Odcinek 1 – Lizzy kontra Kalendarz.odt

(28 KB) Pobierz

Odcinek 1 – Lizzy kontra Kalendarz

Cześć! Jestem Chuck i jest kilka rzeczy, które powinniście o mnie wiedzieć. Pracuję w serwisie komputerowym. Jestem szefem działu, który osiąga najlepsze wyniki napraw w najkrótszym czasie. Jestem zwyczajnym gościem, który ma pracę bez przyszłości. Jasne, chciałbym.

Jestem serwisantem, owszem, ale to nie wszystko. Pracuję w CIA. Wszystko zaczęło się od Intersecta. Takiego superkomputera, który nie z mojej winy dostał się do mojej głowy. Na początku byłem tylko analitykiem, ale później zacząłem się rozwijać. Niestety, ale przynajmniej mam pewność, że robię coś ważnego. Sarah, moja dziewczyna, a właściwie narzeczona też jest agentką. Piekielnie dobrą. To od niej wszystko się zaczęło. To dzięki niej jestem prawdziwym szpiegiem. Czasami tego żałuję, bo to jest powodem większości nieszczęść, które spotykają moją rodzinę. Próbowałem z tym zerwać, kiedy się przekonałem, jak bardzo to jest niebezpieczne.

Szedłem teraz korytarzem szpitala. Moja młodsza siostra leżała tutaj od dwóch lat, trzech miesięcy i pięciu dni pogrążona w śpiączce. Przychodziłem tu codziennie, żeby zobaczyć co się zmieniło, pocałować ją w czoło, opowiedzieć o minionym dniu, znowu pocałować w czoło i ewentualnie porozmawiać z lekarzem o nowych, innowacyjnych metodach leczenia. Znałem na pamięć ten korytarz i salę w której leżała Lizzy. Mógłbym tam trafić nawet po ciemku.

-Panie Carmichael? - usłyszałem głos siostry Peterson, która od kilku miesięcy zajmowała się moją siostrzyczką. - Proszę jeszcze nie wchodzić. U pańskiej siostry jest teraz lekarz.

Otworzyłem usta ze zdziwienia. Jest lekarz? O tej porze? Nigdy nie zaglądał do niej o... piętnastej. Bo przecież jest trzecia.

Lizzy miała wypadek. Spowodowany przez jednego z agentów szefa Organizacji, którego osobiście pomogłem wsadzić do rządowego więzienia. Wcześniej uciekł, potem go znowu złapaliśmy. Ja, Sarah i John. Zaraz potem odszedłem. Tylko po co, jak tydzień później Beckman zmusiła mnie do powrotu. Z nią nie ma dyskusji. Tylko Lizzy nie ma o tym pojęcia, bo zwolniłem się dzień przed wypadkiem. Chyba że... słyszała jak jej o tym mówiłem. Przynajmniej nie musiałbym jej tego na nowo oznajmiać.

-Coś się stało? - zapytałem, przewidując najgorsze. - Czy Lizzy...

-Spokojnie. - uśmiechnęła się do mnie życzliwie. - Nie ma się pan czym martwić. Za chwilę wyjdzie doktor Anderson i wszystko panu wytłumaczy.

Jej uspokajanie ani trochę mi nie pomogło. Lizzy zawsze była ważna. Najważniejsza na świecie. Nawet od najpoważniejszego rozkazu. A teraz czułem, że... że to był pierwszy krok, żeby ją stracić.

Cierpliwie czekałem, bijąc się z myślami i walcząc, żeby najgorszy scenariusz się nie sprawdził. Nie minęło może pięć minut... nie wiem, straciłem rachubę w czasie. Z sali wyszedł Anderson, lekarz, który zajmuje się tu Lizzy. Podszedłem do niego najszybciej, jak tylko mogłem.

-Panie Carmichael... - westchnął na mój widok. - W samą porę.

-Panie doktorze, czy coś się stało z Lizzy? - zapytałem, załamując ręce.

-Lepiej, żeby sam pan zobaczył. - oznajmił, prowadząc mnie do pokoju.

Nie wiedziałem, jak się tam znalazłem. I nie chciałem wiedzieć, bo to już było bez znaczenia. W tej minucie wszystko przestało mieć znaczenie. Liczyła się tylko Lizzy.

Lizzy, która patrzyła na mnie teraz tymi swoimi brązowymi oczami tak bardzo podobnymi do moich.

-Lizzy... - westchnąłem i sekundę później pochylałem się nad nią i mocno przytulałem. - Tak się martwiłem...

-Chuck... - jęknęła, odwzajemniając mój uścisk. - Co się stało? Jak się tu znalazłam?

Puściłem ją i spojrzałem wymownie na lekarza. On tylko pokręcił głową z bladym uśmiechem.

-Lepiej, jeżeli dowie się od pana.

I wyszedł, zostawiając nas samych. Przełknąłem ślinę i popatrzyłem jej w oczy. Wyglądała tak niewinnie i bezbronnie...

-Co pamiętasz? - zapytałem, chcąc jakoś zacząć. A to byłby jakiś początek.

-Pamiętam, że wracałam ze szkoły. Miałam przesiadkę i szłam na autobus. - odpowiedziała po chwili zastanowienia. - A co?

-Miałaś wypadek. - powiedziałem, znowu przytulając ją do siebie. - Pamiętasz pseudonim „Maniak”?

-Wsadziliście go do rządowego więzienia zanim odszedłeś. - odpowiedziała niemal natychmiast. - A co to ma wspólnego z...

-To jego człowiek Cię potrącił. - wyrzuciłem z siebie, chcąc mieć to za sobą. - Zapadłaś w śpiączkę. Było bardzo źle.

Lizzy spuściła wzrok. Trochę, jakby się nad czymś zastanawiała. Bez wahania chwyciła mój szary krawat i zaczęła nerwowo gładzić palcem po tkaninie. Westchnęła, drugą ręką przeczesując moje włosy. Wzdrygnąłem się, zdając sobie sprawę, jak dawno nie czułem na głowie jej szczupłych palców.

-Jak długo? - zapytała po może trzech minutach ciszy. - Jak długo byłam... no wiesz. - urwała w poszukiwaniu odpowiedniego zwrotu. - Nieprzytomna?

Wypuściłem ją z objęć i sięgnąłem do swojej roboczej torby. Wyciągnąłem z niej kalendarz, w którym zapisuję nazwiska klientów i adresy instalacji. Otworzyłem go na stronie dzisiejszego dnia i położyłem go na kolanach Lizzy.

-Dwa tysiące czternaście? - jęknęła z lekkim niedowierzaniem. - Jest październik dwa tysiące czternaście? - powtórzyła, jakby nie mogła strawić tej informacji. - Jak mogłam tyle przegapić? Chuck, przepraszam, nie byłam na Twoim ślubie.

-Nie przejmuj się. - odparłem, kładąc jej dłoń na ramieniu. - Ślub został odwołany. Nie mogliśmy stanąć przed ołtarzem, wiedząc, że tu leżysz. Na pewno szybko nadrobisz inne zaległości. Spójrz na to inaczej. Jest przynajmniej jeden plus i to nawet całkiem niezły.

Lizzy spojrzała na mnie, marszcząc brwi. Oczywiście, nie mogła podejrzewać, co zamierzam teraz powiedzieć. Sam bym siebie o to nie podejrzewał.

-Zawsze byłaś do przodu z lekcjami. Przeskakiwałaś przez klasy jak mały, słodki zajączek. - odparłem, rozmasowując jej sztywny kark. - W końcu będziesz chodziła z dzieciakami w swoim wieku. Będzie dobrze, nie martw się na zapas.

Lizzy uśmiechnęła się pod nosem. Nie wiedziałem, czy szuka w głowie kolejnego pytania, czy po prostu przyswaja wszystkie nowe informacje, które niejednego nieźle by powaliły.

~**Lizzy**~

Byłam tu już od kilku dni, ale może powinnam powiedzieć, od kilkunastu miesięcy. To przerażające. Jak mogłam stracić dwa lata? Dwa lata!

Rozległo się pukanie. Podniosłam głowę i zobaczyłam swojego brata stojącego w drzwiach.

-Hej. - mruknęłam, odkładając książkę na szafkę nocną. - Przyszedłeś.

-Oznajmił, pochylając się nade mnę i całując w policzek. - Jest jeszcze John, ale chwilowo w łazience. Wiesz jak długo jesteście w stanie rozmawiać.

-Właśnie. - powiedziała Sarah, która znienacka pojawiła się za plecami Chucka. - Ostatnio wypija dużo soków.

-Sarah przepraszam. - jęknęłam, kiedy pochyliła się, żeby mnie przytulić. - Przeze mnie musieliście odwołać ślub. Tak bardzo mi przykro.

-Lizzy... - zaczęła, siadając naprzeciwko mnie. - To nie Twoja wina. Zgodnie zdecydowaliśmy, że ślubu nie będzie. Nikt nie mógłby się dobrze bawić wiedząc, że jedna z druhen jest w śpiączce.

Odwzajemniłam jej uśmiech. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że od wypadku minęły aż dwa lata. Chuck i Sarah ani trochę się nie zmienili. No, może Chuck ma trochę krótsze włosy, ale dzięki temu jeszcze bardziej podkręciły się z tyłu. No i to są właśnie Chuck i Sarah. Szpiedzy najlepsi, jakich kiedykolwiek miało CIA. Byli szpiedzy, przynajmniej w kwestii Chucka, bo Sarah dopiero się zastanawiała. Kiedy brat mi powiedział, że wypisał się z Agencji poczułam ulgę, spokój i szczęście, bo to oznaczało, że skończą się te niebezpieczne misje.

-Proszę, proszę... - usłyszałam w drzwiach wyniosły głos Johna. - Nie sądziłem, ze Carmichael mówił prawdę, ale teraz...

-Ja też się tak nazywam! - przerwałam mu, ale sam John nie za bardzo się tym przejął, bo tylko usiał na krawędzi mojego łóżka i wyciągnął telefon z kieszeni.

-Wiesz, że John ma nowy samochód? - zagadnęła Sarah, siadając przy stoliku, na którym zazwyczaj jadłam obiady.

-Zaczekaj, zaraz Ci pokażę. - Powiedział John, bawiąc się telefonem. - czekaj, jak to się obsługuje?

John podał swoją komórkę Chuckowi, a ten po prostu pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem i kilka razy nacisnął wyświetlacz. Potem oddał Johnowi jego własność, a ten z dumą pokazał mi zdjęcie na smartfonie.

-Przepiękna, prawda? - zapytał, pękając z dumy.

Jakże byłam zaskoczona, kiedy zobaczyłam na fotce jego stary samochód. Granatowy metalic, Cow Vic, jak zwykle naszprycowany militariami, chociaż na wierzchu tego nie widać.

-John... Jeździłeś już Victorią, kiedy się poznaliśmy. - powiedziałam, odpychając od siebie jego komórkę. - Nic się nie zmieniło.

-Oj zmieniło się, zmieniło. - westchnął, kiedy oparłam się o jego ramię. - Twój brat zdążył mi wysadzić w powerze już cztery takie.

Uśmiechnęłam się pod nosem. John pachniał jak zwykle. Mieszanina potu, ołowiu i limonitowej wody kolońskiej, która już chyba na stałe wsiąkła w jego zieloną koszulkę.

-Musimy jeszcze porozmawiać. - oznajmiła Chuck, odrzucając klapę swojej nerdowskiej torby. - Znalazłem Ci już szkołę. - Szybki jest! - Mają ciekawy program i dobrych instruktorów. Zawsze byłaś dobra we francuskim, a do szermierki wrócisz, kiedy lekarz Ci na to zezwoli. Zobacz.

Podał mi żółto-niebieską broszurkę. Nie przypominała ulotki z mojego wcześniejszego liceum. Była taka... Wyzywająca. Nie mogłam się wysłowić.

-Liceum Muszkieterów. - przeczytałam na głos. - „Kochaj, żyj, walcz!” - ta dewiza od lat jest mottem naszej szkoły. Łączymy nowoczesność z siedemnastowieczną kulturą... I jesteś pewien, że nie mogę wrócić do swojej poprzedniej szkoły?

-Oczywiście. - Chuck objął mnie ramieniem, jakby miał mi za chwilę oznajmić, że cierpię na jakąś rzadką, śmiertelną chorobę i nie ma już żadnej nadziei. - Dyrekcja ledwo wystawiła Ci świadectwo. Poza tym asystentka dyrektora wyraźnie dała mi do zrozumienia, że nie jesteś tam mile widziana.

Wzruszyłam ramionami i jak na złość zadzwonił telefon Chucka. Odruchowo zerknęłam na wyświetlacz.

Od: Ciotka Diane

„Herbatka u mnie za piętnaście minut!”

Wiedziałam, że treść tego SMSa tylko pozornie jest niewinna.

-Raport? - wycedziłam przez zaciśnięte zęby, ściszając głos. - Przecież odszedłeś z firmy. Nie jesteś już...

Agentem CIA... - chciałam dokończyć, ale w tej chwili nie mogłam wypowiedzieć na głos tych słów. - Jesteś przecież cywilem.

-Musiałem wrócić. - powiedział, kładąc mi dłoń na ramieniu, spoglądając głęboko w oczy. - Beckman wyraziła się krystalicznie jasno. Teraz przepraszam, musimy iść.

I pocałował mnie w policzek.

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin