Margit Sandemo - Saga o Ludziach Lodu 24 - Martwe wrzosy.odt

(313 KB) Pobierz



 

Margit Sandemo

 

 

 

SAGA O LUDZIACH LODU

 

 

 

Tom XXIV

 

 

Martwe wrzosy

ROZDZIAŁ I

 

Głęboko pod ziemią sączą się strumienie ciemnej wody.

Głęboko w ludzkiej duszy pulsują potężne strumienie tęsknoty i pragnienia, miłości, nienawiści i rozpaczy.

Nikt nie zna ukrytych podziemnych wód. Nikt nie umie czytać w ukrytych myślach człowieka.

Mimo to one istnieją. Złożone w najgłębszych tajnikach duszy.

Martwe Wrzosy, tak nazywało się najbardziej chyba przez Boga opuszczone miejsce w Szwecji. Obecnie stało się zapewne częścią jakiegoś większego terytorium i utraciło swoją starą nazwę. Wiele się zmieniło na świecie, natura wielokrotnie poddawana była gwałtom, ludzie wprowadzali do niej zmiany wedle własnych pomysłów, lecz w roku 1815 Martwe Wrzosy w pełni zasługiwały na swoje miano.

Nagie wrzosowiska leżały na wysokim, wysuniętym głęboko w morze brzegu, niczym nie chronione przed często szaleńczą furią morskiego żywiołu. Tylko kilka dramatycznie powykrzywianych sosen wytrzymało napór wichrów, trwały rozpaczliwie pochylone w stronę lądu, ale oprócz nich trzymała się już tylko sucha nadmorska trawa, krótka i sztywna, rosnąca na przemian ze zdrewniałymi, sterczącymi nad ziemią wrzosami.

Dalej w głąb lądu wznosiły się zimne, nieurodzajne skały, a jeszcze dalej widniały długie ciągi łagodnych wzniesień wiodących ku krainie borów, potężnych i nieprzebytych.

W owym czasie na Martwych Wrzosach znajdowała się niewielka osada. Bardzo maleńka osada. Większość domów kryła się pośród skał i wzniesień, stanowiących nieodzowną osłonę przed porywistymi wichrami od morza. Ale i na wrzosowiskach zdarzały się domostwa. Firanki nieustannie falowały w ich oknach, bo żadne futryny nie były dość szczelne, by zatrzymać podmuchy wiatru. Żadna smoła ani najlepsza farba nie były w stanie przetrwać dłużej na drewnianych ścianach budynków.

Rybacy w Martwych Wrzosach się nie osiedlili. Na połowy morze tutaj było zbyt gwałtowne, a wody przybrzeżne jeżyły się mnóstwem podstępnych skał i szkierów, czających się tuż pod powierzchnią. Osady rybackie leżały wiele mil stąd.

Wiosną wrzosowiska były piękne, rozciągały się tu widoki, do których, kto raz je zobaczył, będzie już zawsze tęsknił. Intensywnie zielona trawa i nadbrzeżne kwiaty na niezmierzonych przestrzeniach pod błękitnym niebem, ptaki przecinające rozległe przestworza. Pod koniec lata zdarzała się taka pora, kiedy wrzosowiska płonęły rdzawo i liliowo. To kwitły wrzosy. Nieco później jednak kwiaty opadały, wrzosowiska przybierały barwę popiołu, szarpane sztormami morze pieniło się białymi grzywami fal i ziemię okrywał mrok. Wtedy wydawało się, że Martwe Wrzosy to miejsce złe. Ludzie kulili się w swoich małych domkach ukrytych za skałami i prosili Boga, by ich ochraniał przed wściekłością żywiołów.

Do tego miejsca pomiędzy morzem a wielkimi borami przybyła w roku 1815 potomkini Ludzi Lodu. Była to Anna Maria, córka Oli Olovssona, jedyna wnuczka Ingeli.

Urodziła się we wrześniu 1796 roku we dworze Skenas, parafii Vingaker.

Ojciec Anny Marii, Ola, z lękiem wpatrywał się w twarzyczkę nowo narodzonej dziewczynki, czy nie dostrzeże w niej cech znamionujących obciążenie dziedzictwem zła. Niczego takiego jednak się nie dopatrzył. Buzia dziecka była ładna, rysy regularne, a kiedy kilka dni później na dobre otworzyła oczy, okazały się one takie same, jak zwykle u noworodków. Może trochę większe i trochę bardziej zdziwione tym ogromnym, jasnym światem wokół.

Włosy tworzyły śliczny, mokry kosmyk na czubku główki noworodka i nie były ciemniejsze niż u innych dzieci. Rączki małej, nóżki, ramionka... wszystko było pięknie ukształtowane.

Ojciec odetchnął z ulgą.

Nigdy jednak nie można być całkowicie pewnym. Jego rodzony wuj, Solve Lind z Ludzi Lodu, także z początku wydawał się normalny. Podobnie Trond, członek rodu z dawnych czasów. W obu jednak zło dotkniętych ujawniło się w późniejszym życiu.

Na chrzcie nadali jej imiona Anna Maria, na pamiątkę kuzynki, która została pozbawiona pierwotnego imienia i potem nazywała się Gunilla.

Owa Gunilla straciła nie narodzone dziecko i od tej pory wszyscy w rodzinie mieli nadzieję, że w tym pokoleniu to ono było dotknięte.

Anna Maria wyrosła na bardzo miłą istotkę. Nie miała w sobie radosnej pogody Vingi, ale jej uśmiech świadczył o spokojnej, stanowczej pewności siebie. Była to dziewczynka cicha, przeważnie bawiła się sama, ale umiała od czasu do czasu rzucić wszystko, podbiec do matki, Sary, i przytulić się do niej w jakimś spontanicznym, niemym wyznaniu miłości. Anna Maria pod żadnym względem nie sprawiała wrażenia dziecka nieszczęśliwego. Kochana przez wszystkich, nie przysparzała właściwie żadnych kłopotów, toteż pozwalano jej na wiele.

Z okazji konfirmacji Anny Marii zjechała się cała rodzina, zarówno ze strony ojca, jak i matki. Spośród krewnych matki tylko jedna z kuzynek Sary, Birgitta, wywrzeć miała pewien wpływ na życie młodej dziewczyny. Dlatego nie będziemy zajmować się tym rodem. Należy jedynie wspomnieć, że byli to ludzie życzliwi, którzy bardzo lubili Annę Marię i na konfirmację przyjechali z mnóstwem prezentów.

Ze strony ojca w uroczystościach uczestniczyła, oczywiście, babka dziewczynki Ingela. Była to osoba Annie Marii najbliższa i rozpieszczała ją jak tylko mogła. Wnuczka nie była jednak typem dziecka, które można zepsuć otwartym okazywaniem mu uczuć i troski. Nigdy nie wyzbyła się swego ciepłego uśmiechu ani uprzejmości wobec innych.

Przybyła też rodzina ze Smalandii: stary Arv Grip z Ludzi Lodu i jego żona Siri. Te imiona dostarczały wielkiej radości dzieciom. Bo była ciotka Siri i matka Anny Marii Sara. Siri – Sara. Arvowi towarzyszyła też Gunilla, jego zaginiona w dzieciństwie córka, która przywiozła dla Anny Marii szczególnie cenny podarek, bowiem dziewczynka została ochrzczona jej prawdziwym imieniem. Mąż Gunilli, Erland z Backa, był rosłym mężczyzną, sympatycznym, ze skłonnością do samochwalstwa i próżności. Próżni ludzie mogą też mieć swój wdzięk, jeśli tylko są wystarczająco naiwni. A Erland był naiwny.

Gunilla i Erland mieli córkę Tulę, kilka lat młodszą od Anny Marii, dość pulchną i pogodną dziewczynkę o rozbrajającym, perlistym śmiechu.

No i przyjechała też trójka z Norwegii. Mieli wprawdzie pewne problemy z dostaniem się do Szwecji, bo w państwie norweskim nastał czas fermentu. Był rok 1810, okres, gdy uczucia patriotyczne Norwegów osiągnęły nie znane przedtem natężenie. Norwegia chciała oderwać się od Danii, na co Duńczycy żadną miarą zgodzić się nie zamierzali i czujnie strzegli granic swojego dominium.

W końcu jednak Heike i Vinga oraz ich łobuziak Eskil pokonali kłopoty i dotarli do Skenas. Eskil był trzy lata młodszy od Anny Marii, prawdziwy wiercipięta, usiedzieć na miejscu nie mógł, odziedziczył zbyt wiele nieposkromionej ruchliwości Vingi, a zbyt mało powściągliwości Heikego.

Kiedy uroczystości konfirmacyjne dobiegły końca, wszyscy troje oraz kilkoro innych dzieci z rodziny Sary bawiło się znakomicie. Eskil miał tyle szalonych pomysłów, że dziewczęta aż piszczały z uciechy, a spokojna na ogół Anna Maria promieniała. To były wspaniałe dni, dorośli mogli się wreszcie nagadać do woli. Wszyscy czuli się doskonale.

Podczas tego spotkania podjęto też ważną decyzję. Otóż dwie szwedzkie gałęzie rodu, linia Arva i linia Ingeli, od jakiegoś czasu miały kłopoty z ostatnim członem nazwiska: Ludzie Lodu. W kraju o tak licznej arystokracji wciąż kogoś denerwowało, że rodzina nieszlacheckiego stanu posługuje się tak ze szlachecka brzmiącym nazwiskiem. Szwedzcy członkowie rodu zdecydowali zatem, iż poczynając od najmłodszego pokolenia, Anny Marii i Tuli, zrezygnują z podpisywania się jako Ludzie Lodu.

Vinga i Heike przyjęli to z żalem, oni w Norwegii żadnych kłopotów z tego powodu nie mieli i nie zamierzali skracać sobie nazwiska.

– Nic się takiego nie stanie – tłumaczyła Ingela. – Przecież z tego powodu nie zerwiemy z wami kontaktów, to chyba oczywiste. W rodzinie nazwisko Ludzie Lodu pozostanie na stałe w najserdeczniejszej pamięci. Bardzo was o to proszę, moje dzieci – zwróciła się do Anny Marii, Tuli i Eskila. – Nigdy nie zapomnijcie, że pochodzicie z tego rodu! A jeśli któreś popadnie w tarapaty, zwracajcie się z prośbą o pomoc do krewnych! Nie dopuśćcie do zerwania więzi!

Dzieci obiecały uroczyście. Były już na tyle dorosłe, by znać historię Ludzi Lodu. Wszyscy troje odczuwali dumę, że do takiego rodu należą.

W końcu goście wyjechali, a dla Anny Marii zaczęły się znowu powszednie dni.

Otrzymała najlepsze wykształcenie, jakie dostać mogła w tamtych czasach młoda dziewczyna. Najpierw skończyła szkołę ludową, a potem pobierała prywatne nauki, o co zatroszczył się Axel Fredrik Oxenstierna. Rodzina Ingeli bowiem nadal była związana z rodem Oxenstiernów, tak jak zawsze od czasów Marki Christiany.

Anna Maria była zdolną uczennicą, powodem do dumy dla rodziców i wszystko wskazywało na to, że czeka ją wspaniała przyszłość. W odpowiednim czasie na pewno znajdzie się też dla niej dobry mąż. Żadne cienie nie przesłaniały horyzontu młodej panienki.

I oto jak grom z jasnego nieba posypały się wydarzenia, które wszystko odmieniły.

Dawna tradycja wymagała, by na wypadek wojny mężczyźni z Ludzi Lodu towarzyszyli Oxenstiernom na front. Ola Olovsson pod tym względem wyjątkiem nie był. Wypadło mu towarzyszyć synowi Axela Fredrika, Erikowi Oxenstiernie, jednemu z najwybitniejszych oficerów tego rodu. W latach 1813 i 1814 Erik był członkiem sztabu wielkiego Sandela podczas wypraw do Niemiec, Brabancji i Norwegii. Zyskał sobie rozgłos po bitwach przeciwko wojskom napoleońskim pod Grossbeeren, Dennewitz, Roslau i Lipskiem. Brał udział w blokadzie Maastricht i w walkach nad Issebro.

Ola Olovsson nie miał szczęścia towarzyszyć mu w tej drodze do końca. W bitwie pod Lipskiem późną jesienią roku 1813 syn Ludzi Lodu zginął i Sara została wdową, jedyną opiekunką siedemnastoletniej córki.

Ale Sara nie była w stanie podołać obowiązkom. Popadała w coraz głębszą rozpacz i depresję. Tymczasem ród Oxenstiernów opuścił Skenas, bo Axel Fredrik, ojciec Erika, został członkiem Sądu Najwyższego i chciał mieszkać bliżej stolicy. Sara zakazała swej córce Annie Marii kiedykolwiek szukać pomocy czy opieki u Oxenstiernów. To ich obciążała winą za śmierć męża i nienawidziła z całego serca. Kiedyś musi się skończyć uzależnienie Ludzi Lodu od tego rodu, oświadczyła.

Ingela jednak chciała towarzyszyć Axelowi Fredrikowi i jego małżonce. Tak więc Anna Maria została w Skenas sama z coraz bardziej rozpaczającą matką i nie była w stanie zrobić nic, by przywrócić Sarze chęć do życia.

A któregoś dnia roku 1815 Anna Maria znalazła ją martwą. Nie mogła już widocznie dłużej cierpieć i postanowiła skończyć z sobą.

Kiedy młoda dziewczyna stała nad grobem matki, a pastor odmawiał ostatnie modlitwy, czuła w sercu pustkę i śmiertelny chłód. Wszystko co piękne minęło, rodzice odeszli, leżą teraz oboje w zimnych grobach, ich opieka i miłość skończyły się na zawsze. Odeszli, zostali pochowani głęboko w ziemi.

Anna Maria wypełniła wolę matki, by nie zwracać się z prośbą o pomoc do Oxenstiernów. Babka Ingela zresztą zajmowała bardzo małe mieszkanko, w którym nie było miejsca dla jeszcze jednej osoby, chociaż Ingela szczerze pragnęła mieć wnuczkę przy sobie.

Ze Smalandii i z Grastensholm przyszły niemal jednobrzmiące listy: „Przyjedź i zamieszkaj u nas! Miejsca mamy pod dostatkiem!”

Anna Maria jednak usiadła i do wszystkich napisała to samo:

Tysięczne dzięki wszystkim za życzliwość, ale przemyślałam bardzo gruntownie swoją sytuację i doszłam do następujących wniosków: Otrzymałam takie staranne wychowanie i tak wysokie wykształcenie, że uważam za swój obowiązek zrobić z tego użytek, a nie korzystać z dobroci krewnych. Kuzynka mojej drogiej mamy, ciocia Birgitta, wystąpiła z pewną propozycją, która bardzo mnie pociąga.

Ciocia Birgitta ma przyjaciółkę, Kerstin Brandt. Brat tej pani jest właścicielem kopalni gdzieś na wybrzeżu, nad zatoką Botnicką, miejscowość nazywa się Martwe Wrzosy. Zarządca kopalni prosił, żeby w Martwych Wrzosach otworzyć szkołę dla dzieci górników. Pod tym względem okolica jest zaniedbana. Kerrtin Brandt poleciła mnie swojemu bratu jako nauczycielkę i mogę to miejsce dostać, jeżeli tylko się zdecyduję. Postanowiłam, że tam pojadę.

Tak więc oddaję dwór w Skenas pod opiekę zarządcy, on będzie pod moją nieobecność wszystkiego doglądał. Jak wiecie, dom należy do babki Ingeli, a ona chce, żebym ja kiedyś to wszystko odziedziczyła. Dlatego niczego nie sprzedaję. Chcę najpierw, jak to się mówi, wypróbować własne skrzydła, zobaczyć, czy mogę się do czegoś w tym życiu przydać. Mam nadzieję, że mnie rozumiecie.

Oczywiście, że rozumieli. Anna Maria pochodziła z Ludzi Lodu. A to nie w ich stylu wykorzystywać innych. Zawsze chcieli coś z siebie dać. Wszyscy krewni wiedzieli, że Anna Maria jest z nich najbogatsza i wcale nie potrzebuje tej posady nauczycielki. Ale ona chciała pracować! Takiego właśnie zachowania się po niej spodziewali!

Napisała jeszcze jeden list, tym razem poufny.

Najpierw długo się zastanawiała nad tym, komu mogłaby się zwierzyć. Sprawa była tak osobista, że nikt niepożądany nie powinien się o tym dowiedzieć. Żaden z mężczyzn w rodzinie, to nie do pomyślenia. I nie Tula, bo ona wciąż jeszcze była prawie dzieckiem. Lecz także nie Vinga, ona i Anna Maria miały tak różne charaktery. I nie babka, choć taka jest miła i dobra. To mogła być tylko Gunilla, z którą Anna Maria zawsze odczuwała silną więź.

Najdroższa Gunillo, chciałabym Ci się zwierzyć z pewnej tajemnicy. Zawsze czułam, że jesteśmy sobie bardzo bliskie. Może dlatego, że nosimy to samo imię?

Chciałam Ci mianowicie powiedzieć, że – mam konkretny powód, żeby przyjąć tę posadę nauczycielki. Czy pamiętasz może Adriana Brandta, brata Kerstin, a teraz właściciela tej kopalni? Spotkałaś go kiedyś u nas. W czasie twojej obecności przyjechała Birgitta i przypadkiem towarzyszyła jej przyjaciółka Kerstin z bratem. To właśnie on. Czy pamiętasz, jaka byłam nim oczarowana? To była moja pierwsza, utrzymywana w tajemnicy miłość. Ale sama powiedz, czy on nie jest przystojny? Taki trochę marzycielski, melancholijny, taki romantyczny! Później dowiedziałam się, że wtedy był zakochany i stąd ten smutek. Ożenił się potem z tamtą panną, a teraz owdowiał. Och, jaka ja wtedy byłam głupia, ale przecież miałam zaledwie trzynaście lat i to było moje pierwsze uczucie. Jakże ja płakałam, kiedy dotarła do nas wiadomość, że się ożenił! Chociaż to może się wydać głupie, ja nigdy o nim nie zapomniałam. Zresztą nie miałam też wielu możliwości widywania innych młodych ludzi. Może więc dlatego Adrian pozostał dla mnie kimś niewymownie przystojnym i urodziwym. Wiesz, wydaje mi się, że w dalszym ciągu go kocham!

Dlatego chcę pojechać do Martwych Wrzosów. Bądź tak miła i nie śmiej się ze mnie, musiałam komuś o tym powiedzieć!

Gunilla była pełna wyrozumiałości i nie zamierzała się śmiać. Odpowiedziała krótkim, serdecznym listem i życzyła Annie Mari powodzenia.

Ona jednak byłaby zapewne bardziej ostrożna w decyzjach, jeśli chodzi o tę posadę, gdyby przeczytała list ciotki Birgitty do przyjaciółki Kerstin Brandt. Przytoczmy kilka fragmentów tego listu:

Moja kochana, jestem pewna, że twój brat Adrian uzna, iż Anna Maria jest osobą czarującą! A czy pamiętasz jak ona go adorowała, kiedy była jeszcze podlotkiem? Teraz jest dorosła i naprawdę odpowiednia dla niego. Łagodna, wyrozumiała i uległa. Właśnie takiej on, wdowiec, potrzebuje. A poza tym, co też nie do pogardzenia... Ona jest dziedziczką fortuny! Dom niedaleko dworu w Skenas będzie jej, to naprawdę znakomity dom, przynależą do niego żyzne pola. Babcia Ingela zostawi jej ładnych parę tysięcy talarów, nie licząc tego, czym Anna Maria już dysponuje.

Tego listu dziedziczka omawianej fortuny nigdy nie czytała. Na szczęście, bo pewnie natychmiast porzuciłaby myśl o Adrianie Brandcie.

Anna Maria przybyła do Martwych Wrzosów jesienią, kiedy wrzosowiska płonęły jeszcze matowo, a klucze spóźnionych ptaków ciągnęły na południe ze smutnym pokrzykiwaniem.

Dyliżans pocztowy wysadził ją na skraju wrzosowiska. Musiałby sporo nałożyć drogi, gdyby chciał jechać aż do osady, sama więc zaproponowała, że dalej uda się piechotą. Miała tylko jeden kuferek, zatem pełna otuchy ruszyła wijącą się przez wrzosowiska ścieżką. Po chwili stanęła, żeby rozejrzeć się po okolicy, spoglądała na ogromne niebo i oddychała głęboko. Powietrze było takie czyste, takie świeże i przesycone solą, szarozielonkawe morze szumiało w dole, wrzosowisko rozpościerało się przed nią jak barwny kilim.

Będę się tu dobrze czuła, pomyślała, bo nie widziała jeszcze tutejszej jesieni i zimy i nie domyślała się nawet, jak maleńki może być człowiek, gdy przyjdzie mu stanąć twarzą w twarz z mocami natury. Całe swoje życie spędziła przecież w głębi lądu.

Na pustkowiach stało kilka niewielkich budynków w dużej odległości jeden od drugiego, mijała je z daleka. Tu chętnie bym zamieszkała, pomyślała sobie, bo tak jej się to podobało. Ale, oczywiście, widziała, że to biedne domostwa i bardzo zniszczone. Nie dostrzegała natomiast twarzy, ukrytych za nędznymi firankami, które przyglądały jej się ciekawie.

Kuferek okazał się ciężki, a droga przez wrzosowisko dłuższa, niż Anna Maria początkowo sądziła. Uchwyt uwierał ją w rękę, aż na skórze porobiły się sine odciski, wciąż musiała przystawać i coraz częściej przekładała kuferek z jednej ręki do drugiej.

Jej kuferek, który przed podróżą pakowała z taką troskliwością... Teraz dawał jej coś na kształt poczucia bezpieczeństwa. Miała w nim wszystko, czego, jak sądziła, może tu potrzebować. Z taką starannością wybierała rzeczy, żeby wziąć to, co naprawdę może się przydać. Każdą sztukę ważyła, niezdecydowana, w rękach, kładła do kuferka i wyjmowała, i znowu przeglądała wszystko od początku. Potem układała bardzo starannie i wygładzała. Podręczniki szkolne – one teraz ciążyły najbardziej. Buty, może trochę za bardzo zniszczone, ale nie miała czasu postarać się o nowe. Zapomniała zabrać proszków od bólu głowy, co bardzo ją teraz irytowało.

Woźnica, niczym się nie przejmując, wrzucił po prostu jej kuferek na dach dyliżansu, a poza tym tyle razy musiała się przesiadać, więc z lękiem myślała, jak te przesiadki zniosły naczynia z konfiturami z porzeczek i czarnych jagód. Jeżeli im się coś stało, to wnętrze kuferka musi wyglądać niewesoło.

Z daleka zobaczyła przesmyk pomiędzy skałami, przez który wiodła ścieżka. Woźnica wyjaśnił, że osada leży za tymi skałami.

Obolałymi palcami ponownie ujęła bagaż. Czekała ją jeszcze długa droga!

Rzecz jasna Anna Maria nosiła żałobę. Czarna suknia i odpowiedni do sytuacji płaszcz otulały ją niemal od stóp do głów. Także kapelusz z jedwabiu i aksamitu był czarny, tak samo podróżne buty. Wyrosła na zgrabną, czarnowłosą pannę o poważnych, szaroniebieskich oczach i zmysłowych ustach; miała teraz dziewiętnaście lat. O inteligencji świadczyło spokojne, zdecydowane spojrzenie, nieco teraz smutne z powodu żałoby i lęku przed nieznanym. To zawsze trudne doświadczenie przybyć do obcego miejsca, spotkać obcych ludzi, którzy być może będą dla nas wiele znaczyć. Anna Maria nie stanowiła pod tym względem wyjątku. Oczywiście chodziła do szkoły, ale o życiu zwykłych łudzi, robotników i ich rodzin, wiedziała niewiele. Nic dziwnego, że zaczynała chwilami żałować swojej decyzji.

No cóż, ale chyba powinna była to zrobić. Musi mieć świadomość, że się do czegoś nadaje, że jest wartościowym człowiekiem.

A poza tym tutaj jest Adrian... Adrian Brandt. Z biegiem czasu wspomnienie o nim zatarło się i rozmyło. Stał się raczej... No tak, był raczej świętym niż człowiekiem.

Ileż to lat minęło? Ale jego obraz wciąż nosiła w sercu. To zrozumiałe, skoro tak rzadko spotykała innych mężczyzn, a przedtem, gdy miała zaledwie trzynaście lat, on stał się dla niej objawieniem. Anna Maria wyobrażała go sobie w białych rycerskich szatach, na białym koniu, twarz miał w jej marzeniach promienną, a blond loki spływały mu na ramiona. Wiedziała, że taki obraz ma z rzeczywistością niewiele wspólnego, ale chciała marzyć. Rzeczywistość była dla niej zbyt bolesna w ciągu ostatnich dwóch lat. Adrian Brandt był tym, do którego uciekały jej myśli w samotne przepłakane noce. Musiała mieć prawo do zachowania tego marzenia.

I oto teraz on jej potrzebuje. No, tego oczywiście nie wiedziała, ale jakkolwiek było, przysyłał po nią. Wdowiec nieszczęśliwy...

To jasne, że musiała przyjechać.

Pogrążona w rozmyślaniach podeszła bliżej celu i znalazła się w przesmyku pomiędzy wzgórzami. Musiała wspiąć się dość wysoko; ścieżka przez jakiś czas wiodła wśród nagich skał i nagle Anna Maria stanęła, Przed nią rozciągało się górnicze osiedle Martwe Wrzosy, ukryte w kotlinie pomiędzy skałami i pięknymi wzgórzami, zamykającymi kotlinę na tyłach osady.

– Jakie to małe – powiedziała cicho sama do siebie. – Nic dziwnego, że nie mają nauczyciela!

Naliczyła pięć mniejszych domów i jeden duży, brzydki budynek, który musiał być chyba siedzibą zarządu kopalni. Dalej, w pół drogi na wzgórza, rozłożyło się duże domostwo, może nawet dwór, który z pewnością należał do Adriana Brandta. Pomiędzy wzniesieniami dostrzegła szeroką drogę, wiodącą niechybnie do kopalni, znajdującej się w głębi lądu, bliżej lasów.

Ciotka Birgitta opowiedziała jej co nieco o Martwych Wrzosach, ale sama zbyt wiele nie wiedziała. Adrian Brandt chyba tutaj na stałe nie mieszkał. Anna Maria słyszała, że kopalnia to jego życiowa namiętność. Założył ją teść Adriana, a on przyjął wszystko, zdecydowany dorobić się majątku.

Anna Maria uważała, że osiedle wygląda nędznie.

Z westchnieniem przygnębienia ruszyła w dół. Powinna chyba pójść do biura kopalni, czy jak tam nazwać ten duży, obskurny budynek. Lokal administracyjny? To chyba zbyt szumna nazwa na takie szarobure brzydactwo.

Stwierdziła, że kościoła w osadzie nie ma. W ogóle wyglądało na to, że w tej osadzie mało co jest.

Teraz jednak będą mieli szkołę. Zastanawiała się, gdzie też zostanie ona ulokowana. Widziała tylko jakieś domy mieszkalne. A gdzie ona sama zamieszka?

I wtedy zobaczyła coś jeszcze. Ukryte za skałami, teraz ukazały się w całej swej brzydocie – dwa długie budynki, rodzaj baraków, w których prawdopodobnie mieszkali górnicy. Czegoś tak okropnego i przygnębiającego chyba jeszcze nie widziała. Przed drzwiami walały się śmieci i leżały stosy odpadków nieokreślonego rodzaju. Baraki sprawiały wrażenie, że wewnątrz za odrapanymi ścianami miejsca było niewiele. W pobliżu znajdowało się coś, co musiało być sklepem czy kramikiem i także wyglądało dość nędznie.

Co to ciotka Birgitta mówiła? Że jeśli chce się mieć zysk z jakiejś działalności, to nie należy wyrzucać pieniędzy na dobre uczynki albo zbędne sentymenty. Wszystkie niepotrzebne wydatki szkodzą firmie.

To były jej słowa, tak. Ale chyba nie Adriana, on został stworzony z delikatniejszego materiału. Pewnie nie zwrócił uwagi na nędzę baraków, skoro bywał tu tak rzadko.

Boże drogi, cóż za ponura osada!

Anna Maria zebrała całą swoją odwagę i taszczyła dalej kuferek wiejską drogą, która pewnie tutaj, w tym osiedlu na pustkowiu, cieszyła się mianem ulicy.

Ale nie przeszła nie zauważona. W drzwiach wielu domostw stały kobiety o pustych, pozbawionych nadziei twarzach. Nie mówiły nic, lecz Anna Maria widziała, że posyłały sobie przez ulicę porozumiewawcze spojrzenia. Ona ze swej strony kłaniała się uprzejmie z bladym uśmiechem. Najpierw napotykała surowe, odpychające twarze, potem następowało ledwo dostrzegalne skinienie. To wszystko.

Dwoje dzieci stało przy drodze i wytrzeszczało na nią oczy. Nędznie ubrane, nie wyglądały zbyt zdrowo.

Dopiero kiedy znalazła się przy tym największym budynku, pozwoliła sobie odetchnąć. Potem zastukała do drzwi, które uznała za właściwe. Nikt nie odpowiadał. Rozejrzawszy się, czy gdzieś nie ma innego wejścia, co wzbudziło zainteresowanie obserwatorów – jeszcze bardziej uporczywe spojrzenia od strony ulicy, którym jednak nadal towarzyszyło tylko milczenie – otworzyła drzwi i weszła do środka.

Znalazła się w pustym, nieprzytulnym pomieszczeniu i zrozumiała, że trafiła źle. To nie biuro, prędzej jakieś zaplecze biura czy czegoś takiego. Szczerze mówiąc wyglądało to jak opuszczony magazyn, brudny i zrujnowany. Żadne drzwi nie prowadziły w głąb budynku i już miała wychodzić, gdy zza ściany usłyszała jakąś rozmowę.

Silny, matowy głos mówił ze wzburzeniem:

– Prosiłem o nauczyciela, a nie o jakąś mamzelę!

– W ogóle było bardzo trudno znaleźć kogokolwiek – odparł inny, łagodny i przyjazny głos, który Anna Maria rozpoznawała i który bardzo się jej podobał. To był głos Adriana. jej Adriana, którego obraz przechowywała przez tyle lat w pamięci jako niezwykłą, wyjątkową tajemnicę.

– Poza tym panna Olsdotter jest bardzo wykształcona – mówił dalej Adrian.

Dziękuję ci, Adrianie! Dziękuję za obronę!

Ten drugi jednak był zły.

– Wielkie dzięki! Już my znamy te podstarzałe panny, które jak muchy do miodu ciągną tam, gdzie dużo chłopów, bo to dla nich ostatnia okazja złapania któregoś.

– O Annie Marii Olsdotter można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest starą panną. I pochodzi z bardzo dobrej rodziny.

– To jeszcze gorzej! Będzie mi tu zadzierać nosa! I jak ja mam utrzymać porządek wśród moich ludzi, jeśli tu przyjedzie jakaś młódka? Mogę się tylko pocieszać, że jest paskudna jak noc, skoro wybrała sobie taki zawód. I chłopy nie chcą tu mieć żadnej ważnej nauczycielki. To by im działało na nerwy.

– No, no, Kol, poczekaj z ocenami, dopóki jej nie zobaczymy! Już nie bardzo ją pamiętam, bo Anna Maria była chudym podlotkiem, kiedy ją poznałem, ale wciąż jestem pod wrażeniem jej wielkich, marzycielskich oczu i sympatycznego uśmiechu. Towarzyszyła mi wtedy wszędzie, gdzie się ruszyłem. Ale specjalnie godna uwagi nie była, to muszę przyznać. Ona ma przyjechać dzisiaj, prawda?

– Prawda, ale ja nie zamierzam organizować żadnego komitetu powitalnego, tym może się właściciel zająć sam.

Potem trzasnęły drzwi i Anna Maria usłyszała pełne rezygnacji westchnienie właściciela, który nadal siedział w tym pokoju za ścianą.

Jej Adrian, który ledwie ją pamięta! A i to jako naprzykrzającą się smarkulę!

I ten drugi... Kol, tak go Adrian nazwał? Musi to być zarządca, sztygar, jak mówiła Birgitta, właśnie ten, który prosił o nauczyciela dla dzieci górników. Nie objawiał szczególnego entuzjazmu, że będzie to akurat ona.

A swoją drogą jakie to dziwne! Człowiek całą siłą woli dąży do jakiegoś celu, ale kiedy ten cel okaże się niezupełnie zgodny z oczekiwaniami, to nagle czujemy się po prostu zmęczeni i głodni. Anna Maria była kompletnie bezradna, jakby dźwigała na ramionach wielki ciężar, ogarnęło ją rozczarowanie i zniechęcenie.

Najgorsza ze wszystkiego była samotność. Nie miała nikogo bliskiego, nikogo!

ROZDZIAŁ II

 

Nie mogła jednak stać w nieskończoność w tym pustym pomieszczeniu. Ociągając się wyszła na dwór i tym razem otrzymała pomoc. Kobieta z najbliższego domu pokazywała jej na migi, że powinna obejść budynek.

Za rogiem była ślepa ściana, Anna Maria poszła więc do następnego narożnika i znalazła się przed drugą dłuższą ze ścian. Najwyraźniej tam znajdowało się główne wejście. Otworzyła i na jednych z wewnętrznych drzwi zobaczyła napis: „Biuro kopalni”. Coś takiego!

Zapukała i weszła.

W pokoju znajdował się tylko jeden człowiek, siedział przy ogromnym, naprawdę imponującym biurku, które jakoś nie bardzo pasowało do dość nędznego otoczenia. Poza tym nic szczególnego nie zwracało uwagi, zwyczajne barakowe pomieszczenie. Choć ten na pierwszy rzut oka zmartwiony mężczyzna bardzo się najwidoczniej starał, żeby urządzeniu biura nadać jakiś styl. To nie jego wina, że rezultat okazał się wątpliwy.

Oczywiście, mężczyzna przy biurku to był Adrian Brandt! Oczywiście, choć Anna Maria rozpoznawała go z trudem. Sześć lat wypełnionych marzeniami i romantycznymi wyobrażeniami może kompletnie wypaczyć obraz. Ale oto jest – prawdziwy, godzien zaufania i o sześć lat starszy.

Nadal był, rzecz jasna, młody, to nie na tym polegała zmiana. Mimo to trudno go było poznać.

Te szaroblond włosy, te smutne oczy, błękitne jak letnie niebo. Twarz dość pospolita, ale pociągająca dzięki oczom i sympatycznemu uśmiechowi. Wszystko było jak dawniej, a mimo to coś się zmieniło.

Kiedy spostrzegł, że weszła, zmartwiona twarz rozpogodziła się i teraz bardziej był podobny do tamtego szlachetnego, promiennego rycerza z jej wczesnej młodości. Wstał.

Anna Maria uświadomiła sobie, w jakim napięciu oczekiwała tego spotkania. A pomyłka przy wejściu i ta podsłuchana rozmowa, z której dowiedziała się, że nie będzie tu z radością witana, zdenerwowały ją jeszcze bardziej. Adrian Brandt sprawiał jednak wrażenie usposobionego bardzo przyjaźnie i to ją trochę uspokoiło. Usposobionego przyjaźnie – i zaskoczonego?

Wyszedł jej na spotkanie z wyciągniętą ręką. Anna Maria zrobiła to samo. Dłoń Adriana była silna i ciepła. Nim młoda nauczycielka zdążyła pomyśleć, dygnęła. Taka była jeszcze niedorosła.

– A więc to jest kuzyneczka Birgitty – powiedział z uśmiechem. – Mała Anna Maria. Myśmy się już kiedyś spotkali, prawda? Witaj u nas! Jesteś młodsza, niż myślałem, ale chyba wszystko pójdzie dobrze, masz takie znakomite świadectwa i referencje. A ja jestem Adrian Brandt, być może mnie pamiętasz, i to ja kieruję w wolnych chwilach tym małym... przedsięwzięciem.

W ten sposób określił działalność kopalni, dla niego musiało to być zajęcie dodatkowe.

Ale jego śmiech, kiedy to powiedział; śmiech, który wyrażał i skrępowanie, i dumę, był rozbrajający. On zaś, niemal jednym tchem, mówił dalej:

– Bywam tutaj tylko od czasu do czasu, żeby sprawdzić, czy koła się kręcą; właśnie za chwilę wyjeżdżam do miasta. Czekałem tylko na ciebie, żeby się z tobą przywitać. Ale mój kancelista się tobą zajmie. Nilsson! – krzyknął w stronę sąsiedniego pokoju.

Anna Maria zjeżyła się. Teraz przyjdzie ten, który nie życzy tu sobie żadnej mamzeli. Ten, którego Adrian nazwał Kol czy jakoś tak...

– Pan dyrektor mnie wołał? – odezwał się usłużny głos i do pokoju wkroczył przerośnięty cherubin w czarnym urzędniczym ubraniu i długich białych zarękawkach. Nie, pomyślała Anna Maria. To nie był on.

Przybyły podjął próbę przygładzenia swoich anielskich włosów, co mu się, niestety, nie udało, loki sterczały na wszystkie strony. Prawdopodobnie starał się naśladować modną fryzurę Adriana z małymi loczkami nad czołem i na skroniach. Kędziory Nilssona układały się dokładnie odwrotnie, więc rezultat był komiczny. Obaj panowie nosili wysokie sztywne kołnierzyki, którym prości ludzie nadali nazwę ojco...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin