnęła też dziewczyna.

Obudziła się dopiero późną wiosną, a wtedy nietoperza już nie było. Nigdy więcej go nie widziała.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin