Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 43 - Odrobina czułości.odt

(269 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XLIII

 

 

Odrobina czułości

ROZDZIAŁ I

 

Nastał najczarniejszy dzień w historii Ludzi Lodu. Choć przez stulecia ród przeżył wiele mrocznych chwil, nic nie mogło się równać z ósmym maja 1960 roku.

Tego dnia nieszczęścia spadły, lawiną, wszystkie naraz.

Heroiczna wyprawa ku Dolinie Ludzi Lodu została przerwana w pół drogi. Tengel Zły okazał się silniejszy niż ktokolwiek przypuszczał. Strach, że przeciwnikom uda się dotrzeć do Doliny, dodał potworowi niesłychanej mocy.

Mały Gabriel, jedyne dziecko Karine i Joachima, leżał bez życia na niedostępnej półce skalnej nad płynącą przez Gudbrandsdalen rzeką Lagen. A skała nie dawała mu schronienia. Była domeną Shamy.

Niezwykły Marco, w którym wszyscy pokładali nadzieje, wpadł do wodospadu próbując uratować chłopca. Zausznik Tengela Złego przeciął linę, na której Marco opuszczał się w dół.

Ellen zniknęła. Było dokładnie tak, jak przepowiedział Nataniel: za poddanie się swym uczuciom jedno z nich musiało zapłacić życiem, a być może także pociągnąć drugie za sobą. Poznał tę prawdę w krótkiej wizji przyszłych wydarzeń, której doświadczył w chwili, gdy pierwszy raz się witali.

Sam Nataniel został ciężko ranny odłamkiem rzuconego w nich granatu. Jak ciężko, nie wiedział nikt, a najmniej on sam. Ogarnięty nieznośnym bólem usłyszał tylko jęk Linde–Lou: „Zniknęła! Zniknęła w Wielkiej Otchłani, w pustce, której demony boją się bardziej niż czegokolwiek innego. Wielka Otchłań pochłonęła Ellen!”

Potem wokół Nataniela zapadła ciemność.

Nieco dalej w dolinie ostatnia z piątki wybranych, Tova, walcząc o życie uciekała w głąb lasu. Ścigali ją bezwzględni złoczyńcy o oczach, z których biła żądza mordu. Ludzie Tengela Złego. Tova próbowała ciągnąć za sobą chorego Irlandczyka Iana Morahana, chcąc ocalić go od szybkiej śmierci, choć przecież w zamian czekało go długie, powolne i bolesne konanie. Nie była w stanie myśleć jasno, działała powodowana tym, co zdawało jej się miłosierdziem.

Pewne było, że żadne z tych dwojga nie miało najmniejszych szans, by ujść cało.

A do hallu Lipowej Alei wkroczył sam Tengel Zły w osobie Pera Olava Wingera. Mali go nie rozpoznała.

Więcej nieszczęść tego dnia nie mogło się już wydarzyć.

Mężczyźni, którzy zbiegli się z okolicy i próbowali pomóc wydobyć Gabriela na górę, stanęli jak zamurowani, wpatrując się w głębię, w której zniknął Marco.

– Dzielny był człowiek – mruknął jeden. – Oby niebiosa zmiłowały się nad jego duszą.

– Musimy, rzecz jasna, szukać w rzece gdzieś dalej – stwierdził lekarz. – Ale i tak nie mógł przeżyć takiego upadku. Skupmy się na chłopcu.

Wezwany przez doktora lensman miał natomiast co innego do zrobienia. Wraz ze swym najbliższym współpracownikiem ruszył w pogoń za łotrem, który przeciął linę. Mężczyźni usłyszeli z lasu strzały.

Lensman wrócił jednak sam.

– Uciekł samochodem. Posłałem za nim ludzi, ale nasze wozy stoją znacznie dalej, dlatego on ma dużą przewagę. Zarządziłem naturalnie blokadę dróg. A tu co się dzieje? Kto się teraz spuści po skale?

Zapadła kłopotliwa cisza.

– Oczywiście dopilnujemy, aby sytuacja się nie powtórzyła – pospieszył z zapewnieniem lensman. – Lina będzie strzeżona jak najstaranniej.

Każdy z mężczyzn chciał z pewnością zejść na dół i wyciągnąć chłopca. Przerażała ich jednak przepaść. Myśleli o żonach i dzieciach, patrzyli po sobie z nadzieją, że się zgłosi ktoś inny.

I wtedy właśnie z lasu wyłoniła się niezwykła istota. Później wszyscy zgodnie twierdzili, że nie widzieli nigdy kogoś tak brzydkiego. Poruszający się na sztywnych nogach mężczyzna, o włosach przypominających konopie i głęboko osadzonych oczach, skrzypiącym głosem zapytał, czy wolno mu będzie pomóc nieszczęsnemu dziecku.

Wszyscy odetchnęli z ulgą. Nie zastanawiając się dłużej nad osobliwą fizjonomią nieznajomego, obwiązali go starannie nową liną.

– Był z nami jeszcze jeden – poinformował go lekarz. – Ale zleciał do wodospadu.

Rune pokiwał głową, jakby już o tym wiedział, ale sprawiał wrażenie, że nie przejmuje się losem Marca. Natomiast tym, którzy od samego początku uczestniczyli w akcji, cała sytuacja wydała się nader dziwna: najpierw leżące w dole dziecko próbował uratować najpiękniejszy mężczyzna, jakiego zdarzyło się im widzieć, a po nim zjawił się człowiek najbrzydszy, jakiego można sobie wyobrazić.

Powoli i niezdarnie, lecz bez wahania Rune zaczął się spuszczać po stromej ścianie. W wielkim napięciu obserwowano, jak przerażająco szpetny nieznajomy zbliża się do leżącego z pozoru bez życia chłopca, a gdy stanął już obok niego na skalnej półce, wszyscy wstrzymali oddech. Widzieli, że porusza ustami, jak gdyby z kimś rozmawiał, a nie mógł przecież porozumiewać się z dzieckiem, tak długo już nieprzytomnym. Obawiali się najgorszego.

Brzydal obwiązał chłopca liną i dał sygnał, by podciągali go w górę. W zebranych wstąpił nowy duch, niczego już się nie bali.

– Co to za szaleniec przeciął tamtą linę? – spytał jeden z nich.

– Musiał być chory na umyśle – odparł ktoś.

– Tyle dziwnych rzeczy się tu wydarzyło – zauważył inny. – I co się stało z dziewczyną? Tą brzydką jak troll, tą, która nas tu przysłała? Niczego już nie pojmuję!

– Dzieje się tu coś niesamowitego.

Doktor i lensman nie włączali się do rozmowy. Z niepokojem oczekiwali na wyciągnięcie chłopca i jego dziwnego ratownika.

Z drogi dobiegło przenikliwe zawodzenie nadjeżdżającej karetki.

– Wezwałem ambulans – powiedział lekarz.

– A ja wysłałem ludzi na poszukiwanie tego, który spadł na dół – oznajmił lensman. – Ale uważam, że to, co się tutaj dzieje, jest teraz ważniejsze.

– Oczywiście.

Powoli, bardzo powoli podciągano linę, aż wreszcie jeden z mężczyzn mógł podać Runemu rękę. „Jakbym dotykał drzewa” – stwierdził później.

Skupili się na chłopcu. Personel ambulansu nadbiegł z noszami, zaraz ułożono na nich Gabriela i orszak skierował się w stronę szosy.

– Powinniśmy podziękować... zaczął lensman. – Ale gdzie się podział ten człowiek?

Tajemniczy ratownik jakby rozpłynął się w powietrzu.

Morahana pochwycił atak kaszlu. Musiał przystanąć, w zniszczonych płucach świstało, w ustach pojawiła się krew.

Tova patrzyła na niego z rozpaczą.

– Oni się zbliżają! Co zrobimy?

– Biegnij dalej – z trudem dobywając głosu szepnął Morahan.

– Za nic w świecie! Schowaj się tutaj! – nakazała. – Tu, między kamieniami!

– Ty też.

Zawahała się. Dla dwojga nie było miejsca.

– Dobrze, ale bądź cicho! Nie kaszl!

Łatwiej to było powiedzieć, niż zrobić.

W ostatniej chwili udało im się wcisnąć między głazy z nadzieją, że nie są widoczni. Morahan usiłował powstrzymać kaszel, Tova pomagała, zatykając mu usta dłonią. Kiedy ujrzała krew ściekającą jej między palcami, zdjął ją lodowaty strach.

Prześladowcy hałaśliwie przedzierali się przez las. Minęli Tovę i Iana, kierując się ku przełęczy drogą, którą, jak im się wydawało, wybrali zbiegowie. Wkrótce głosy ścigających umilkły. Tova nie mogła pojąć, jak to możliwe, że nie zauważyli jej i Morahana, zorientowała się jednak, że widoczność wokół nich nagle znacznie się pogorszyła.

Aha, pomyślała. Ktoś nas od nich odgrodził.

– Dziękuję! – szepnęła. – Dziękuję bez względu na to, kim jesteś.

Usłyszała wesoły śmiech Halkatli. To znaczy, że ona wciąż im towarzyszy! Doskonale!

– Oni na pewno wrócą – szepnęła Tova do Irlandczyka. – Co robimy?

Nie doczekała się odpowiedzi. Morahan stracił przytomność.

Może to i lepiej, pomyślała Tova. Nie będzie tak cierpiał.

Przez moment popatrzyła na jego zniszczoną chorobą twarz i poczuła nagły przypływ sympatii.

– Cholera! – szepnęła ogarnięta bezradnością. – Cholera!

Morahan prawdopodobnie mógł tu zostać, najpewniej nic mu nie zrobią. Ona jednak musiała uciekać.

Mimo wszystko nie ruszyła się z miejsca.

Głosy znów się zbliżały. Prześladowcy wracali.

Teraz ze mną źle, pomyślała Tova. A Marca, mego opiekuna, nie ma.

– Zrób coś, Halkatlo – poprosiła. – Masz kontakt z duchami i demonami... Zrozum, sytuacja jest krytyczna.

– To już załatwione – cicho odpowiedziała Halkatla.

W lesie rozległ się głośny szum, przechodzący w huk. Zbliżał się wicher, wciągał w wir patyki, źdźbła trawy i obluzowane kamienie, szarpał gałęzie i pnie drzew.

Jeden z prześladowców zawołał:

– Znów to przeklęte tornado! To, które porwało naszych towarzyszy. Kryjcie się, prędko!

Okrzyki strachu, które rozpłynęły się w powietrzu, powiedziały Tovie, że nie zdążyli ujść huraganowi.

– Dziękuję wam, Demony Wichru! – zawołała. – I tobie, Halkatlo!

– To była dla mnie czysta przyjemność – odparł szelmowski kobiecy głos.

W lesie zapadła cisza. Morahan poruszył się z jękiem. Tova wyjęła chusteczkę, otarła krew z jego twarzy i ze swoich palców.

– Biedaku – szepnęła. – Biedaku, nie zasłużyłeś na taki los! Wyglądasz na takiego... miłego.

Nie, nie miłego, to takie nijakie określenie. Sympatycznego? Tak, to już lepiej.

Nagle usłyszała zbliżające się kroki.

Kolejny złoczyńca? Odruchowo rzuciła się na ziemię.

– Tova? – rozległ się charakterystyczny głos.

– Rune! – Poderwała się z okrzykiem radości. – Och, Rune, dziękuję, dziękuję!

Objęła go i mocno uściskała.

– To nie ja – uśmiechnął się zażenowany, ale zaraz spoważniał. – Czy to znów Demony Wichru?

– Tak.

Rune się zamyślił.

– Wykonały dziś olbrzymią pracę. Ale już zbyt wiele razy pokrzyżowały plany Tengela Złego. Ma na nie oko.

– Sądziłam, że on został unicestwiony!

– Ależ skąd! Jest teraz w Lipowej Alei.

– Co takiego?

– Andre się tym zajmie. My skupmy się na tym, co nas czeka tu i teraz.

Tovie na chwilę odjęło mowę, w końcu zapytała niepewnym głosem:

– Ale on nie może chyba nic zrobić Demonom Wichru?

– Jest Wielka Otchłań. Przerażenie wszystkich demonów.

Tova zadrżała.

– Ale czy to... naprawdę istnieje?

– Już pochłonęło Ellen.

– Co ty mówisz?!

– Niestety, to prawda.

Tova jęknęła z rozpaczą:

– Musimy ją uratować!

– Stamtąd? Nie wiemy nawet, gdzie to jest. Wielka Otchłań równa się unicestwieniu, nie zapominaj o tym, Tovo!

– Och, Ellen! – użaliła się Tova.

Obok nich przeleciał gwałtowny powiew wiatru.

– Dziękujemy, Tajfunie! – zawołał Rune. – Dziękujemy wam wszystkim, Demony Wichru! Ale bądźcie ostrożne! On was szuka!

Odpowiedziały głuchym, pogardliwym śmiechem i odleciały.

– Rune, jestem zdruzgotana – wyszeptała Tova.

– A nie znasz jeszcze nawet połowy prawdy. Tengel Zły zadał nam potężny cios. Mocniejszy, niż potrafiliśmy przewidzieć. Musimy jednak iść dalej. Widzę, że z naszym towarzyszem niedobrze.

– Czy nie możesz nic dla niego zrobić, Rune? – poprosiła. – On nazywa się Morahan i jest dobrym człowiekiem. Czy Marco nie mógłby...

– Marco nie może teraz zrobić absolutnie nic – odparł prędko Rune. Nie chciał opowiadać o tym, co stało się przy wodospadzie. – Pomóż mi go podnieść.

Wspólnymi siłami udało im się zarzucić Morahana Runemu na plecy i ruszyli w stronę szosy.

– Czy Halkatla nie mogłaby się pokazać? – zastanawiała się Tova. – To takie kłopotliwe, kiedy się nie wie, z której strony ona stoi.

– Och, oczywiście – uśmiechnął się Rune. – Może też nam pomóc go nieść.

U lewego boku Tovy pojawiła się szeroko uśmiechnięta Halkatla.

– Witaj! – ucieszyła się Tova. W towarzystwie Halkatli zawsze czuła się raźniej. Potrafiły zrozumieć się bez słów.

– Należy odstawić Morahana do szpitala – stwierdził Rune.

– Do Lillehammer? – spytała Tova. – To jedyny szpital w okolicy. Musielibyśmy jednak się cofnąć, a przecież nie mamy czasu!

– To prawda, ale możemy odesłać go karetką.

Tova nie chciała się na to zgodzić.

– Czuję się za niego osobiście odpowiedzialna.

– W takim razie nie powinnaś ciągnąć go dalej za sobą. Ten człowiek jest umierający, nie widzisz tego?

Tova, wielce zasmucona, nie miała na to żadnej odpowiedzi.

Podobnie jak kiedyś Christa jej krewniak Marco poczuł, że tempo opadania stopniowo słabnie.

Kiedy przecięto linę, na której wisiał, i wirując poleciał wprost w kipiel wodospadu, przyszła mu do głowy nagła myśl: Już nie jestem czarnym aniołem, przede wszystkim jestem człowiekiem, nie przeżyję tego. Christa jednak nie należała nawet do wybranych, a mimo to potrafiła jeśli nie latać, to przynajmniej utrzymać się w powietrzu dłużej niż zwykli śmiertelnicy. Dlaczego on miałby tego nie umieć? Był wszak bliższym krewnym Lucyfera niż ona.

Wiedział, w jaki sposób zrobiła to Christa: rozpostarła ramiona i wyprostowała palce, stawiając opór powietrzu. Uczynił to samo i rzeczywiście zaczął spadać wolniej. A w chwili gdy zbliżał się do huczącego wodospadu, uderzyła go inna myśl: Skała, kamień, nie zapewniały mu ochrony. Ale woda? Co powiedział duch Taran–gai?

„Woda będzie was nosić, nigdy nie zamknie się wokół was”.

A jeśli w miejscu, w którym spadnie, będzie za płytko? Jeśli uderzy w skałę?

Więcej nie zdążył pomyśleć, bo otoczyły go rozszalałe fale, porywając w dół. Grzmiące masy wody zepchnęły go ku głębi, potłuczonego, posiniaczonego, ale żywego.

Trzy rzeczy mnie uratowały, myślał, walcząc z prądem i z całych sił starając się dotrzeć do brzegu. Ta sama zdolność, jaką posiadała Christa: umiejętność hamowania przy spadaniu, wykorzystania oporu powietrza. Poza tym ochrona, jaką obiecano mu w Górze Demonów. A wreszcie fakt, że mimo wszystko jednak pozostał czarnym aniołem. Chociaż bowiem nie posiadał już wszystkich ich cech, zachował nieśmiertelność.

Długo rozważał to ostatnie. Mógł się uderzyć, zranić. Ale jako jedyny syn Lucyfera nie mógł umrzeć.

Dłoń Marca znalazła oparcie, młodą brzózkę pochylającą się nad rzeką. Wkrótce stanął na brzegu, wprawdzie znacznie dalej od miejsca, w którym wpadł do wody, ale najważniejsze: żył. Nie był też szczególnie poturbowany. Owszem, kulał od mocnego uderzenia w biodro, a ramię po tej samej stronie piekło jak ogień po gwałtownym zetknięciu z wodą, poza tym jednak nic mu nie dolegało.

Marco nie miał wyznaczonego opiekuna, ale jego strzegły czarne anioły. Jeden z nich czekał na brzegu.

– Nie wracaj na górę – oznajmił mu zaraz. – Rune przejął twoją rolę i właśnie wyciąga chłopca. Zamiast tego odszukaj Tovę, ona cię bardziej potrzebuje. I... Najlepiej będzie, jak po drodze zabierzesz butelkę Ellen, pokażemy ci, gdzie ją ukryła.

– A Ellen? Czy ona sama nie może...?

– Ellen już nie ma.

Czarny anioł opowiedział mu o tym, że dziewczynę pochłonęła Wielka Otchłań. Marco oniemiał z żalu. Przez długą chwilę stali, nic do siebie nic mówiąc.

– A... Nataniel? – spytał wreszcie Marco.

– Trafił go ten sam granat, który zakończył życie Ellen. Zajmujemy się nim, więcej nie wiem.

– To znaczy totalna porażka? Na całej linii?

– Tak. A Tengel Zły wdarł się do twierdzy, do Lipowej Alei.

Marco kilkakrotnie głęboko odetchnął.

– Zaprowadź mnie natychmiast do Tovy! Bo choć jestem teraz przede wszystkim człowiekiem, macie chyba prawo mi pomagać?

– Nie. Przykro mi, Marco, lecz Źródła Życia dotyczą tylko ludzi, nie duchów albo czarnych aniołów. Jako syn naszego władcy w Dolinie Ludzi Lodu byłbyś bezwartościowy, nie mógłbyś odnaleźć naczynia z wodą zła. Może tego dokonać tylko żywy człowiek. Dlatego nie wolno mi przyjść ci teraz z pomocą. Będę ci towarzyszył, ale sam musisz się wydostać z tej rozpadliny.

Marco powiódł wzrokiem po nagich skalnych ścianach.

– Królestwo Shamy mruknął. – W jaki sposób...?

Spojrzał na szalejącą rzekę. Jej wąski bieg rozszerzał się w dole, skalne zbocza były też mniej urwiste.

– Ale woda i ziemia nie zrobią mi nic złego – szepnął. – Chodź, przyjacielu.

Bez lęku rzucił się z powrotem w huczące fale wodospadu.

Gdzieś z oddali dobiegało monotonne wycie syren. Radiowóz policyjny? Nie, raczej ambulans. Przyjemne kołysanie, jakby leżał w łodzi...

Nataniel powrócił do bolesnej przytomności.

– Ellen – wymamrotał.

– Dobrze, już dobrze, leż spokojnie – przekonywał go życzliwy głos.

Nataniel w strachu i rozpaczy zawołał głośno:

– ELLEN!

Poczuł ukłucie igły w ramię. Syreny nie przestawały wyć, ambulans wjechał w ostry zakręt, ale Nataniel był mocno przypięty pasami i dzięki temu nie spadł. Otworzył oczy.

Zobaczył koło siebie pielęgniarza. Przy noszach dla nikogo więcej nie starczyło miejsca.

– Straciłem Ellen – szepnął Nataniel.

Poprzez miękką mgłę środka znieczulającego, otaczającą ból i cierpienie, usłyszał odpowiedź:

– Nie wiem, kim jest Ellen. W hangarze byłeś sam. Czy ona tam z tobą weszła?

– Tak.

– Na pewno zdążyła wydostać się na czas.

– Ale jedno z nas musiało umrzeć, wiem o tym, czułem wibracje śmierci, wypełniły cały hangar.

Pielęgniarz nie mógł pojąć, o czym mówi Nataniel, przypuszczał, że pacjent bredzi.

– W hangarze, w pobliżu miejsca, gdzie cię znaleziono, leżało kilka worków z cementem – wyjaśnił. – Wybuch granatu rozerwał je, podniosła się niesamowita kurzawa, jak opowiadali mi ludzie z personelu lotniska. Wszystko spowił szarobiały pył. Ale w środku byłeś tylko ty, nieprzytomny, z krwawiącymi ranami na łopatkach i żebrach. Gdyby znajdowała się tam jeszcze jedna osoba, znaleźlibyśmy przynajmniej ślady krwi albo też ślady stóp, wskazujące na to, że wybiegła. Ale tam naprawdę nic takiego nie było.

Jego głos docierał do Nataniela z bardzo daleka, zaczynało działać znieczulenie. Człowiek nie może zniknąć całkiem bez śladu, taka była jego ostatnia myśl.

Ale z Ellen zawsze potrafili porozumiewać się telepatycznie...

Całą swą zdolność koncentracji skupił na nawiązaniu z nią kontaktu, na to jednak, rzecz jasna, było już za późno. Powoli tracił przytomność.

Nie zdążył odebrać żadnej odpowiedzi, nawet w podświadomości.

Ellen zniknęła bez śladu.

Mały Gabriel obudził się w białym pokoju

Dookoła pachniało szpitalem.

Ciało bolało go nieznośnie. Lewe ramię miał obandażowane, ale nie zostało zagipsowane. Dobrze, że nie prawe, pomyślał lekko zamroczony. Inaczej nie mógłbym prowadzić dziennika.

Zaraz zaatakowały go bóle, jakby tylko czyhały, by się na niego rzucie. Czaszkę z tyłu mu rozsadzało, kark drętwiał.

Jęknął. Mama, pomyślał. Chcę do mamy!

Ale tym razem nawet gdyby mama podmuchała, niewiele by pomogło. Ból był zbyt silny.

– Czołem! – rozległ się jakiś głos. Nad Gabrielem pochylał się życzliwie uśmiechnięty lekarz. A więc już się obudziłeś.

Tak, próbował odpowiedzieć chłopiec, ale nie mógł dobyć głosu.

– Anioł musiał nad tobą czuwać, chłopcze!

Gabriel z trudem wymamrotał coś w odpowiedzi.

– Co mówisz? – spytał uśmiechnięty doktor. – Czarny anioł? Niczego podobnego nie ma. A gdyby nawet czarne anioły istniały naprawdę, nie zajmowałyby się małymi chłopcami spadającymi w przepaść!

Co ty o tym wiesz, pomyślał Gabriel, ale nie miał sił, żeby cokolwiek powiedzieć. Przymknął oczy.

Nieco później, nie wiedział, ile czasu upłynęło, znów się ocknął.

Ktoś blisko niego jęczał.

Sąsiednie łóżko...

Gabriel odwrócił głowę. Z początku nie widział wyraźnie, miał wrażenie, że widok przesłaniają mu dwie czarne postaci, złudzenie jednak zaraz minęło. Pierwszą reakcją chłopca była radość.

– Wujek Na... To znaczy Nataniel! Ty tu jesteś?

Zaraz potem ogarnął go lęk. Nataniel wcale nie wyglądał dobrze. I taki był smutny! Co on robi w szpitalnym łóżku?

– Natanielu! Czy ty mnie słyszysz?

Najwidoczniej byli w pokoju sami.

Wuj poruszył wargami, sprawiał wrażenie zamroczonego.

– Ellen – szepnął. – Zabrali Ellen.

Przestraszony Gabriel próbował unieść się na łokciu, ale w ogóle mu się to nie udawało. Och, znów zaczęła boleć go głowa! I całe ciało, ręce, nogi, plecy.

– Natanielu! – zawołał głośno i wyraźnie. – Jak się czujesz? To ja, Gabriel, także tu jestem.

Wreszcie do Nataniela zaczęło coś docierać. Odwrócił głowę w stronę łóżka chłopca. Wzrok miał jednak zamglony, jakby zrobiono mu odurzający zastrzyk.

– Mały Gabriel – rzekł z czułością. – A jak ty się czujesz?

Przez chwilę zwierzali się sobie ze swego samopoczucia, w końcu Nataniel powiedział:

– Akurat gdy traciłem przytomność, Linde–Lou coś do mnie mówił. Wspomniał o Wielkiej Otchłani.

– Chcesz powiedzieć, że Ellen...?

– Nie potrafię tego zrozumieć, ale pomyśl, jeśli to prawda? Nie, to niemożliwe, niemożliwe!

– Ale jeśli to prawda – odparł Gabriel ze łzami w głosie. – To kto to zrobił? Kto ją tam wciągnął? Czy sam Tengel Zły?

– W każdym razie nie bezpośrednio. Ale ten człowiek, który wszedł do hangaru... Ten, którego nazywają Numerem Jeden. Gabrielu, przeszył mnie dreszcz, kiedy napotkałem jego spojrzenie. To najstraszniejsza z żywych istot, z jaką się kiedykolwiek zetknąłem. A sporo przecież widzieliśmy, zarówno w Górze Demonów, jak i wśród zauszników Tengela Złego, ale to było co innego. Coś gorszego. Dlatego, że on był człowiekiem. Rozumiesz?

– Chyba tak – odparł Gabriel niepewnym głosem.

Nataniel przymknął oczy.

– Sądzę, że to właśnie on zabrał Ellen. Nie mógł to być nikt inny. – Ciągnął zgnębiony: – Zmobilizuję wszystkie duchy i demony wśród naszych sprzymierzeńców, żeby się dowiedzieć, gdzie jest Wielka Otchłań. Jeśli w ogóle istnieje, bo właściwie w to wątpię. Ale gdzie indziej ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin