Wojnowicz W., Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina.rtf

(1362 KB) Pobierz

Wojnowicz Włodzimierz

ŻYCIE I NIEZWYKŁE PRZYGODY ŻOŁNIERZA IWANA CZONKINA

 

 

CZĘŚĆ

PIERWSZA

Czy to prawda, czy nie — nikt już teraz z całą pewnością nie po­wie, bo wypadek, od którego cała sprawa zaczęła się (i trwa niemal do naszych czasów), zdarzył się iive wsi Krasno^ tak dawno, że naocznych świadków już prawie nie ma na świecie. Ci zaś co jeszcze żyją — różnie mówią, niektórzy w ogóle niczego nie pamiętają. A po prawdzie Kpp nie takie to znowu wydarzenie, żeby je tyle czasu przechowywać w pamięci.

Co do mnie, to zebrałem do kupy wszystko, co o tej sprawie słyszałem i dodałem coś niecoś od siebie, może nawet więcej dodałem, niż usłyszar łem. W końcu historia wydała mi się tak zajmująca, że postanowiłem przedstawić ją na piśmie, a jeśli wam wyda się ona nieciekawa, nudna czy nawet głupia, to pluńcie na całą resztę i niech będzie, że niczego nie opowiadałem.

Wszystko zdarzyło się tak jakby przed samą wojną, ni to w końcu maja, ni to w początku czerwca 1941 roku, mniej więcej w tym czasie.

Był najzwyklejszy upalny rfaip.ń jak t.o w tei porze roku. Wszyscy » kołchoźnicy wyszli w pole i tylko (^fiura Bielaszowa^która pracowała na poczcie, z kołchozem bezpośrednio związana nie była, a tego dnia właśnie miała wolne, krzątała się w ogrodzie — kartofle okopywała.

Gorąc był taki, że Niura, po przejściu trzech rzędów z jednego końca ogrodu w drugi, umordowała się do cna. Sukienka przemokła jej na plecach i pod pachami, a wysychąjąc robiła się biała i sztywna od soli. Pot zalewał oczy. Niura zatrzymała się, żeby poprawić włosy, które wysunęły się jej spod chustki i popatrzyła ku słońcu: daleko to jeszcze do obiadu?

Słońca nie zobaczyła. Wielkie, żelazne ptaszysko z przekrzywionym dziobem, zasłaniając sobą słońce i całe niebo, leciało wprost na Niurę.

              Ąj! — krzyknęła Niura przerażona i zakrywszy twarz rękami padła jak martwa w bruzdę.

Wieprz Borys, który rył ziemię koło ganku, odskoczył w bok, ale widząc, że nic mu nie grozi, wrócił ną poprzednie miejsce.

Minęło trochę czasu. Niura ocknęła się. Słońce parzyło ją w plecy. Pachniało zeschniętą ziemią i gnojem. Gdzieś ćwierkały wróble i gdakały kury. Życie toczyło się nadal. Niura otworzyła oczy i zobaczyła pod sobą gruzłowatą ziemię.

„Co to ja tak leżę?” — pomyślała zdumiona i nagle przypomniała sobie żelaznego ptaka.

Z Niury była łebska dziewczyna. Czytywała od czasu do czasu „Notatnik agitatora”, który stale prenumerował organizator partyjny (partorg) Kilin.

Notatnik mówił wyraźnie, że wszystkie zabobony dostaliśmy w spadku po ciemnej przeszłości i trzeba je energicznie wykorzenić. Myśl ta wydawała się Niurze zupełnie słuszna. Odwróciła głowę w prawo i zo­baczyła swój ganek, a przy nim wieprza Borysia, jak przedtem ryjącego ziemię. Niczego nadprzyrodzonego w tym nie dostrzegła. Boryś zawsze rył ziemię, jeśli trafiło mu się odpowiednie miejsce. A jeśli trafiało mu się nieodpowiednie — też rył. Niura odwróciła głowę jeszcze bardziej i zobaczyła błękitne niebo i żółte, oślepiające słońce.

Ośmielona zwróciła głowę w lewo i znów padła na twarz. Stra­szne ptaszysko nie było przywidzeniem. Stało niedaleko ogrodu Niury, szeroko rozczapierzając wielkie, zielone skrzydła.

„Zgiń, przepadnij” — powiedziała Niura w myśli i chciała uczy­nić znak krzyża, ale niewygodnie było się żegnać leżąc na brzuchu, a podnieść się bała.

I nagle, jakby ją prąd przeszył: „Toć to europlan!” I rzeczywiście. Za żelaznego ptaka wzięła Niura zwykły samolot U-2, zaś przekrzywionym dziobem wydało jej się zastygłe nieruchomo śmigło.

Samolot, ledwie przeskoczywszy przez dach chaty Nury, wylądował, przekołował po trawie i zatrzymał się koło Fiedki Reszetowa, omal nie zwaląjąc go z nóg prawym skrzydłem. Fiedka, rude, mordziaste chłopisko znane głównie pod przezwiskiem Barczasty, kosił tu trawę.

Lotnik na widok Barczastego rozpiął pasy, wylazł z kabiny i zawołał:

              Ej, chłopie, a co to za wieś?

Barczasty wcale się nie zdziwił ani nie przestraszył. Podszedł do samolotu i chętnie wyjaśnił, że wieś nazywa się Krasnoje, a dawniej

nazywała się Griaznoje i że do ich kołchozu należą jeszcze Kliukwino i Nowo-Kliukwino, ale oba są po tamtej stronie rzeki, za to Staro-Kliuk- wino, chociaż jest z tej strony, należy do innego kołchozu. Tutejszy kołchoz nazywa się „Czerwony kłos”, tamten — „imienia Woroezy- łowa”. W „Woroszyłowie” przez ostatnie dwa lata zmieniło się trzech przewodniczących: jeden siedzi za złodziejstwo, drugi za deprawowanie nieletnich, a trzeci, przysłany dla zasilenia kadry, najpierw trochę poza- silał, a potem jak raz zapił, to pił, pił, aż przepił rzeczy osobiste i kasę kołchozową i dopił się tego, że w ataku białej gorączki powiesił się w swoim gabinecie, zostawiając liścik, w którym było jedno tylko słowo „Ech” z trzema wykrzyknikami. Co owo „Ech!!!” mogło znaczyć, nikt nigdy nie doszedł. Co się natomiast tyczy tutejszego przewodniczącego, to on też wprawdzie pije bez umiaru, ale na coś jeszcze liczy.

Barczasty chciał podzielić się z lotnikiem wielu jeszcze wiadomo­ściami z życia okolicznych wsi, ale tymczasem zbiegli się ludzie.

Pierwsi, jak zwykle, zjawili się mali chłopcy. Za nimi przygnały kobitki: jedne z dzieciakami, inne przy nadziei, a wiele i z dzieciakami i przy nadziei. Były i takie, co to jeden dzieciak trzyma za spódnicę, inny za rękę, druga ręka trzyma niemowlę, a jeszcze jeden w brzuchu dojrzewa. Nawiasem mówiąc, w Krasnoje (a czy tylko tam?) baby ro­dziły chętnie i dużo i zawsze były albo w ciąży, albo tuż po porodzie, zaś czasem tak jakby tuż po porodzie, a już znowu w ciąży.

Za babami dreptali staruszkowie i staruszki, a z odległych pól, rzuciwszy pracę, biegła reszta kołchoźników z kosami, grabiami, i mo­tykami, przez co cała scena żywcem przypominała obraz „Powstanie chłopskie”, wiszący w klubie rejonowym.

Niura, która wciąż jeszcze leżała u siebie w ogrodzie, znów otworzyła oczy i oparła się na łokciu.

„O Boże! — przemknęła jej przez głowę trwożna myśl — ja tu sobie leżę, a ludzie dawno się gapią”.

Zerwała się na niepewne jeszcze ze strachu nogi, szybko przecisnęła się przez żerdzie w płocie i rzuciła się w kierunku stopniowo gęst­niejącego tłumu. W tylnych rzędach stały baby. Niura rozepchnęła je łokciami zawodząc:

              Oj, kobitki, przepuśćcie!

I kobitki rozstępowały się, bo z głosu Niury wnosiły, że ona okropnie potrzebuje dostać się do przodu.

Następny pokład tłumu tworzyli mężczyźni. Niura ich też roze­pchnęła, dogadując:

              Oj, chłopy, przepuśćcie!

Wreszcie znalazła się w pierwszym szeregu. Zobaczyła tuż przed sobą samolot z szeroką smugą oleju wzdłuż całego kadłuba i lotnika w brązowej, skórzanej kurtce: stał oparty o skrzydło samolotu, niepew­nie przyglądał się tłoczącym się ludziom i kręcił na palcu podniszczony kask lotniczy z przydymionymi okularami.

Obok Niury stał Barczasty. Spojrzał na nią z wysoka, roześmiał się i powiedział przyjaźnie:

              No i popatrz, Niura, toś ty żywa. A ja już myślałem, że po tobie. Bo ja pierwszy europlan zobaczyłem, tak. Przy pagóreczku siano sobie koszę, aż tu patrzę — leci. I jak raz, Niurka, na twój dach, na komin prosto. No, myślę, zaraz ją skosi.

              Bujasz i tyle — powiedział Mikołaj Kurzów, stojący po prawej ręce Barczastego.

Barczasty zaciął się w pół słowa, spojrzał na Mikołąja też z wysoka, bo przerastał go o całą głowę, i po chwili zastanowienia powiedział:

              Bujać, to możesz ty swoją babcię. A ja mówię. Więc ty jadaczkę swqją przymknij, tak, i bez mojego zezwolenia nie otwieraj. Jasne? Bo jak nie, to ci język przydepnę.

Potem popatrzył na ludzi, mrugnął do lotnika i zadowolony z wra­żenia, jakie zrobił, mówił dalej:

              Europlan, Niurka, przeszedł od twojego komina maksimę na palec. A minimę to i mniej. Jakby o twój komin zawadził, już byśmy cię jutro omywali, tak. Ja bym nie poszedł, ale Kurzów Mikołajek po­szedłby. Ciekawość on ma do żeńskiego ciała. Zeszłego roku w Dołgowie trzy dni go na milicji trzymali, bo do damskiej łaźni wlazł i pod ławką siedział, tak.

Wszyscy się roześmieli, chociaż wiedzieli, że to nieprawda i Bar­czasty dopiero co wszystko zmyślił. Kiedy przestali się śmiać, Stiepan Łuków zapytał:

              Barczasty, ej, Barczasty, a ty, jak żeś zobaczył, że europlan

o              komin zaczepi, przestraszyłeś się czy nie?

Barczasty skrzywił się wzgardliwie, chciał splunąć, ale nie było gdzie: wszędzie ludzie. Przełknął więc ślinę i powiedział:

              Czego niby miałem się bać? Europlan nie mój i komin nie mój. Jakby mój był — może bym się przestraszył.

Tymczasem jeden z chłopaczków, kręcących się w tłumie pod nogami dorosłych, przymierzył się ukradkiem i rąbnął kijem w skrzydło, że aż zagrzmiało jak bęben.

—- Ty, uważaj! — ryknął lotnik na niego.

Chłopak, przestraszony, dał nura w tłum, ale zaraz znowu wylazł na przód. Kij jednak wyrzucił.

Barczasty wsłuchał się w dźwięk, jaki wydało skrzydło, pokiwał głową, i spytał lotnika z ukrytą drwiną:

              Świńską skórą obciągnięte?

‘r~ Perkalem — odpowiedział lotnik. t- A co to takiego?

              Rzecz taka, materiał — wyjaśnił lotnik.

              To ci dopiero — powiedział Barczasty. — A ja myślałem, że całe z żelaza.

:b Jakby z żelaza był — znów wtrącił się Kurzów — to by go motor do góry nie wyniósł.

■Hj|| Do góry nie motor wynosi, tylko siła ciągu — powiedział znany z erudycji magazynier Gładyszew.

Gładyszewa wszyscy szanowali za wykształcenie, ale jego słowa przy­jęto z niedowierzaniem.

Baby nie słuchały tych rozmów, miały własny temat. Gapiły się na­trętnie na lotnika i nie krępując się jego obecnością, jakby był martwym przedmiotem, na głos omawiały zalety jego stroju.

' — Kurtka, kobitki — czysty chrom — twierdziła Tajka Gorszkowa. 1 jeszcze z fałdami. Nie żałują im widać chromu.

Sprzeciwiła się jej Ninka Kurzowa.

•iii To nie chrom, tylko giemza.

Oj, nie mogę! SJ oburzyła się Tkjka. — Jaka ci giemza? Toć giemza szurpata.

IBS-1 to szurpate! r ~r Gdzie niby szurpate?

              Pomacaj, to zobaczysz — powiedziała Ninka.

Tajka popatrzyła na lotnika z powątpiewaniem i powiedziała:

              Może bym i pomacała, ale on łaskotek pewno się boi.

Lotnik zmieszał się i zarumienił, bo nie wiedział, jak na to wszystko

reagować.

Uratował go przewodniczący Gołubiew, zajeżdżając na miejsce ząj- ścia dwukołową bryczką.

Zajście zastało Gołubiewa w chwili, kiedy razem z jednorękim księ­gowym Wołkowem przeprowadzał u babci Duni kontrolę na okoliczność pędzenia samogonu. Wyniki kontroli rzucały się w oczy: przewodniczący złaził z dwukółki ze szczególną rozwagą, długo domaciyąc się czubkiem buta przywiązanej drutem żelaznej klamry, która zastępowała stopień.

Ostatnimi czasy pił przewodniczący często i dużo, nie gorzej od tego, który powiesił się w Staro-Kliukwinie. Jedni uważali, że pye, bo

U

pijak z niego, drudzy — ze z przyczyn rodzinnych. Rodzinę przewodni­czący miał dużą: żonę stale chorą na nerki i sześcioro dzieci, wiecznie brudnych, wiecznie tłukących się między sobą i nigdy nie sytych.

To by nie było jeszcze takie straszne, ale jak na złość w kołchozie wszystko szło kiepsko. To znaczy — nie żeby bardzo źle, można by nawet powiedzieć — dobrze, ale z każdym rokiem gorzej i gorzej.

Z początku, kiedy z każdej chałupy brało się wszystko na jedną kupę, był kołchoz jak się patrzy i gospodarowało się przyjemnie, ale potem ten i ów poszedł po rozum do głowy i zaczął ciągnąć znów do siebie, chociaż niby do siebie — nie wolno było. I przewodniczący czuł się jak ta baba, którą posadzili na górze ciuchów i kazali pilnować. Otoczyli ją ze wszystkich stron, każdy w swoją ciągnie. Jednego chwyci za rękę, a inny tymczasem coś spod niej wyszarpnie, ona do niego, a tamten w nogi. No i co tu zrobisz?

Przewodniczący ciężko przeżywał powstałą sytuację, nie rozumiejąc, że nie on jeden jest temu winien. Wciąż czekał, że lada chwila zjawi się jakaś inspekcja i rewizja, a wtedy dostanie mu się za wszystko i to hojnie. Na razie jednak jakoś mu uchodziło. Zjeżdżali nieraz z rejonu różni rewizorzy, inspektorzy, instruktorzy, pili z nim wódkę, zakąszali słoniną i jajkami, dawali do podpisania delegację i grzecznie-ładnie wra­cali, skąd ich przyniosło. Przewodniczący nawet bać się ich przestał, ale jako człowiek z natury niegłupi rozumiał, że wiecznie tak być nie może i zwali się wreszcie kiedyś Najwyższa Najodpowiedzialniejsza Inspekcja i powie swoje ostatnie słowo.

Dlatego kiedy dowiedział się, że tuż za wsią, koło chaty Niury Biela- szowej wylądował samolot, wcale się nie zdziwił. Zrozumiał, że nadszedł dzień zapłaty i przygotował się, by przyjąć to mężnie i z godnością. Księgowemu Wołkowowi kazał zwołać członków zarządu, a sam pożuł szczyptę herbaty, żeby chociaż trochę przytłumić zapach, wsiadł w dwu- kółkę i pojechał na miejsce lądowania samolotu, swemu przeznaczeniu naprzeciw.

Tłum rozsunął się na jego widok i utworzył między nim a lotni­kiem żywy korytarz. Przez ten korytarz przewodniczący dość pewnym krokiem^podwedł do lotnika i z daleka wyciągnął do niego rękę.

              v3ołubiew Iwan TimofiejewicZj przewodniczący kołcEoztf)— przed­stawił się wyraźnie, na wszelki wypadek starając się oddychać w bok.

              Porucznik MieleszTi<r*r przedstawił się lotnik.

Przewodniczącego zbił iiieco z tropu młody wiek i niski stopień

przedstawiciela Nąjwyższej Inspekcji, ale nic nie dał po sobie poznać i powiedział:

              Bardzo mi przyjemnie. Czym mogę służyć?

              Sam nie wiem — powiedział lotnik. — Pękł mi przewód olejowy

i              silnik się zatarł. Musiałem lądować przymusowo.

              Z nakazem? — uściślił przewodniczący.

              Jaki tam nakaz? — powiedział lotnik. — Przecież mówię, przy­musowo. Silnik zatarty.

„Dobra, dobra, gadaj zdrów” — pomyślał w duchu Iwan Timofie- jewicz, a na głos powiedział:

              Jak coś z motorem, można pomóc. Stiepan — zwrócił się do Łukowa — rzuciłbyś okiem, co tam. Na traktorze u nas pracuje — wyjaśnił lotnikowi. — Każdą maszynę rozbierze a potem znowu złoży.

              Co burzyć, to nie stawiać — powiedział Łuków i wyciągając z kie­szeni swej zatłuszczonej kurtki klucz francuski, ruszył zdecydowanym krokiem do samolotu.

              E tam, e tam, nie trzeba — pośpiesznie zatrzymał go lotnik. — To ci nie traktor, tylko aparat latający.

              Różnicy nie ma — Łuków wciąż jeszcze nie godził się z odmową.

              Tam mutry i tu mutry. W jedną stronę — zakręcasz, w drugą — odkręcasz.

              Nie tu trzeba było siadać — powiedział przewodniczący — tylko koło Staro-Kliukwina. Tam i stację maszynowo-traktorową mają, i war­sztat remontowy, raz-dwa by naprawili.

              Jak człowiek ma przymusowe — wyjaśnił lotnik cierpliwie — to nie wybiera. Widzę: pola nie obsiane, no to siadłem.

              Stosujemy system trójpolowy, dlatego nie obsiane — tłumaczył się przewodniczący. — Może pola zechcecie obejrzeć albo dokumentację sprawdzić? Proszę do zarządu.

              A na co mi wasz zarząd! — rozzłościł się lotnik, widząc, że przewodniczący do czegoś zmierza, ale do czego — nie wiadomo. — Chociaż dobrze. Jest w zarządzie telefon? Muszę zadzwonić

              Co tak zaraz dzwonić? — obraził się Gołubiew. — Popatrzyli byście najpierw co i jak, z ludźmi pogadali.

              Słuchajcie towarzyszu — jęknął lotnik błagalnie — co wy mi tu głowę zawracacie? Po co mam z ludźmi gadać? Ja ze swoimi zwierzch­nikami muszę porozmawiać.

„Proszę bardzo, jaka mowa — odnotował w duchu Gołubiew — na towarzyszu i bez mięcha. I z ludźmi gadać nie chce, ale od razu z górą”.

              Wasza sprawa — powiedział tonem skazańca. — Ja tylko myślę, że z ludźmi pogadać nigdy nie zawadzi. Ludzie wszystko widzą, wszystko wiedzą. I kto tu przyjeżdżał i kto co gadał, i kto pięścią w stół walił.

Ale co tam! — machnął ręką i zaprosił lotnika do bryczki. — Siadajcie, poruczniku, podwiozę. Dzwońcie sobie, ile chcecie.

Kołchoźnicy znów się rozstąpili. Gołubiew usłużnie podsadził lotnika na dwukółkę, potem wgramolił się sam, a resor po jego stronie wygiął się tak, że omal nie pękł.

2

Oficer dyżurny jednostki, kapitan Zawgorodny, siedział na ganku sztabu w rozchełstanej bluzie, w dawno nieczyszczonych butach, pokry­tych gęstą warstwą pyłu i omdlewając z gorąca przyglądał się temu, co działo się koło bramy koszar, tam gdzie mieściła się kompania dowo­dzenia.              r ag* A oto, co się tam działo ^Czerwonoarmista ostatniego roku służby, Iwan Czonkin, malutki, krzywonogi, w zadartej pod pasem bluzie, w fu­rażerce naciągniętej na wielkie, czerwone uszy, i w zsuwających się owi- jaczach, stał wyprężony na baczność przed sierżantem szefem kompanii J Pieskowem i ze strachem wlepiał w niego zaczerwienione od słońca oczy>

Szef, spasiony blondyn o rumianych policzkach, siedział rozwalóny na ławeczce z niemalowanych desek i założywszy nogę na nogę palił papierosa.

              Padnij! — z cicha, jakby niechętnie, zakomenderował szef i Czon­kin posłusznie rąbnął na ziemię.

              Powstań! — Czonkin zerwał się na nogi. — Padnij! Powstań! Padnij! Towarzyszu kapitanie — zawołał szef do Zawgorodnego — która tam na waszym złotym?

Kapitan spojrzał na swój wielki zegarek produkcji Zakładów im. Kirowa (nie złoty, rozumie się, sierżant żartował) i odpowiedział leniwie:

              Wpół do jedenastej.

              Tak wcześnie — poskarżył się sierżant — a gorąc już taki, że skonać można. — Odwrócił się do Czonkina: — Powstań! Padnij! Powstań!

Na ganek wyszedł służbowy Alimow.

              Towarzyszu sieżancie — zawołał — do telefonu!

              Kto? — zapytał szef oglądąjąc się z niezadowoleniem.

              Nie wiem, towarzyszu sierżancie. Głos taki zachrypnięty, prze­ziębiony jakby.

              Zapytąj — kto?

Służbowy znikł za drzwiami, a sierżant odwrócił się do Czonkina:

              Padny! Powstań! Padnij!

Alimow wrócił, podszedł do ławki i patrząc ze współczuciem na rozpłaszczonego w kurzu Czonkina zameldował:

              Towarzyszu sierżancie, dzwonią z łaźni. Pytają, czy mydło sier­żant będzie sam pobierał, czy kogoś przyśle.

              Przecież widzisz, że jestem zajęty — powiedział sierżant z har mowanym gniewem. — Powiedz Trofimowiczowi, żeby pobrał. I znów do Czonkina: — Powstań! Padnij! Powstań! Padnij! Powstań!

              Ej tam, szefie — zainteresował się Zawgorodny. — A za co ty go tak?

f— A bo to oferma, towarzyszu kapitanie — chętnie wyjaśnił sierżant i znów rzucił Czonkina na ziemie: — Padnij! Służbę już kończy, a salu...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin