Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 39 - Nieme głosy.odt

(299 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXXIX

 

 

Nieme głosy

Część I
DRZWI, KTÓRYCH NIKT NIE UMIAŁ OTWORZYĆ

ROZDZIAŁ I

 

Trzeciej nocy spędzanej w zajeździe powrócił lęk, ten sam, którego Ellen nie odczuwała od czasu straszliwych wydarzeń w dzieciństwie.

Raptownie usiadła na łóżku cała spięta, gotowa do ucieczki. Rozpaczliwie szukała choćby nitki, której mogłaby się uchwycić, a która połączyłaby ją z rzeczywistością, ale coraz silniejsze stawało się wrażenie, że nie tylko ona, lecz także cały dom oddycha ciężko, z trudem.

Szyld gospody wywieszony za oknem z małymi szybkami przeraźliwie skrzypiał na wietrze. Jesteś w tym domu sama, sama, sama, powtarzały uderzenia pulsu. Sama w długim, niskim, liczącym sobie dwieście pięćdziesiąt lat domiszczu, pełnym zakamarków i schowków, z pustą stajnią i trzeszczącymi schodami, małymi pokoikami pod spadzistym dachem...

No, i ten pokój!

A przecież w Oslo, w studenckiej restauracji pod gołym niebem, wszystko wydawało się takie przyjemne – idealna praca dla osoby świeżo po maturze, która chciała latem zarobić parę groszy.

Wtedy jednak słońce radośnie oświetlało kolorowe parasole, dookoła rozlegał się gwar głosów, śmiechy i szelest jasnych letnich ubrań. Vivi, z niczym nie zmąconą pewnością siebie, zachęcała ją z całego serca.

– Przejeżdżaliśmy obok tej gospody w zeszłym roku – opowiadała z zapałem. – To fantastyczne miejsce. Najprawdziwszy starodawny zajazd, tak stary i tak malowniczy, że wprost trudno w to uwierzyć! Musisz odpowiedzieć na to ogłoszenie!

Ellen złożyła gazetę z rubryką „Oferty pracy”.

– Z obowiązkami w recepcji poradzę sobie bez najmniejszego trudu – stwierdziła beztrosko, zapominając na chwilę o swym kompletnym braku zmysłu praktycznego i niepoprawnym optymizmie, który czasami pozwalał jej pokonywać bariery, a czasami stawiał ją w niezwykle kłopotliwych sytuacjach. – Ale na pewno wiele osób stara się o tę posadę.

– Nie na takim pustkowiu – oświadczyła Vivi. – Na przestrzeni dwustu kilometrów nie ma żadnego miasta. Tylko lasy, lasy i lasy, człowiekowi później jeszcze tygodniami śnią się świerki.

– Ale przecież zajazd nie może leżeć w samym środku gęstego lasu?

– No tak, w pobliżu jest chyba wioska, jakieś centrum turystyczne. Zdaje się, że zajazd wybudowano w miejscu dawnej przeprawy promowej przez rzekę. Serwują tam pyszne jedzenie, jest olbrzymi kominek i...

– Spróbuję – postanowiła Ellen.

Rzeczywiście się zgłosiła i dostała pracę – dzięki wielkim, ufnie patrzącym niebieskim oczom w trójkątnej twarzyczce, nieszczególnie ładnej, ale miłej i pełnej wdzięku, dzięki skorym do uśmiechu ustom i kruczoczarnym włosom wijącym się tak, jak same tego chciały; na ogół zresztą z niezłym efektem, z wyjątkiem deszczowej pogody, kiedy cała fryzura zmieniała się w totalny chaos.

Mężczyzna w biurze pośrednictwa pracy zwrócił uwagę tylko na zewnętrzne walory Ellen, nie dostrzegł zagubienia dziewczyny, nerwowości w jej ruchach i niepewności kryjącej się w uśmiechu. Ellen nosiła w sobie wiele samotności i niepokoju, ale nie chciała tego zdradzać światu.

Był rok 1959 i dorosłe życie Ellen ledwie się zaczynało. Jak większość młodych ludzi miała ambitne plany, wiele chciała osiągnąć i czerpać z życia ile tylko się da. Wybrać zawód i spróbować w nim sił, a wreszcie osiągnąć ten spokój, jaki ogarnia człowieka, gdy jest przekonany, że trafił na właściwe miejsce i dobrze wypełnia swe życiowe posłannictwo. Problemem pozostawało jedynie, że – tak jak większość młodych ludzi – wciąż jeszcze poszukiwała owej magicznej profesji. Było przecież w czym wybierać. Co jednak będzie, jeśli się pomyli?

I te wszystkie plany, by tyle zrobić... Jak na razie ciągle jeszcze brakowało jej pieniędzy. Zamiast więc nastawiać się na karierę w wielkim stylu, postanowiła przyjąć pracę w recepcji, która pod względem zawodowego rozwoju nie popchnie jej ani o cal.

Ale trzeba się przecież z czegoś utrzymać, za coś jeść, ubierać się, mieszkać... A na tę szarą rzeczywistość potrzeba pieniędzy.

Zresztą... Doszła w końcu do optymistycznego wniosku, że czas spędzony w zajeździe z pewnością nie pójdzie tak całkiem na marne. Zdobędzie wiele nowych doświadczeń, które pomogą jej budować przyszłość.

Tak bezludnych okolic nigdy jeszcze nie widziała. Autobus godzinami wiózł ją między ścianami olbrzymich świerków, potem wyjechał w wąską dolinę, w której gdzieniegdzie dało się zauważyć zabudowania, i znów zanurzył się w las.

Wreszcie domów zaczęło przybywać, zgrupowały się w niewielką wioskę, a nad brzegiem rzeki leżał prześliczny nieduży zajazd, dobrze utrzymany, pomalowany na biało. Nie był wyższy od parterowego domu, ale miał też pięterko. W jednym skrzydle mieściła się stajnia, w drugim niska kuchnia z mansardowym dachem. Do skrzydła kuchennego przylegał jeszcze jeden piętrowy budynek. Dwa szyldy z identycznym ozdobnym liternictwem – jeden nad niską furtką, a drugi na rogu budowli – obwieszczały, że tu się mieści „Stary Zajazd u Przeprawy. Jadłodajnia i Noclegi”.

Po to, by nikt już nie miał co do tego żadnych wątpliwości.

Pokryta kurzem podróżnym, lecz zachwycona Ellen znalazła za barem kierowniczkę. Przyszła szefowa okazała się urodziwą jeszcze pięćdziesięciolatką o surowym spojrzeniu i wypielęgnowanych blond włosach. Pani Sinclair przyjęła Ellen z chłodną życzliwością i oprowadziła ją po domu.

A Ellen z całych sił starała się ukryć straszliwą niepewność, która jej nie opuszczała.

Wspólnie obejrzały duże, niskie pokoje gościnne z wyłaniającymi się zza starych gobelinów ścianami z grubych bali, przeszły przez dyskretnie zmodernizowaną jadalnię – okazała się za mała i trzeba było ją rozbudować – zajrzały do staroświeckiej kuchni, a potem po wąskich schodach wspięły się na piętro. Od ostrego zapachu farby aż kręciło w nosie.

– Jeszcze nie otworzyliśmy na sezon – wyjaśniła pani Sinclair. – Robotnicy nie zdążyli na czas z remontem. Poprzedni właściciel przy zakładaniu pryszniców i toalet tu na piętrze okazał niebywały brak smaku. Wiem oczywiście, że instalowanie nowoczesnych urządzeń w osiemnastowiecznym domu wymaga wiele trudu, ale tak jak jest po prostu nie może zostać!

Otworzyła drzwi prowadzące do maluteńkiej łazieneczki ze ściętym ukośnie sufitem, ukazując prawdziwą orgię bezguścia: podłogę w krzykliwą szachownicę i niedbale nałożone tapety z grubego plastiku. Na stykach brązowo połyskiwał klej, brzydko odcinając się od chorobliwej, chłodnozielonej barwy tapety. Plastikowa zasłona we wzór w ospałe, zadumane ryby ukrywała prysznic. Wszystkie rury poprowadzono po ścianach, trudno też było wyobrazić sobie brzydsze wyposażenie łazienki.

– Rzeczywiście – wzdrygnęła się Ellen.

– Prawda? To piętro dla gości, którzy nocują tu tylko przejazdem, ale nie mogę ci teraz pokazać pokojów, bo nie da się tędy przejść. Na samym końcu korytarza jest pokój, w którym zamieszkasz, kiedy wszystko zostanie skończone. Tymczasem urządzisz się w drugim budynku, który będzie używany tylko w razie koniecznej potrzeby, kiedy wszystkie pokoje tutaj będą zajęte, bo jest w bardzo złym stanie.

Wróciły do kuchni i przeszły do najstarszej części zajazdu.

– Czeka nas cała masa pracy biurowej – powiedziała pani Sinclair, kiedy wspinały się na kolejne schody. – Dlatego musiałaś przyjechać tak wcześnie, reszta personelu zjawi się dopiero za dziesięć dni, na otwarcie.

– Czy pani tu mieszka? – ostrożnie spytała Ellen.

– Nie, mam swój dom we wsi.

– O – powiedziała tylko Ellen i bała się spytać o coś więcej. Na długim korytarzu z głębokimi wnękami okiennymi grube deski w podłodze przeraźliwie trzeszczały pod stopami.

Pani Sinclair najwyraźniej jednak wyczula lęk dziewczyny.

– Pomieszkasz tu najwyżej przez parę dni – pocieszyła ją. – Nic złego się nie stanie, możesz pozamykać wszystkie drzwi, żeby ustrzec się ewentualnych niepożądanych wizyt. W tym właśnie budynku pierwotnie mieścił się zajazd. Poprzedni właściciel najwyraźniej w ogóle nie miał zamiaru go wykorzystywać, ale moim zdaniem to niemądrze. Przygotowałam już niektóre pokoje. O, do tego możesz się wprowadzić.

W niskim pokoju nie była ani jednego kąta prostego. Okienka z chropowatymi szybkami wychodziło na drogę. Ellen zauważyła, że zaraz za nim wisi jeden z szyldów.

– Jak tu miło – szepnęła, z podziwem patrząc na staromodną narzutę w różyczki i miedzioryty na ścianach.

Pani Sinclair już była na korytarzu. Ellen wyszła za nią, w drzwiach musiała się pochylić.

– Numer cztery i pięć to pokoje dwuosobowe – wyjaśniała kierowniczka, otwierając i zamykając kolejne drzwi. – Jedenaście i dwanaście dla rodzin z jednym dzieckiem.

Skręciły.

– A to są jedynki, numer sześć i dziewięć. Tutaj jest schowek na szczotki, toalety są na parterze, bardziej nie zdołaliśmy unowocześnić tej części.

– A te drzwi... Dokąd one prowadzą? – spytała Ellen wskazując na niskie, krzywe, nie pomalowane drzwi na końcu korytarza. – To chyba pokój numer osiem?

– Tych drzwi się nie używa – odparła krótko kierowniczka i skierowała się ku schodom.

Zanim Ellen skręciła za róg, zerknęła po raz ostatni na zamknięte drzwi. Każdy milimetr korytarza był starannie wyczyszczony i odmalowany – z wyjątkiem tych drzwi.

Wszystko w tym domu była stare, ale te drzwi sprawiały wrażenie, jakby naprawdę nikt ich nie otwierał przez ostatnie sto lat.

Działo się to za dnia, kiedy zajazd tętnił życiem, zewsząd dobiegały głosy ludzi, robotnicy stukali i pukali, a Ellen z zapałem zapoznawała się z obowiązkami recepcjonistki. Nigdy nie przypuszczała, że może ich być tak wiele, pani Sinclair zaś z trudem ukrywała irytację z powodu jej kompletnej ignorancji w tej dziedzinie.

Pod wieczór jednak, kiedy zaczęło się zmierzchać, dom powoli przycichał, aż wreszcie i pani Sinclair pojednawczo powiedziała Ellen „dobranoc” i kazała jej zamknąć się na wszystkie spusty.

Ellen wykonała polecenie, zabrała z kuchni szklankę soku pomarańczowego i przygnębiona poczłapała po stromych schodach do swego krzywego pokoiku w najstarszej części domu.

Smętny, monotonny szum rzeki słychać było teraz wyraźniej. Gdzieś w głębi lasu śpiewał drozd, jego smutne trele niosły się dokoła. Samotna, samotna... jeśli nawet we wsi znajdowali się jacyś młodzi ludzie, to nie było ich słychać. Ani warkotu samochodu, ani odgłosu motocykla... Ciszy wczesnoletniego wieczoru nie mącił żaden ludzki głos.

Ellen starannie złożyła narzutę w różyczki. Doszła właśnie do wniosku, że wcale, ale to wcale nie jest jej przyjemnie w tym starym domu. Zaraz za drzwiami ciągnął się kręty korytarzyk i szereg zamkniętych drzwi. Pod nią – puste piętro, na którym mieszkał kiedyś sam właściciel zajazdu. Nieco dalej zaczynało się skrzydło kuchenne, przylegające do jeszcze jednego pustego budynku, z drugiej strony zaś stajnie, gdzie za dawnych czasów trzymano konie na zmianę. A teraz w całym zajeździe przebywała tylko ona, Ellen Knutsen, z dwudziestego wieku. Nigdy szczególnie nie bała się ciemności, ale pod wpływem dość niesamowitej atmosfery, wszystkich wspomnień, jakie musiał kryć w sobie ten dom, odczuwała pewien niepokój.

Właśnie w takich chwilach człowiek uświadamia sobie, jak bardzo jest samotny, myślała przygnębiona. Ellen już wiele razy w swoim krótkim życiu doznała rozczarowań, ale wciąż z tym samym entuzjazmem całą duszą angażowała się w najbardziej szalone przedsięwzięcia: organizowała zbiórki i kiermasze dobroczynne na cel, który właśnie poruszył jej serce, protestowała przeciw niesprawiedliwości i upominała się za najsłabszymi tylko po to, by ostatecznie się przekonać, że nie zawsze można przełamać opór większości, że to właśnie ogół często ma rację, a słaby jest po prostu słaby i nie dorasta do sytuacji...

Ach, ile już klęsk poniosła! Ile pogardy, drwin i pouczeń musiała znieść, kiedy porywał ją zapał i sprowadzał na manowce! Ileż przykrych, mrocznych chwil przeżyła, takich jak teraz!

Ellen chciała tyle z siebie dać, ale wciąż jeszcze była za młoda, by znaleźć właściwą drogę w życiu.

Napłynęły przykre wspomnienia, przywołane smutną piosenką drozda i odwiecznym szemraniem rzeki, a trzaski starego domu przywiodły na myśl upiory niespokojnej przeszłości.

W historii rodziny istniała bowiem ciemna karta, która dręczyła Ellen szczególnie w dzieciństwie. Nigdy co prawda nie łączyła tego ze swym strasznym przeżyciem, u którym nikomu nie powiedziała, ale to miejsce i ta chwila okazały się jakby specjalnie wybrane, by nękać ją takimi właśnie wspomnieniami.

Na szczęście Ellen była przemęczona i nie wierciła się długo w łóżku, wyolbrzymiając dźwięki i snując niemądre fantazje o przeszłości. Zasnęła jak kamień.

Następnego dnia poszła da wioski. Był tam wielki nowoczesny supersam i zwykły mały prowincjonalny sklepik. Wybrała ten drugi, choć może nie powinna była tego robić.

Sklepikarka okazała się nadzwyczaj ciekawską osobą.

– O, widzę, że już się u nas pojawili turyści.

– Nie, ja pracuję w zajeździe. Będę tu przez całe lato.

– Aha, kelnerka?

– Nie, recepcjonistka. Ale Bóg jeden wie, jak to będzie. To chyba trudniejsze, niż sądziłam.

Sklepowa położyła biust na ladzie.

– Mieszkasz we wsi, prawda?

Ellen po raz trzeci musiała odpowiedzieć przecząco.

– Nie, w zajeździe. Przyjechałam wczoraj i muszę przyznać, że czuję się tam trochę osamotniona.

Kobieta plasnęła o ladę otwartą dłonią.

– Na litość boską, ta szalona baba pozwoliła zamieszkać takiej młodej dziewczynie samej w tym nawiedzonym domu? Niesłychane!

Usta Ellen zadrżały. Wzburzenie sklepikarki i śmieszyło ją, i dziwiło.

– Nawiedzony dom?

– Szczęśliwie zamknęli najstarszą część...

– Chodzi pani o tę bliżej lasu? – spytała Ellen niepewnie. – Właśnie tam mieszkam.

– Co takiego? – krzyknęła kobieta. – Co? To przecież szaleństwo! Nicolaysen nigdy by do tego nie dopuścił! Przenigdy!

– No, zaczynam się bać – rzekła nieco zniecierpliwiona Ellen z wyrzutem. – Naprawdę tam straszy, czy pani żartuje?

Sklepowa pojęła, że posunęła się za daleko.

– No cóż, czy straszy... Nikt niczego nic widział, ale działy się tam różne dziwne rzeczy.

– Jakie dziwne rzeczy?

Kobieta, jakby w obawie, że ktoś przypadkiem je usłyszy, zerknęła przez ramię i ściszyła głos:

– Powiem ci jedno: nie ruszaj tych drzwi!

– Tych w samym końcu korytarza? – spytała Ellen z jakimś dziwnie nieprzyjemnym uczuciem. – Co to właściwie za drzwi? Dokąd prowadzą?

Wiejska sklepikarka poufnie nachyliła się jeszcze niżej.

– Nikt nie wie, nikt z żywych, Ale wyliczyli, że za nimi musi znajdować się jeszcze jeden pokój.

Ellen usiłowała odtworzyć w myśli plan zajazdu.

– O ile dobrze sobie przypominam, na tej bocznej ścianie nie ma żadnego okna, tylko ukośny ścięty dach. Ale dlaczego nikt tego nie sprawdzi?

Najwidoczniej teraz następował najbardziej dramatyczny punkt całej historii, bo kobieta aż chrypiała, podekscytowana.

– Tych drzwi nikt nie próbował otworzyć od początku lat czterdziestych naszego wieku. A ten, który wtedy podjął próbę, umarł! Padł trupem właśnie w chwili, kiedy już, już miał się tam włamać. I wszyscy inni przed nim, którzy usiłowali tego dokonać, także zginęli, albo od zarazy, albo od wypadku.

Ellen, odrzuciwszy dość wątpliwą informację o zarazie, postanowiła uporządkować szczegóły dotyczące tajemniczych drzwi.

– Czyli że wtedy, około roku tysiąc dziewięćset czterdziestego, tych drzwi także nie otworzono?

– Nigdy nie udało się ich otworzyć. Nikomu się nie powiodło. Jeśli nie dokonali tego nawet Niemcy w czasie wojny, to jak mieliby sobie z tym poradzić zwyczajni przyzwoici obywatele?

– A więc jakiś Niemiec próbował?

– Tak, kapitan, wrzeszczał i krzyczał, wymyślał swoim ludziom od tchórzy, a potem wyciągnął pistolet, żeby kulą roztrzaskać zamek, ale w tej samej chwili padł martwy. Szlag go trafił.

– Pewnie zbytnio się uniósł – mruknęła Ellen, nie mogąc jakoś uwierzyć w złą moc tajemniczych drzwi. – To znaczy, że nikt nie umie wyjaśnić, dlaczego drzwi nie dają się otworzyć?

Kobieta uśmiechnęła się krzywo.

– O, oczywiście, że wiedzą! Podobno kiedyś, w końcu osiemnastego wieku, pewien szlachcic odebrał sobie tam życie. Zamknął się w jednym z pokoi i leżał tam, nie jedząc ani nie pijąc, aż wreszcie wysechł. Wyglądał jak najprawdziwsza mumia, kiedy widziano go po raz ostatni.

– Po raz ostatni? To znaczy wtedy, kiedy go stamtąd zabrano? Z pokoju i w ogóle z domu?

– Tego nie wiadomo – szepnęła kobieta tajemniczo. – Tego nie wiadomo. Mówi się jedynie, że gdy widziano go ostatni raz, był suchy jak mumia. Podobno umarł z miłości. I choć nigdy nie wspomniano o tym wprost, nietrudno zgadnąć, w którym pokoju się zamknął.

– Ale on nie straszy? – Ellen starała się zachować powagę.

– Czy można być tego pewnym? Od tylu lat nikt nie mieszkał w tej części domu. Ale nie ucieknie się od prawdy: z tymi drzwiami łączy się jakaś dziwna historia. Ta kobieta najwidoczniej odnowiła stare pokoje. Chyba pomieszało się jej w głowie! Sądzi, że ktokolwiek będzie chciał tam nocować?!

Letni dzień był złocistożółtozielony i Ellen w powrotnej drodze śmiała się serdecznie z całej historii u duchach. Kiedy wróciła do zajazdu, wspomniała pani Sinclair o rozmowie w sklepie.

– Tak, słyszałam u tym – krótko odparła kierowniczka. – Wsiowe bajdy! Poprzedni właściciel, pan Nicolaysen, traktował tę sprawę śmiertelnie poważnie, ale dyrektor Steen, który odkupił od niego zajazd, jest chyba bardziej rozsądny, miejmy nadzieję. Prawdą jest, że odrestaurowałam najstarszą część domu z własnej inicjatywy, ale wierzę, że ty tak samo traktujesz te głupstwa.

– W nocy niczego nie zauważyłam, a poza tym historie o duchach nigdy nie robiły na mnie wrażenia.

Chłodny powiew strasznego wspomnienia przeleciał przez głowę Ellen. To, co kiedyś przeżyła...

Nie, odrzuciła tę myśl natychmiast.

Pani Sinclair ciągnęła dalej niewzruszona:

– Chciałam, oczywiście, otworzyć te drzwi, ale stolarze mnie powstrzymali. A ponieważ nie ma do nich klucza, zostawiłam wszystko tak jak jest. Nie ma sensu ich wyłamywać. Sama nie jestem dość silna, a nikt nie chciał mi pomóc. Nie zgodzono się nawet na to, żeby je pomalować, więc zajmę się tym osobiście, jeśli starczy mi czasu. Poza tym uważam, że w obecnym stanie podkreślają atmosferę tego miejsca.

Owszem, pani łatwo tak powiedzieć, pomyślała Ellen nie bez złości. Nie musi pani mieszkać całkiem sama w tym wielkim budynku. Rzeczywiście, drzwi wprowadzają szczególną atmosferę, ale jak na mój gust, trochę jej tu za dużo.

I znów odezwało się przykre wspomnienie, którego nigdy nie potrafiła sobie wytłumaczyć.

Że też musiało powracać tak uporczywie akurat teraz, w najmniej odpowiedniej chwili!

Zapadła noc, druga noc, którą Ellen miała spędzić w zajeździe.

Z głową pękającą od zasad rezerwacji pokojów, cen posiłków i napojów i wszelkich rachunków Ellen wsunęła się pod kołdrę ubrana w dopiero co kupioną, nieco może zbyt frywolną koszulę nocną. Ellen nie mogła się powstrzymać od tego zakupu. „Koszula na noc poślubną”, stwierdziła ekspedientka. Dziewczyna starała się więc wyglądać na osobę, która takiej właśnie potrzebuje. Prawdę mówiąc, nie miała nawet sympatii, a co dopiero mówić o narzeczonym. Ale koszulę kupiła, takie cudo nie co dzień widzi się w sklepie. Biała, ozdobiona koronkami i tak romantyczna, że zapierało dech w piersiach.

I tu, na tym ponurym, zapadłym pustkowiu, dodała Ellen trochę otuchy.

Na dworze zerwał się wiatr, cisza nie była już tak przytłaczająca, poza tym w głównym budynku dwaj malarze pracowali po godzinach, nie czuła się więc całkiem samotna. Zasnęła w przyjemnym poczuciu, że pilnie wypełniała swe obowiązki przez cały dzień. Powoli zaczynała coraz lepiej pojmować, czego się od niej oczekuje, i można nawet powiedzieć, że między nią a panią Sinclair nawiązała się cieniutka nić przyjaźni.

Robotnicy wreszcie poszli, Ellen wtedy już spała.

W nocy coś ją obudziło, ale zaspana nie była w stanie określić źródła hałasu. Trochę zirytowana pomyślała tylko, że ojciec powinien staranniej nasmarować drzwi do gabinetu, bo skrzypią już naprawdę przeraźliwie. I nie musi tak trzaskać bramą do garażu, echo roznosi się po całym domu...

Ciężki, głuchy huk rozległ się trzykrotnie, może znów zaskrzypiały drzwi do gabinetu, może było to coś innego. W tym stanie Ellen nie potrafiła odróżnić snu od rzeczywistości.

A sen miała straszny, naprawdę okropny. Sen albo wrażenie, że nie jest sama w miejscu, w którym nikogo nie powinno być. Poderwała się raz, wstrząsnął nią dreszcz, i zasnęła znowu. Już nic się jej nie śniło.

Ale to, co wydarzyło się trzeciej nocy, naprawdę poderwało ją na równe nogi...

ROZDZIAŁ II

 

W ciągu dnia do zajazdu zajrzał nowy dyrektor, Steen. Towarzyszył mu Nieclaysen, poprzedni właściciel. Steen, parweniusz o czerwonej nalanej twarzy, z grożącym mu w każdej chwili zawałem serca i jedną jedyną namiętnością w życiu, mianowicie pieniędzmi, sprawiał wrażenie nieco zagubionego, gdy słuchał relacji pani Sinclair o renowacji na starszej części domu i wyjaśnień, dlaczego drzwi pozostawiono nie ruszone. Uznał jednak, że historia zamkniętego pokoju jest świetną reklamą dla zajazdu.

– Trzeba to jeszcze grubo polać sosem mokrej od łez romantyczności – przykazał pani Sinclair. – Cudzoziemcy to uwielbiają.

Ale Nicolaysen zareagował z oburzeniem:

– Nie zdajecie sobie sprawy, o czym mówicie! Nie wolno narażać życia gości. Panna Knutsen nie może mieszkać w tym skrzydle. Proszę ją natychmiast stąd przenieść!

Ellen zapewniła, że mieszka się jej tu jak najlepiej i nie chce sprawiać dodatkowych kłopotów pani Sinclair, zwłaszcza w sytuacji, gdy żaden z pozostałych pokoi nie nadaje się do użytku. Poza tym nie miała zamiaru otwierać owych owianych złą sławą drzwi, ani nawet wchodzić do tej części korytarza.

Ostatecznie Nicolaysen, acz bardzo niechętnie, musiał ustąpić. Był zestresowanym człowiekiem w średnim wieku o zażółconych nikotyną palcach. Powieki nieustannie mu drgały, z włosów pozostał ledwie nieokreślonego koloru wianuszek, otaczający błyszczącą łysinę. Ponieważ prowadził także niedużą fabryczkę chemiczną we wsi, zaniedbał zajazd do tego stopnia, że był zmuszony go sprzedać. Zrobił to niechętnie, ale społecznie nastawieni mieszkańcy wioski głośno protestowali przeciwko upadkowi i niszczeniu tak czcigodnego zabytku, nie miał więc wyjścia.

Steen odkupił budynek przed rokiem i natychmiast wyremontował fasadę i pokoje gościnne. Teraz przyszła kolej na małe sypialnie i najstarszą część domu.

Steen zajrzał tu będąc przejazdem, wkrótce znów ruszył w drogę na wschód. Nicolaysen wrócił do swojej fabryczki i reszta dnia przebiegła, zgodnie z planem, w wirze przygotowań do otwarcia zajazdu.

Aż wreszcie nadeszła noc. Noc, kiedy Ellen zrozumiała wiele z tego, co do tej pory zamglone kryło się w głębi jej duszy. Powróciły dręczące wspomnienia z odległej przeszłości, a życie nagle zmieniło bieg i zaczęło toczyć się nowym, zaskakującym torem.

Kiedy Ellen się obudziła, nie miała pojęcia, która może być godzina, ale letnia noc zdawała się już rozjaśniać. W pokoju było szaro, z trudem odróżniała kolory swego nowego ubioru roboczego – stylizowanego stroju ludowego, który wisiał na drzwiach szafy. Wydawało jej się, że dobiegło ją skrzypnięcie jakichś drzwi – i wtedy przypomniała sobie, że poprzedniej nocy słyszała już coś podobnego. Kto mógł się plątać po zajeździe nocą? Przecież wszyscy już poszli, sama zamykała drzwi za ostatnimi i gasiła światła.

Nagle poderwała się i w jednej chwili oprzytomniała. Usiadła na łóżku i próbowała wsłuchać się w odgłosy, nie zwracając uwagi na głośne kołatanie własnego serca. Ktoś był tu, na górze!

– Kto tam? – spytała przestraszona.

Nikt nie odpowiedział. Kroki na korytarzu minęły jej pokój i skierowały się ku schodom.

Ku schodom?

Skąd ów ktoś mógł nadejść? I które drzwi otworzyły się z takim zgrzytem? Tego dnia gdy kierowniczka oprowadzała ją po zajeździe, Ellen zwróciła uwagę na to, jak starannie naoliwione są drzwi do małych pokojów.

Ale te w głębi korytarza... O, nie, to niemożliwe!

Cóż za głupstwa!

W domu zapadła teraz cisza. Ten, kto przechodził korytarzem, zszedł piętro niżej. Ellen nie mogła się uspokoić. Strach, dławiący, nieopisany strach, który poczuła tylko raz jeden w dzieciństwie, powrócił. Nie był to zwyczajny lęk; tkwił głęboko w niej i był tak potworny, że Ellen nie wiedziała, jak zdoła go znieść. Odniosła wrażenie, że przygniata ją ogromny ciężar samotności i rozpaczy, sprawiając dosłownie fizyczny ból.

Ach, nie, nie znów, błagała. Nie chcę tego przeżywać raz jeszcze!

Długo tak siedziała, nasłuchując i ciężko oddychając. Rozpacz targała jej serce. Ellen była raczej odważna i rozsądna, a w każdym razie dość rozsądna, ale wówczas, przed wielu laty, przekroczyła granice wytyczone zdrowym rozsądkiem. Teraz znów miała wrażenie, że niebezpiecznie się do nich zbliża. W pamięci odżyła idiotyczna historia opowiedziana przez wiejską sklepikarkę, dziewczyna usiłowała w miarę dokładnie ją odtworzyć.

Ledwie jednak zaczęła o tym myśleć, na dole schodów znów się rozległy powolne, miękkie kroki.

Zaraz zacznę krzyczeć, pomyślała Ellen. Zerknęła na okno, może mogłaby się przez nie wyślizgnąć? Wiedziała jednak, że pod oknem usypano stos kamieni, który w przyszłości miał przemienić się w ogródek skalny, poza tym do ziemi było dość daleko.

Bezszelestnie wstała z łóżka, naciągnęła sweter i spodnie na swą śliczną nocną koszulę. Teraz szybko skarpety i buty... Serce waliło dzikim rytmem, dłonie nerwowo odwracały skarpetkę na prawą stronę. Powinna się ubrać, nie może przecież stanąć oko w oko z tym czymś w samej tylko cieniuteńkiej przeźroczystej koszuli. W taki czy inny sposób musi wydostać się z tego domu!

Spokojnie... tylko spokojnie! Wszystko z pewnością ma jak najbardziej naturalne wyjaśnienie. Na korytarzu może być każdy, na przykład robotnik, który zapomniał pilnika, albo ktoś zasnął w pokoju i teraz szuka toalety, albo... Spokojnie! Nie przejmuj się tym irracjonalnym, dławiącym uczuciem strachu, ono nic nie znaczy, nic się tu nie dzieje, wszystko jest normalne, uspokój się!

Ellen odetchnęła głęboko. Świadomość, że jest ubrana, dodała jej odwagi, czuła się jakby osłonięta. Stała nieruchomo na środku pokoju, nasłuchując zbliżających się kroków i walcząc z nierównym, urywanym oddechem.

Gdybym była naprawdę odważna, pomyślała, to wyjrzałabym teraz przez dziurkę od klucza, by się przekonać, że to pani Sinclair albo jakiś stolarz przechodzi korytarzem.

Ale nie stać mnie na to.

Kroki minęły pokój, zatrzymały się...

Zaraz umrę, pomyślała Ellen.

Szyld zajazdu skrzypiał poruszany wiatrem, las szumiał, rzeka szemrała. Ale w prastarym domu panowała złowroga cisza.

Bez względu na to, kto to jest, myślała Ellen, ów on czy ona wie o mnie. Czuję to, czuję napływające wrażenia. Lęk, zdumienie, przerażenie, nadzieję...

Ale czy te uczucia, które mnie zaraz zadławią, są moje, czy też drugiej osoby ? A może jedno i drugie... Cz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin