REWIANIE
Okrętnicy raz jeszcze
Oto kolejna opowieść Necla, nie wiem już która, napisał ich bowiem i opublikował dotąd kilkanaście, z tymi, które są w toku powstawania, zbliża się do dwudziestki. Tę książkę zaliczam do ¡grupy szczególnie wartościowych jego utworów, ponieważ opiera się na pierwotnym tworzywie ludowym, zawiera realia i oddaje surowy klimat środowiska, wolna jest od literackości w ujemnym znaczeniu słowa. 'Nie wynika z tego, aby była pozbawiona wyobraźni. Wręcz przeciwnie.
Swego czasu Necla określiłem jako dokumentalistę życia Kaszubów morskich. Jest nim niewątpliwie w swych najlepszych książkach, kiedy nie cofa się zJbyt głęboko w minione stulecia i kiedy opracowanie literackie zanadto nie ornamentuje prozy pierwopisu, a raczej uwalnia ją od manieryzmów naibytych w ciągu dwudziestu lat pisania i publikowania. Jest to jednak dokumentalista szczególnego rodzaju, który podkład rzeczowy czerpie z własnej ofoserwacji i pamięci, z opowiadań innych, z tradycji. kultury, sposobu odbierania wrażeń społeczności kaszubskich morzan, z którą on, pisarz Necel, całkowicie się identyfikuje. Takiego właśnie literackiego dokumentalistę cenię najwyżej i bardzo bym nie chciał, aby sięgał ^n do innych źródeł i inspiracji, które mogłyby skrzywić jego — i środowiska — widzenie życia, przeszłości, świata, odebrać mu cechy autentyczności, podfałszować. Powstaje obraz, rzecz jasna, subiektywny, ale wewnętrznie prawdziwy, mianowicie zgodny ze świadomością autora imiennego i tych licznych ¡bezimiennych, wśród których ów imienny urodził się, wychował, żyje.
Od tego rybaka, który przyszedł na świat w małej wiosce nadmorskiej w 1902 r. i został pisarzem dopiero po przekroczeniu pięćdziesiątki (a i wtedy nie od razu porzucił swój pierwotny zawód), nie oczekujemy ani rozumowanej historii, ani regularnej powieści. Mamy tu do czynienia z odrębnym gatunkiem, który, w braku lepszego
słowa, nazwałem opowieścią; to określenie jest w każdym razie idostaitecznie (pojemne, aby zmieścić w sobie itakże Neclowską twórczość.
Na podstawie Rewian możemy właśnie poznać jej niektóre cechy. Fabuła jest prosta, wręcz szkieletowa, nie ma w niej inic skomplikowanego, jeśli występują zaskoczenia, to losowe, ale nie psychologiczne. Rzecz toczy się wartko, niemal skrótowo, w ścisłej zgodzie z kronikarską chronologią. Introspekcją aini reitrospekcją autor się nie zajmuje, z pewnością nie zajmowała się nią również zna- I komita większość jego ¡postaci. Kompozycja nie odgrywa roli. Raz wylbtrani ludzie i :raz wyibrany temat narzucają [ co (będzie na (początku, co w środku, ,co na końcu w naturalnym porządku czasu oraz przyczyn i skutków.
W opowieści zdarzają się luJki, niekiedy poważne. Ludzie po prostu giną nam z ipoła widzenia. A «czyż tak samo nie zdarza się w życiu? Nieraz ktoś, z kim stykaliśmy się blisko i -nawet w sposób mający znaczenie d>la naszego losu, z jakichkolwiek powodów oddala się i gubi w świecie, to znaczy w naszym światku, bo jego światek istnieje dalej, ale bez koniecznego kontaktu z naszym.
Tu właśnie ibrak pisarskiej kompozycji jest kompozycją odruchową, zgodną z biologicznym odczuwaniem nieugiętych prawideł życia, bez świadomego zamysłu. Był ktoś i nie ma kogoś. Może nie żyje? Bardzo to prawdopodobne w tym środowisku i w tym czaisie, kiedy śmierć na morzu była zjawiskiem potocznym, któremu nie poświęcało się wiele słów, ani wiele łez. Lecz równie dobrze może żyć, tylko po«za zasięgiem ośrodka, z którego później miał wyjść dokumentalista. Doskonałym przykładem jest ów syn czołowego bohatera opowieści, Dariusza Krefta, który podobno ożenił isię z Rosjanką z Kubania i osiadł w jej rodzinnych stronach, po czym kontakt najpewniej zwyczajnie się urwał.
Skoro o śmierci mowa — kapitalna jest scena, w której giną z wyczerpania i zimna czterej synowie Dariusza, jeden po drugim, w łodzi ratunkowej na morzu, w obecności ojca i młodego bratanka. Lakoniczniej nie dałoby się jej opowiedzieć. A jak. śmierć synów przeżyli rodzice? Ojciec, skrajnie wyczerpany walką o życie, czas pewien chorował, potem zachowywał się trochę dziwnie zdradzając łagodne objawy zachwiania równowagi psychicznej, a na-
stępnie popłynął do Afryki, gdzie czekała go bodaj najbarwniejsza (przygoda życia. O cierpieniach matki dowiadujemy ¡się jeszcze mniej, nic właściwie. Przecież cierpiała na pewno, ale nie uzewnętrzniło się to czymś szczególnym, zatem nie zachowało się w pamięci otoczenia i wzmianki nie wymagało. Natomiast dowiadujemy się, że sama zachęciła męża do wyjazdu, alby znalazł się z dala od miejsca tragedii, pośród obcych ludzi, czyli “przyszedł na inne myjśli”.
W tej opowieści, a także bodaj we wszystkich opowieściach tegoż autora, możemy na żywo obserwować zjawisko współczesnego powstawania baśni i legend. W Rezoia- naćln odnoszą się one do okresu w granicach czasowych od ponad wieku do kilkudziesięciu ilat wstecz. Jest ito bardzo interesująca obserwacja. Owe baśnie i legendy uformowały się z pewnością wokół jakiegoś konkretnego wydarzenia, ale zostało ono poddane obróbce uskrzydlającej wyobraźni ludowej, której wyrazicielem — a, nie wątpię, także współtwórcą — jest Necel. Do tej kategorii zaliczam przykładowo zatopienie pruskiej fregaty wojennej i ociekającą krwią awanturę z handlarzami żywym towarem. Po co tu .pytać o prawdopodobieństwo wypadków, tym bardziej o ścisłość relacji? Dlaczego powątpiewać w niebywałe gapiostwo pruskich matrosów lub ewangeliczną prostolinijność zbira Joosego, który obcego człowieka (zrobił go kapitanem statku!) wtajemnicza we wszystkie swe zbrodnie?
Autor opowiada nam o tym z tak uroczą naiwnością i zarazem tak serio, że — na użytek przyjemnej lektury —» lepiej poddać się czarowi fabuły, a następnie — już w toku refleksji — zastanowić się nad mechanizmem ludowego mitotwóristwa.
Będzie to jednocześnie, mówiąc nawiasem, pożyteczna lekcja oceny o wiele dawniejszych przekazów, niejednokrotnie traktowanych jako historyczne, których, ze względu na oddalenie w czasie, nie można tak łatwo skontrolować, jak te ludowe opowieści wchodzące w obieg publiczny na naszych oczach.
W konwencji tych opowieści nie dziwią nas oczywiście cudowne spotkania na krańcach świata ludzi, którzy właśnie powinni się spotkać, chociaż wszystko by się temu
sprzeciwiało, ani taki drobny szczegół, że sześcioletni synek natychmiast poznaje ojca, którego nigdy nie widział, i z całym zaufaniem rzuca mu się w objęcia.
Ta sama konwencja sprawia, że postacie dzielą się, z grubsza biorąc, na trzy grupy: pozytywnych, negatywnych i obojętnych; ci ostatni występują wprawdzie w akcji, ale niewiele lub nic w niej nie znaczą. Zdarzają się też łotrzykowie małego formatu, którzy pod szlachetnym; wpływem nawracają się na drogę cnoty, możemy jednak doimyślać się, że tylko zły los kiedyś ich z niej ściągnął. A w ogóle pozytywni to pozytywni, negatywni to negatywni i basta. Żadnych mieszanek.
Wzorcem moralnym jest, rzecz jasna, bohater typu Dariusza Krefta, rybak i okrętnik o duszy rycerza bez skazy i trwogi. Mamy tu przed sobą monolit, dla którego nie istnieją pokusy, nawet te najprostsze i najsilniejsze zarazem, jakie trapią młodych mężczyzn spędzających długie lata na morzach i w obcych, bardzo przy tym atrakcyjnych portach. Może brak mu wyobraźni, lecz nikt nie musi koniecznie przyjmować, że wyobraźnia zalicza się do cnót. Jest mężny i zaradny. Cechuje go taka dobroć, że lituje się nawet nad zbójami, omal na własną zgubę. Prawość ma wypisaną w herbie. Co wcale mu nie przeszkadza bezpośrednio po nocy poślubnej wyruszyć na dalekie morza, skąd do ukochanej żony (i dziecka, o którego istnieniu nic nie wie!) wraca po siedmiu latach. I w twardym życiu ówczesnego okrętnika nie ma tu sprzeczności. Podobnie dzielnymi ludźmi, chociaż na, mniejszą skalę, są Marian Bolda i Augustyn Rybakowski. Typy negatywne należą do obozu wrogów, a w każdym razie obcych.
Patriotyzm uświadomionych Kaszubów morskich XIX wieku wzbudza podziw, chociaż w wersji tu zaprezentowanej został już stonowany w stosunku do pierwopisu. Polska prawie nie schodzi im z ust i właściwie nie ma ofiar, jakich nie byliby gotowi ponieść dla jej wolności. Ten motyw przewijający się przez całą opowieść zaliczyłbym do legend programowych.
Jest taki aspekt w Rewianach, który warto polecić szczególnej uwadze dzisiejszych marynarzy. Ich poprzednicy, po kaszubsku zwani okratnikami (szkoda, że to piękne słowo nie przyjęło się w polszczyźnie), pływają,
wyładowują, ładują, znów pływają i ciągle pływają — całymi latami, nie oglądając ziemi ojczystej, rodzinnego domu, najbliższych. Necel bynajmniej nie kładzie na to nacisku, nie dramatyzuje, zdaje się wcale tego nie dostrzegać — tak było, normalny porządek rzeczy, nie ma się nad czym zastanawiać. Żonom czy matkom posyłają pieniądze, jedni dużo, drudzy mało, inni zapewne wcale nie, a w ogóle to przy okazji, od czasu do czasu.
O warunkach bytowania na ówczesnych statkach ledwo tu i ówdzie znajduje się przygodna wzmianka, raczej zresztą w odniesieniu do' pasażerów nie okrętników. Ale warunki te zwięźle określa kapitan “Norfolka” Lud- wigsen: “Tego co dzisiejszy człowiek wytrzyma, kiedyś nie wytrzyma nikt”.
A zatem przede wszystkim pływają, od portu do portu, od kontynentu do kontynentu, borykają się nie tylko ze sztormami, lecz także z ciszą, gladą, która potrafi ich wiatrem napędzane statki unieruchomić na tygodnie. Niemal cały świat, a ściślej wybrzeża świata, znają jak własną kieszeń, zwłaszcza że postoje w portach były wówczas z reguły dłuższe niż obecnie. Kto szczęśliwie przetrwał tę życiową włóczęgę za zarobkiem, na starość chętnie wraca do rodzinnej checzy, żeby tu dokończyć swych dni i dać się pogrzebać w parafialnej ziemi.
Nie ma potrzeby podkreślać wartości kronikarsko-pisarskiego dzieła Necla, które oto wzbogaca się o nową pozycję. Powyżej zawarte uwagi w niczym jej nie umniejszają; raczej przeciwnie: w moim odczuciu podnoszą znaczenie swoistego dokumentu, który poświadcza zdolność ludowego sublimowania oraz wciąż dużą, może właśnie wzrastającą siłę twórczą społeczności Kaszubów morskich. Augustyn Necel wszedł do literatury jako czołowy ich przedstawiciel.
Lech Bądkowski
Rozdział i
Był rok 1848, gdy imłody szyper Dariusz Kreft z Rewy skończył w Gdańsku szkołę nawigacyjną i zdobył dyplom, na podstawie którego otrzymał uprawnienie prowadzenia żaglowca do trzydziestu metrów długości w obrębie Bałtyku, cieśnin duńskich i Morza Północnego. Jego ojciec, August, miał szkutę o dwudziestu metrach długości. Dariusz liczył dwadzieścia pięć lat i odbył kilkuletnią praktykę na gdańskiej fregacie “Luise”. Służył także w pruskiej marynarce wojennej na statku szkolnym “Nymphe”. Ten żaglowiec pływał z kadetami po wielu morzach i oceanach świata. Dariusz Kreft, chociaż wtedy miał już dyplom, do końca służby pozostał zwykłym marynarzem, bo Prusacy niechętnie awansowali Kaszubów.
Gdy syn wrócił z marynarki wojennej, ojciec kupił mu dwud'ziestopięciometrowy szkuner o dwóch masztach i siedmiu żaglach: grot, bezan, dwa topsle, fokżagiel i dwa kliwry. Był to piękny żaglowiec, pomalowany na biało, a jego pokład błyszczał od czystości.
W Dariuszu zakochała się Agnieszka Machola, córka właściciela szkuty z Mostów, piękna osiemnastoletnia dziewczyna, smukła, o bujnych włosach, tego samego wzrostu co jej wybranek, zawsze uśmiechnięta.
— Jeszcze teraz nie będę się z tdbą żenił — powiedział do niej pewnego1 dnia Dariusz, kiedy miał popłynąć z Gdańska do Lubeki z ładunkiem zboża. — Mamy dość czasu.,
— Dariuszku kochany, jesteśmy młodzi. Mnie się tak bardzo nie spieszy. No i teraz na dłuższy czas wypływasz w morze.
Dariusz pożegnał ją zadowolony, bo ułożył sobie, że zrobi dwa lub trzy rejsy i starczy mu zarobku na założenie gniazda rodzinnego, w którym Agnieszka będzie szczęśliwa.
Szkuner, któremu Dariusz dał nazwę “Mapa”, bo takie imię miała jego matka, opuścił Gdańsk dwa dni po Wiel
kanocy. Pogoda sprzyjała, wiał wiosenny, suchy, południowo-wschodni wiatr, toteż pod wszystkimi żaglami mały szkuner pruł ku zachodowi. Gdy .minęli Arkonę, wiatr wykręcił do północnego wschodu i dmuchnął z wielką siłą. Ściągnęli topsle i szybko posuwali się do Zatoki Lubeckiej. V/ niecałe dwie doby doszli do Lubeki.
— Robiliśmy siedem mil ma godzinę. Dobrym żaglowcem jest ta moja “Maria” — chwalił się Dariusz staremu Kryży ,z Mechlinejk.
Kryża pływał na szkunerze jako bosman, a prócz niego w skład załogi wchodzili także starszy marynarz i dwóch młodszych.
W porcie wyciągali ręczną windą worki zboża na nabrzeże, skąd wozy zaprzężone w woły zabierały ładunek gdzieś za miasto. W trakcie wyładunku Dariusz zdobył ładunek drewna dębowego do ¡portu Hull, do budowy statków, do Angli. Bardzo go to ucieszyło. Toteż szybko się z tym uwinęli i opuścili Lubekę. Wiał zachodni wiatr, dzięki .czemu wcześnie przepłynęli Wielki Bełt i zbliżali się do cieśniny Skagerrak. Tu dostali silny nord-ost na dziób i musieli udać się pod brzeg, gdzie stanęli na kotwicy. Dopiero- gdy wiatr zmienił kierunek na południowo- -wschodni, wybrali kotwicę i udali się w dalszą drogę.
W Hull nie zatrzymali się długo i popłynęli -na Tamizę. Dariusz był ciekaw Londynu, a ponadto liczył, że zdobędzie tu jakiś ładunek do Gdańska. Na rzece był duży ruch, a do tego wiał niekorzystny wiatr i Dariusz musiał halsować. Ale wszystko się .powiodło i statek przycumował na wskazane przez kapitanat portu miejsce. Szyper wyszedł obejrzeć port. Przypadek chciał, że spotkał znajomego szypra z Gdańska, który swoim szkunerem zabierał stąd do Szczecina bawełnę. Znajomy wskazał Kreftowi kantor.
— Tam możesz dostać ładunek wełny. Wiesz, że fracht za wełnę dobrze ci się opłaci.
Dariusz serdecznie ipo dziękował gdańskiemu Niemcowi za poradę i rzeczywiście sprawę załatwił pomyślnie. Słabym wiatrem żeglowali przez Morze Północne trzy dni. Gdy minęli Skagerrak, to w Kattegacie zastali letnią gla- dę. Tu stali dwa ¡dni, aż dmuchnęło z północnego wschodu. Wtedy szybko przeszli przez Sund i znaleźli się na Bałtyku. I znów musieli przez trzy dni halsować i dopie
ro doszli w pobliże Bornholmu. Znienacka nadeszła chmura burzowa, lunął deszcz, grzmiało i błyskało się. Dariusza to ucieszyło, bo spodziewał się, że po burzy przyjdzie zachodni wiatr i prędko posunie ich do Gdańska. Tymczasem znów nastała cisza; żagle zwisały bezwładnie. Dopiero po trzech dniach doczekali się zachodniego wiatru i w jedną dobę dotarli do Gdańslka.
Oddali ładunek, wzięli sto ton kuchennej soli i popłynęli do Rewy. Agnieszka stała na ¡brzegu, gdy szkuner “Maria” rzucił kotwicę.
— Jeszcze jeden rejs i zrobimy wesele — powiedział do niej młody szyper. — Na urządzenie domu już zarobiłem.
Dziewczyna całowała narzeczonego mówiąc:
— Do grobowej deski ibędę ciebie kochać, mój najdroższy.
Tego samego dnia Dariusz pożegnał rodziców i narzeczoną. Podwieźli go szalupą na załadowany żaglowiec. Kazał ipostawić wszystkie żagle, a cała Rewa wyległa na brzeg, by popatrzeć, jak piękny .szkuner z rozwiniętymi białym żaglami wypływa z Zatoki Rewskiej na Zatokę Gdańską.
Po minięciu Półwyspu Helskiego pogoda /się zepsuła i wciąż halsując -ledwo posuwali się do przodu. Tak minęło pięć dni.
— Rejs się przedłuża — mówił Kreft do starego bosmana Kryży. — A chciałem wcześnie wrócić.
— To i tak dobrze — odrzekł doświadczony wilk morski — bo nieraz, gdy pływałem na szkuner ach i nawet na fregatach, to za cyplem helskim leżeliśmy czternaście dni i czekali na wiatr ze wschodu. Teraz dopiero jesień. Do Wielkanocy zdążysz się ożenić. Ale póki pogoda, będziemy pływać przynajmniej do grudnia. Potem staniemy w Zatoce Rewskiej, w rowie Henryka Długiego, gdyż on tak szybko chyba nie wróci. Dowiedziałem się, że popłynął do Ameryki Południowej. W jego legowisku będziemy dobrze zimować, a obok nas staną inne szkuty.
— SłuSznie radzisz, bosmanie — zgodził się z nim szyper. — Do Bożego Narodzenia, jak tylko nie ¡będzie kry, możemy pływać. Wtedy przyjdzie czas na odpoczynek.
Na początku października zawinęli do Lubeki. W trzech
dniach wyładowali sól i otrzymali nowy ładunek, między innymi wino w beczkach i olej jadalny do Sztokholmu. Pospiesznie opuścili port. Wiał dość silny wiatr zachodni, ale Dariusz cały czas trzymał się brzegu i po trzech dniach szczęśliwie dotarł do miejsca przeznaczenia. Droga powrotna do Lubeki trwała jeszcze krócej. Tu szyper przyjął skrzynie z owocami południowymi dla Gdańska.
Ledwo opuścili Zatokę Lulbeoką, runął sztorm. Dariusz kazał rzucić kotwicę w zaciszu lądu. Rano wiatr zawsze wzmagał się do huraganu, a wieczorem słabł, by z rana od nowa 'rozpocząć. Zaczęły nadchodzić chmury z gęstym śniegiem. Więc musieli czekać czternaście dni, aż sztorm się uspokoi. O tej ¡porze roku żaglowce typu “Marii’7 już się układały na zimowe legowiska. Ale żeby oni mogli to zrobić, musieli wrócić do Zatoki Rewskiej, wpierw oddawszy cenny ładunek w Gdańsku.
Uspokoiło się wreszcie, Dariusz kazał wybrać kotwicę i wypłynęli. Z początku szło dobrze, gdy jednak następnego dnia minęli Arkonę, powrócił sztorm od zachodu. Ściągnęli wszystkie żagle, zostawili tylko grot. Tak żeglowali do wieczora, a wtedy sztorm znów uległ. Zrobiła się cisza, tylko rozhuśtane morze toczyło bardzo wysokie fale. Zaczął padać śnieg. Co jakiś czas sondowali głębokość dna. O igodzinie szóstej rano nagle okazało się, że pod nimi tylko dwadzieścia sążni do dna.
— Jesteśmy gdzieś blisko brzegu — zauwaiżył Dariusz.
Szkuner posuwał się z szybkością trzech mil na godzinę,
ale każdej chwili mógł wrócić sztorm, czego szyper się obawiał. Nagle usłyszeli strzały armatnie.
— To chyba Rozewie daje sygnały mgłowe. Musimy być bardzo blisko brzegu, skoro głos przebija się wyraźnie przez tak gęstą śnieżycę.
Dariusz Kreft sam chwycił sondę, rzucił ją do wody, po chwili stwierdził, że głębokość w tym miejscu wynosi osiemnaście sążni. Niczym to im jeszcze nie groziło, zwłaszcza że posuwali się w kierunku wschodnim, musieli więc mijać-Rozewie. Wtem od strony północnej powstał jakiś szujm.
— Huragan idzie! — zawołał szyper. — Ściągnąć grot!
Szkwał runął z taką siłą, że poprzewracali się na pokładzie. Potem na czworakach posuwali się do rufy. Nie było mowy, aby ktokolwiek mógł stanąć na nogi. Cała ich
nadzieja była w tym, że tak gwałtowny szkwał nigdy nie trwa długo. Przychodzi naraz i tak samo ucicha.
...
riahnnon