Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 25 - Anioł o czarnych skrzydłach.odt

(268 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXV

 

 

Anioł o czarnych skrzydłach

ROZDZIAŁ I

 

Tula Backe była wspaniałym dzieckiem; takim, o jakim śnić mógł każdy ojciec i każda matka.

Duża i silna jak na swój wiek, okrągła i pogodna. Miała złociste loczki i bystre oczy. Szerokie, skore do uśmiechu usta w rumianej buzi dopełniały obrazu aniołka. Tula była po prostu śliczna. Pulchny, wdzięczny brzdąc, którego chciałoby się wyściskać.

W okresie niemowlęcym i we wczesnym dzieciństwie nie sprawiała żadnych kłopotów.

„Macie doprawdy czarujące dziecko, Gunillo i Erlandzie! – mawiali zwykle goście. – Piękny dar boży, toż to prawdziwy aniołek”.

A Tula była wcielonym diabłem!

Tyle że trzymała to w sekrecie.

Wszyscy członkowie rodu Ludzi Lodu byli przekonani, że w tym pokoleniu obciążone złym dziedzictwem było pierwsze dziecko Gunilli, to zbyt wcześnie urodzone. Pozostała trójka bowiem, Anna Maria, Tula i Eskil, była tak przykładna, jakby natura zatraciła wszelki umiar.

Jedynie Tula wiedziała, że nie wszystko z nią jest tak, jak być powinno. Oczywiście ani trochę jej to nie martwiło, radowała się ze swej wyjątkowości, wręcz upajała złym dziedzictwem Ludzi Lodu. Była bardzo sprytnym, inteligentnym dzieckiem i prędko się nauczyła, jak należy radzić sobie z dorosłymi. Nazywała samą siebie „aniołem o czarnych skrzydłach” i to też stanowiło źródło jej uciechy.

Obdarzona była również poczuciem humoru i ta cecha zdecydowanie różniła ją od Solvego. Solve nigdy nie umiał śmiać się z siebie. Ale wiele ich łączyło. Solve, podobnie jak Tula, przez długi czas utrzymywał w tajemnicy swe zdolności. Do Solvego jednak świadomość, że jest dotknięty, dotarła stosunkowo późno. Tula od początku zdawała sobie sprawę ze swego stanu.

Nie pamiętała już dokładnie, kiedy sobie to uprzytomniła. Miała wrażenie, że wiedziała o tym od zawsze i na zawsze chciała tę wiedzę za wszelką cenę zatrzymać tylko dla siebie.

Bardzo, bardzo wcześnie pojęła, że ludzie lubią grzeczne, wesołe i posłuszne dzieci. Była więc grzeczna, wesoła i posłuszna. Na pozór. I szalenie ją to bawiło. Kiedy czasami układność i posłuszeństwo za bardzo dawały jej się we znaki, po cichu mamrotała wiązankę przekleństw, co przynosiło jej ulgę. Przeklinać nauczyła się od parobków we dworze, przejawiała przy tym niezwykłą zdolność wychwytywania wyrażeń najordynarniejszych, najbardziej szokujących. Przechowywała je głęboko w sercu na samotne odświętne chwile.

Jak wielu jej przodków, między innymi Sol, Tula kochała swych rodziców. Wprost fanatycznie! Równie mocnym uczuciem darzyła ojca matki, dziadka Arva. Byli jej najlepszymi przyjaciółmi na świecie i niech się strzeże ten, kto ośmieliłby się skrzywdzić dziadka czy babcię Siri, mamę Gunillę czy też tatę Erlanda. Gniew Tuli mógł być straszliwy, a zemsta okrutna – z ukrycia, oczywiście.

Żyło w jej otoczeniu mnóstwo ludzi, których nie lubiła. Uważała natomiast, że członek parlamentu Arvid Posse, dziedzic na dworze Bergqvara, jest miłym staruszkiem. Mógł spokojnie pławić się w łaskach Tuli, choć, rzecz jasna, on sam o tym nie wiedział.

Mieszkańcy Bergqvara wielu rzeczy nie wiedzieli o Tuli.

Na przykład ta historia z parobkiem o chytrych, wąskich jak szparki oczach, który przybył na dwór i tu znalazł zatrudnienie. W tym czasie Tula miała mniej więcej pięć lat, była pulchna i tak śliczna, że kobiety na jej widok świergotały: „Jest tak słodka, że można ją zjeść”.

Nikt nie pamiętał, że nowy parobek należał kiedyś do złodziejskiej bandy, której członków dawno temu ówczesny sędzia Posse skazał na ciemnicę. Od tego wydarzenia minęło wiele lat, Posse zapomniał już o tym człowieku, a i ten przecież z młodzieniaszka przeobraził się w mężczyznę w średnim wieku o popsutych zębach i wiecznie nie dogolonych resztkach brody. Poza tym dziedzic rzadko miał do czynienia ze swymi parobkami, o pracowników martwił się zarządca.

Parobka zwano Olle–Drań i już samo to przezwisko powinno wzbudzić czujność. Przybył do Bergqvara z jednego tylko powodu. Przywiodła go żądza zemsty wobec łajdaka, który ośmielił się skazać i jego, i jego kompanów na więzienie. Większość rzezimieszków z dawnej bandy wymarła, ale on żył nadal i knuł zemstę.

Olle–Drań nie był zachwycony faktem, że Posse tak rzadko bywa w domu. Do diabła, zbyt wiele czasu spędzał w Sztokholmie, gdzie zasiadał w parlamencie i cieszył się ogólnym szacunkiem. Doprawdy, wcale nie wiadomo, dlaczego!

Ale nareszcie przebywał w domu...

Była późna wiosna, dziedzic obchodził majątek.

Teraz albo nigdy, pomyślał Olle.

Miał strzelbę skradzioną pewnemu żołnierzowi, którego musiał uciszyć na zawsze. Nie mógł postąpić inaczej, potrzebował także amunicji, a żołnierz za nic nie chciał oddać jej dobrowolnie.

Jak był taki głupi, to sam sobie mógł tylko za to dziękować, zarechotał w duchu Olle–Drań.

Teraz strzelba leżała ukryta w stodole.

Olle rozejrzał się dokoła chytrymi oczami. Nikogo nie ma w pobliżu. Tylko ta dziewuszka od pisarza, ta, którą nazywają aniołkiem.

Choć Olle–Drań parsknął pogardliwie, musiał przyznać ludziom rację. Nigdy jeszcze nie widział ładniejszego dzieciaka. Nie był to wcale delikatny elf, o nie, lecz mały, pyzaty promyk słońca. Takie dziecko spotkać można zaledwie raz w życiu.

Bawiła się na ścieżce w ogrodzie. Ułożyła na ziemi jakiś wzór z patyczków i kamyków i skakała wokół nich. Była bardzo zajęta, nawet nie podniosła głowy, gdy przekradał się przez ogrodzone pastwisko do stodoły.

No, nareszcie dotarł na górę. Strzelba...? Jest, jest na miejscu, to dobra kryjówka! Olle–Drań ładował ją starannie, bez pośpiechu. Miał dużo czasu. Dziedzic musiał najpierw obejrzeć oborę. Następnie rozstawał się z eskortą i sam wychodził na pola; Olle–Drań znał już rutynowy rozkład zajęć dziedzica. Pan Posse był myślicielem, uwielbiał spacerować samotnie w te nieliczne dni, kiedy mógł być w domu.

Teraz przechodził za stodołą, kierując się ku polom...

A Ollego–Drania nikt nie mógł zobaczyć.

Huk wystrzału oczywiście będzie słychać, ale wiele czasu upłynie, nim ktokolwiek się zorientuje, skąd wyleciała kula, wszyscy wszak zajęci są pracą od frontu budynków gospodarczych. A zanim odnajdą gospodarza na polach, strzelba znów trafi do schowka, a Olle wróci do pracy i o niczym nie będzie wiedzieć.

Lensman z pewnością dojdzie do wniosku, że hrabia Posse został zastrzelony w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Zabójca najprawdopodobniej krył się w lesie.

Strzelba została załadowana. Olle–Drań zajął miejsce przy niewielkim okienku na stryszku stodoły.

Tam szedł właściciel dworu... Ten obrzydliwy, nadęty sędzia! Teraz dostanie za swoje! Za każdy rok, który Olle spędził w niewoli, za każdy kamień, który przeniósł...

Jeszcze kawałek na pole! Tam! Świetnie, mój przyjacielu, teraz jesteś już martwy!

Olle, gotów do zbrodni, zginał już palec.

– Uuuch!

Podskoczył w górę. Drobniuteńki cień wysunął się zza słupa, będącego podporą dachu stodoły, i rozległ się dźwięczny śmiech.

– Ale cię przestraszyłam! – zawołała Tula. – Nie widziałeś mnie, przyznaj się, że mnie nie widziałeś!

Olle–Drań zdusił w sobie długą wiązankę przekleństw. Starał się ukryć strzelbę, ale jak, na Boga, mógł to zrobić?

– Strzelasz do wron?

Nie sięgała jeszcze okna i nie mogła przez nie wyjrzeć. Dzięki wam, wszyscy bogowie, pomyślał Olle. Wiedziałem, że czuwacie nade mną.

– Do... do wron? Tak... tak, oczywiście!

Na moment ogarnęło go dzikie pragnienie, by ukręcić głowę małemu, niczego nie pojmującemu stworzeniu, które zabawiało się drobnymi podskokami na zniszczonych deskach stryszku. Dziedzic jednak znajdował się już teraz daleko, magiczna chwila minęła, a też i Olle nie chciał obciążać się ukrywaniem jeszcze jednego morderstwa. Dziewczynka była ulubienicą całej parafii, gdyby zaginęła, a potem znaleziono by ją tu martwą, spowodowałoby to gwałtowne poruszenie. Kiedy chodzi o dzieci, ludzie zazwyczaj okazują się przeklęcie sentymentalni. Z pewnością miałby wiele trudności z udowodnieniem swej niewinności.

Podskokami zbliżyła się do drabiny i zaczęła schodzić w dół. Wkrótce już jej nie widział.

Ale i sędzia Posse zniknął mu z oczu.

Olle–Drań przeklinał długo i szpetnie.

Kilka dni później znów nadarzyła się szczęśliwa okazja. Dziedzic chciał załatwić jakąś sprawę u proboszcza parafii Bergunda. Pojechał sam, a do domu wracać miał o zmierzchu, aleją.

Kiedy tylko słońce zaczęło chylić się ku zachodowi Olle–Drań przekradł się cichcem do alei. Tam przez całą szerokość drogi rozpiął między dwoma drzewami cienką, bardzo mocną linkę. Na odpowiedniej wysokości, tak przemyślnie, że koń musiał się potknąć. A hrabia Posse zawsze gdy wracał do domu aleją, jechał bardzo szybko...

Świetnie! Pułapka została zastawiona. Zadowolony z siebie Olle przyjrzał się swemu dziełu i zawrócił ku dworowi. Nie planował wcale powrotu do domu, miał raczej zamiar ukryć się gdzieś w połowie drogi, by móc we właściwym czasie usunąć ślady zasadzki.

Nie dotarł jednak daleko, kiedy z tyłu dobiegł go słaby głosik:

– Wujku Olle–Draniu !

Co takiego? Otwarcie posługiwano się jego przezwiskiem?

Usłyszał za sobą drobne kroczki. Przystanął.

Tula, zdyszana, wydusiła z siebie:

– Zapomniałeś... zapomniałeś o... sznurku. Okropnie trudno... było... go... odwiązać. Proszę!

Omal nie pękła z dumy, że mogła się do czegoś przydać.

W miarę jak jego ociężały umysł zaczynał pracować, narastała też irytacja. Olle wyszarpnął dziecku powróz z rąk.

– Pilnuj swego nosa, smarkulo! – parsknął i odszedł od niej, kipiąc ze złości. Dopiero teraz wściekł się naprawdę.

Daleko w alei rozległ się tętent końskich kopyt. Jeździec zbliżał się z każdą chwilą. Olle–Drań nie zatrzymał się i nie nasłuchiwał, skręcił jedynie w bok, by nikt go nie widział.

Kolejna okazja nadarzyła się wtedy, kiedy Olle–Drań naprawiał dach. Przypadkiem właściciel dworu znalazł się tuż pod nim. Olle trzymał w dłoni ciężką dachówkę. Wystarczyło wypuścić ją z ręki i szybko przemieścić się na drugą stronę, nie będąc zauważonym przez nikogo.

– Wujku Olle–Draniu! – rozległ się z oddali znienawidzony cienki głosik. – Ale jesteś wysoko! Czy mogę się do ciebie wdrapać?

Stał tak, trzymając dachówkę w dłoni, gotów do skoku na drugą stronę. A na trawniku stała Tula. Dziedzic i zarządca dworu postąpili o krok do tyłu i zadarłszy głowy wpatrywali się w niego.

Przekleństwo! Cholerny dzieciak! Pomiot Szatana!

Olle–Drań nie wiedział, ile racji kryło się w tym ostatnim określeniu.

A potem dziedzic wrócił do Sztokholmu.

Lecz synowie zostali! Dziedzic miał sześciu synów, ale w obejściu najczęściej można było spotkać kręcącego się wokół zabudowań gospodarczych Arvida Mauritza Possego. Że też Olle wcześniej nie wpadł na taki pomysł! Jeszcze straszniejsza zemsta: syn! Gdyby został zabity, co powiedziałby na to wielki pan sędzia Arvid Erik Posse?

A przecież takiemu kurczakowi o wiele łatwiej skręcić kark.

Snuł nowe plany...

Okazało się jednak, że i tym razem będą kłopoty. Synowie Possego z wielką sympatią odnosili się do tego nieznośnego dzieciaka z domu pisarza, tej smarkuli, która, jak się zdawało, potrafiła być na Bergqvara jednocześnie wszędzie. Przecież ona swą dziecięcą naiwnością już niezliczoną ilość razy zdołała obrócić wniwecz plany Ollego, to ona sprawiła, że niemal dławiła go bezradność. Zawsze była przy którymś z synów dziedzica, pełna podziwu włóczyła się za nimi. A ci idioci wydawali się zadowoleni, pochlebiało im jej uwielbienie, lubili, widać, jej szczebiotliwy śmiech, który rozbrzmiewał dokoła i wdzierał się Ollemu–Draniowi w uszy.

Właściwie Tula nie mieszkała na dworze Bergqvara. Rodzice jej mieli własną zagrodę, która rozrastała się z powodzeniem, bo ojciec Erland był dobrym żołnierzem i udało mu się awansować. Często jednak przebywał na służbie, a wtedy Gunilla zwykle przenosiła się do swego ojca, Arva Gripa, pisarza dworskiego. Uważała, że tak jest bezpieczniej, i dla niej, i dla Tuli. Ale tak naprawdę, właściwy powód jej pobytów w domu ojca był zupełnie inny. Gunilla bardzo niepokoiła się o swego ukochanego tatę, starego Arva. Obawiała się, że coś mu się stanie, jeszcze, nie daj Bóg, zachoruje? Chciała być blisko niego. Jej niepokój był zupełnie nieuzasadniony, Arv nie był wszak ani taki stary, ani chorowity. Miał pięćdziesiąt siedem lat, a dla mężczyzny z Ludzi Lodu to żaden wiek. Gunilla jednak nie mogła tego zrozumieć, a Arv bardzo się cieszył, że może mieć córkę i wnuczkę tak blisko siebie. Zdołał wreszcie przekonać Siri z Młyńskiego Potoku, by zgodziła się go poślubić, lecz ona nadal cierpiała z powodu następstw strasznych lat spędzonych w Diabelskim Jarze. Szczególnie więc mała Tula była jak promyk słońca rozjaśniający życie Arva i jego dwu zranionych na duszy kobiet, Siri i Gunilli.

Natomiast Olle–Drań życzył temu małemu promykowi słońca i całej jej rodzinie wszystkiego co najgorsze.

Ale pewnego dnia on zwycięży! Rodzina pisarza właściwie go nie obchodziła, była nieistotna. Zniszczyć miał przecież ród Posse. Teraz skupił się na młodziutkim Arvidzie Mauritzu.

O dziwo, nie przyszło mu do głowy, by najpierw usunąć z drogi Tulę, a o tym właśnie powinien był pomyśleć. Jednakże jego prymitywny umysł wytyczył sobie jeden tylko cel – cały czas z maniakalnym uporem szukał sposobu, jak zniszczyć tego, kto wtrącił go do więzienia: sędziego Possego. A plan, by uderzyć w jednego z jego synów, był wprost genialny, tak przynajmniej uważał sam Olle.

Okazja nadarzyła się pewnego dnia, kiedy młodziutki chłopak, trzynastolatek, został sam w domu na dworze. Tula, ta smarkata, która zawsze przynosiła Ollemu nieszczęście, pojawiając się w krytycznych momentach, była teraz u matki, jadła obiad. Z jej strony nic mu więc nie zagrażało. Wspaniale!

Olle–Drań odważył się na rozmowę z paniczem Arvidem o młodym, dobrze zapowiadającym się byczku, którego sąsiad chciał kupić za niezły grosz. Olle jednak nie mógł sam o tym decydować. Czy młody panicz, taki przecież z niego znawca, mógłby łaskawie przyjść do obory i rzucić okiem na byczka, tak by Olle nie popełnił głupstwa? Zarządca? Nie, on niestety był w lesie, liczył drzewo.

Nazwany znawcą Arvid, przyjemnie połechtany na ambicji, obiecał przyjść. Za jakieś pół godziny?

Olle–Drań miał czekać w oborze.

Poczynił już odpowiednie przygotowania. Zarzuci się chłopcu sznur na szyję i już, koniec z nim, potem tylko trzeba prędko przenieść go do dołu wykopanego w kącie i równie szybko przysypać. Nie pozostanie żaden ślad. Nikt się nie dowie, że chłopak poszedł do obory – z tego prostego powodu, że rodzina ze dworu była na przyjęciu, a pracownicy w lesie.

Tula została sama u dziadka Arva. Dziadek wyszedł gdzieś na obchód majątku, a może do lasu, natomiast babcia Siri i Gunilla były w pralni. Tula uznała więc, że nic się nie stanie, jeśli otworzy kryjącą tak wiele tajemnic szufladę w komodzie dziadka i obejrzy sobie skarby, które tam przechowywał.

Oto medal za długą i wierną służbę. Nie, on nie mógł się na nic przydać.

A to pamiątkowa moneta, którą dostał od samego króla. Ach, dziadek tak wiele razy opowiadał o zawartości szuflady! Ta moneta wyglądała dziwnie, dziadek mówił że nie można za nią nic kupić.

Ale to!

Pulchna rączka Tuli zacisnęła się wokół dużego błyszczącego pieniążka, o którym tatuś, Erland, lubił rozprawiać godzinami. Za niego można kupić cały świat!

Tula święcie w to wierzyła, po ojcu bowiem odziedziczyła skłonność do przesady.

Nie czując najdrobniejszych nawet wyrzutów sumienia, zamknęła szufladę komody i wybiegła z domu, mocno ściskając w dłoni monetę. Pieniądz był tak duży, że jej paluszki ledwie zdołały go objąć.

– Dziadek na pewno by mi to wybaczył – półgłosem pocieszała samą siebie.

Młody Arvid Mauritz Posse szedł właśnie do obory. Na środku dziedzińca spotkał Tulę – zatrzymała się przed nim zdyszana. Na słodkiej, szczerej buzi wykwitły rumieńce.

– Arvidzie!

Tula była jedyną z niżej urodzonych osób na dworze, której wolno było zwracać się do paniczów po imieniu.

– Arvidzie, ten parobek prosił, żebym ci powiedziała, że zawołano go do pracy w lesie. Gdybyście więc mogli jutro obejrzeć tego cielaka...

Trzynastolatek zawahał się.

– Sam mógłbym go zobaczyć, ale nie wiem, o którego mu chodziło...

– Może lepiej poczekać do jutra?

– No, tak, chyba tak. Dziękuję, kochana Tulo!

Pogłaskał ulubienicę po złotej główce i zawrócił.

Kiedy tylko zniknął we dworze, Tula pobiegła do obory.

Olle–Drań zaczynał się niecierpliwić. Czyżby ten nicpoń nie miał zamiaru przyjść? W kieszeni miał już gotową pętlę. W mrocznym kącie obory, wśród boksów dla cieląt, chłopak nie zdoła nawet się zorientować, co go czeka.

A on szybko pociągnie i...

Ale dlaczego, do pioruna, chłopak nie przychodzi?

Coś... jakby jakiś ruch albo dźwięk, lub też może instynkt nakazał Ollemu odwrócić głowę.

Ta szatańska dziewczyna!

Siedziała na krawędzi wielkiego zbiornika na nawóz, nowoczesnej dumy Bergqvara. Usadowiła się nieco ukosem i ukradkiem zerkała to na Ollego, to znów na wielką, pięknie błyszczącą monetę, którą trzymała w dłoni.

Cichutko nuciła coś pod nosem.

Olle–Drań nigdy jeszcze nie widział tak wielkiej monety, nigdy nie zdołał ukraść nawet połowy jej wartości. Wiedział jednak, ile może być warta. Oj, oj! Gdyby ją miał, nie musiałby harować przez resztę życia.

Była to oczywiście przesada, ale jemu moneta jawiła się jako rozwiązanie wszelkich problemów, kładące kres upokorzeniom i marnemu życiu.

Całkiem zapomniał o młodym Possem. Oczy zapatrzone w pieniądz niemal wyszły mu z orbit.

– Skąd to masz, co? – zapytał ochrypłym z wrażenia głosem. Nie mógł oderwać wzroku od monety, w koniuszkach palców odczuwał mrowienie.

– To moje – powiedziała Tula.

– Daj mi to!

Przemówił głosem tak schrypniętym, że z trudem dało się rozróżnić słowa. Ta mała gówniara stanowi jedyną przeszkodę w uzyskaniu wiecznego szczęścia. Nie ma nic prostszego niż...

W chwili gdy znalazł się niebezpiecznie blisko Tuli, dziewczynka zawołała:

– No to ją sobie weź!

Cisnęła monetę w sam środek głębokiego zbiornika, pełnego bagnistej, falującej masy, zeskakując jednocześnie w bezpieczne miejsce, z dala od jego wyciągających się ku niej rąk.

Olle–Drań zawył z przerażenia. Pieniądz! Mógł zniknąć! To niemożliwe! Niemożliwe! Niemożliwe! Niemożliwe!

Bogactwo! Cudowne próżniacze życie odpływało i tonęło w brunatnej mazi. Nadal jeszcze widział błysk złota, moneta ciągle unosiła się na powierzchni, ale już zaczynała opadać i niedługo, niedługo...

Niewiele się namyślając, Olle–Drań wspiął się na barierkę i skoczył do zbiornika, starając się znaleźć jak najbliżej środka. Było to podczas wiosennej odwilży i zbiornik pełen był po brzegi zgromadzonego przez zimę właśnie stopniałego nawozu, cuchnącej, przelewającej się masy. Ale Olle, jedną tylko myślą opętany, parł naprzód, pokonując kilka łokci dzielących go od upragnionego celu. Jego dłoń triumfująco zamknęła się na monecie akurat w chwili, gdy już miała zniknąć mu z oczu. Nareszcie należała do niego!

A potem nagle wszystko stało się takie dziwne. W jednej chwili zrozumiał, że nie może dosięgnąć dna. Eee, to nic, jakoś się stąd wydostanie.

Paskudna breja! Że też wcześniej o tym nie pomyślał!

Ale miał pieniądz!

Dziewczynka... Znów usadowiła się na barierce i przyglądała mu się uważnie. Jak tylko stąd wyjdzie, spuści jej porządne manto.

Jak tylko wyjdzie?

Chociaż ze wszystkich sił starał się dotrzeć do brzegu zbiornika, czuł, że z każdą chwilą coraz bardziej się odeń odsuwa. Nie mógł się też odwrócić, otaczająca go maź była na to zbyt gęsta. Nie wiedział więc, jak duża odległość dzieli go od przeciwległego krańca.

Z trudem przychodziło mu utrzymywanie się na powierzchni. Ramiona słabły, nogi także, zapadał się coraz głębiej.

Oczy dziewczynki?

Takie dziwne. Takie... Ach, co...?

Otworzył usta do krzyku, ale zalała mu je breja.

Tula zeskoczyła z barierki i wybiegła z obory.

– Arvid jest moim przyjacielem, rozumiesz? – powiedziała na głos w powietrze. – Pewnego dnia stanie się kimś wielkim.

Były to prawdziwe słowa. Młody Arvid Posse został później premierem Szwecji. Ale to już zupełnie inna historia.

Ollego–Drania znaleziono dwa tygodnie później, kiedy zawartość zbiornika zamierzano rozrzucać po polach. W mocno zaciśniętej dłoni nadal trzymał dużą srebrną monetę Arva Gripa.

– Ach, więc to on miał takie lepkie palce – rzekł Arv do sędziwego dziedzica Possego.

To wielka ulga dla nas wszystkich, dodał w duchu. Wiem, że Gunillę trapiły nieprzyjemne podejrzenia, iż winowajczynią mogła być mała Tula. Ale jak można tak myśleć o tym aniołku?

– Nic złego o zmarłych – odparł Posse. – Ale widać muszę być ostrożniejszy i bardziej uważać, kogo przyjmuję na służbę. Ale jak on, w imię niebios, znalazł się w zbiorniku z nawozem?

– Może lepiej tego nie dociekać – mruknął Arv Grip, nie przypuszczając nawet, ile słuszności kryje się w jego słowach. – Będę musiał wyszorować monetę we wrzątku i znów umieszczę ją na honorowym miejscu w szufladzie komody.

– Tak powinieneś zrobić – odrzekł Posse.

W oddali, wśród sękatych gałęzi jabłoni, mała Tula z wysiłkiem taszczyła łagodnego i miłego, lecz zbyt wielkiego jak dla niej kota, który niczym wąż zwieszał się z jej ramion. Jako nieodrodna córka Ludzi Lodu Tula ponad wszelkie granice rozsądku kochała zwierzęta.

ROZDZIAŁ II

 

Niewiele brakowało, a właśnie owa miłość do zwierząt zgubiłaby Tulę. O mały włos, a zdradziłaby swe tajemne talenty. Co roku w czasie uboju dochodziło do dramatycznych scen, ponieważ dziewczynka przyjaźniła się ze zwierzętami w oborze i dobrze je wszystkie znała. Pewnego razu nie zdołała się opanować i sprowadziła nagłą chorobę na tych, którzy ośmielili się podnieść rękę na jednego z jej czworonożnych przyjaciół. Podczas gdy cała czwórka „niegodziwców” złożona niemocą walczyła o życie, Tula skulona w kąciku płakała nad losem kochanego zwierzęcia, które kiedyś głaskała i z którym tak wiele razy rozmawiała w oborze. Nikt, oczywiście, nie wiązał jej rozpaczy z chorobą parobków, ale przykro było patrzeć na udręki dziewczynki. Kiedy więc następnym razem zbliżał się czas uboju, Gunilla, by oszczędzić córeczce cierpień, na ten okres przeniosła się do domu, do swojej małej zagrody.

Wszyscy uważali miłość do zwierząt za bardzo piękną cechę Tuli.

Dziadek Arv powinien był wykazać więcej czujności pod tym względem. Miłość do zwierząt była charakterystyczna dla wszystkich członków rodu Ludzi Lodu, ale u dotkniętych rozkwitała z niespotykaną siłą. Arv jednak nie dostrzegał żadnej wady u swej ukochanej wnuczki.

Pozostawały jeszcze nieszczęsne wyjazdy do kościoła...

Jednym z niezłomnych postanowień Tuli było, że przed nikim nie zdradzi swoich osobliwych talentów. Założyła sobie, że będzie grzeczną i dobrą dziewczynką, co da jej większą swobodę, pozwoli na prowadzenie działań na własną rękę, a jednocześnie nie wzbudzi niczyich podejrzeń.

Każdej niedzieli rodzina wyprawiała się do kościoła w Bergunda i ona, oczywiście, musiała jechać ze wszystkimi. Kilka razy udało jej się wymówić gorączką lub złym samopoczuciem, ale miała świadomość, że nie jest to sposób na dłużej. Była dość inteligentna, by to pojąć. Musiała jakoś wytrzymać.

Dla osoby z Ludzi Lodu tak obciążonej złym dziedzictwem jak ona już samo przestąpienie progu kościoła stanowiło czysty koszmar, a późniejsze siedzenie godzinami i wysłuchiwanie tego, co określała jako brednie – wprost nie do zniesienia. Ponieważ w jej żyłach płynęła niczym nie hamowana zła krew, musiała w jakiś sposób zrekompensować sobie cierpienia, zbudować mur, odgradzający ją od dobrych słów pastora. Co prawda pastor nie używał ich zbyt wielu. Uważał, że parafianie przez cały czas powinni być świadomi swego grzechu, od którego wybawić ich mogła tylko pokorna modlitwa. Kiedy grzmiał o siarce i ogniu piekielnym, Tula świetnie się bawiła. Zwykle jednak siedziała, mocno zaciskając dłonie, i w duchu układała długie wiązanki przekleństw.

Spojrzenie pastora często spoczywało na dziecku o pięknych, złotych włosach.

Czy to anioł zstąpił tu do nas na ziemię? – myślał. Jakże gorąco się modli! Po prostu całym sercem! Dłonie składa tak mocno, aż bieleją jej kostki, a z twarzy bije uduchowienie i wiara.

Do czorta, do czorta, do czorta, myślała w tym czasie Tula, zaciskając zęby i omal nie doprowadzając się tym do szczękościsku. Mocno ściągała brwi nad mrocznymi i gniewnymi oczyma.

Boża owieczka, myślał pastor.

A mała owieczka życzyła sobie właśnie w tej chwili, by diabli wzięli pastora i wszystkie jego nauki. Cholerny, przeklęty, diabelski stary dziadu! – powtarzała w myślach. Niech czarci porwą ciebie i to twoje przeklęte gadanie! Po czym dodała jeszcze kilka mocniejszych wyrażeń, których nauczyła się od parobków, zaczepiających przechodzące dziewki.

Tulę w kościele oblewał zimny pot, dręczyły mdłości. Gdyby nie mogła odreagować tego na swój niecodzienny, być może, sposób, musiałaby z krzykiem opuścić świątynię, czym ani chybi wywołałaby skandal. Naturalnie nie ośmieliła się rzucić uroku na pastora i sprawić, by zapadł się pod ziemię, jej przekleństwa nie były zaklęciami, lecz pustymi słowami, dzięki którym mogła poczuć się lepiej.

Mama, Gunilla,. bardzo niepokoiła się ciągłymi nawrotami gorączki, nachodzącymi córeczkę w niedzielne popołudnia...

Tula miała koleżankę w swoim wieku. Była nią córeczka zarządcy, Amalia. Obie dziewczynki świetnie się razem bawiły. Czasami jednak Amalia uważała, że Tula miewa osobliwe pomysły. W prostocie ducha mitygowała ją wtedy:

– Całkiem już oszalałaś, Tulo, nie możesz widzieć przez ścianę, co dzieje się u ludzi.

Ale Tula przecież to potrafiła. Właśnie opowiedziała przyjaciółce, że leśniczy znów jest u żony woźnicy i wyprawiają coś dziwnego w łóżku, całkiem nadzy!

Zaraz jednak zorientowała się, że popełniła błąd, informując o tym Amalię, i powiedziała szybko:

– No pewnie, że to wymyśliłam. Jasne, że nie umiem patrzeć przez ścianę!

– Nie wolno ci mówić nic takiego – rzekła Amalia z niezadowoleniem. – Wiesz chyba, że dorośli nigdy nie chodzą nago!...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin