Scott Paul - DZIEŃ SKORPIONA - KIK.rtf

(2864 KB) Pobierz

PAUL SCOTT

DZIEŃ SKORPIONA

 

PROLOG

W wąskiej uliczce pewnego miasta, zamieszkałego prze­ważnie przez ludność hinduską, w dzielnicy lichwiarzy, autor spotkał kiedyś pewną muzułmankę. Wydało mu się, że przyszła tam po pożyczkę. Miała na sobie burkę, 6w niehigieniczny strój, który okrywa kobietę od stóp do głów, przemieniając ją w symbol nieudolności magistratu w walce z brudem miejskim, i nie pozwala dostrzec jej oczu spoglądających przez wąską szparkę na wesoły świat, oczu kobiety pełnej pokus, lecz nie kuszącej; ów ubiór, który zapewne podsyca jej pożądania, ale gasi nadzieje na ich spełnienie. Pomyślcie o niej ze współczuciem, albo­wiem podniecenie było dla niej torturą.

Idąc ciągnęła za sobą smugę zapachu wody Chanel nr 5, który pozwalał się domyślać, że potrzebuje ona pieniędzy, albowiem lubi kosztowne drobiazgi. A może niewiasta ta miała buntowniczą duszę lub męczyła się pod naporem chaotycznych myśli i pragnień. Jednakże mogła też być ule­głą żoną, która używa tego pachnidła dla przyjemności swego męża, nieświadoma, że zapach tej wody jest także zaproszeniem dla innych mężczyzn... a może znalazła się w tym dniu na uliczce lichwiarzy tylko dlatego, bo była to najkrótsza droga do meczetu. Działo się to bowiem w pią­tek, a Koran powiada: „Wierni, gdy usłyszycie w piątek we­zwanie do modlitwy, spieszcie się uczcić Allaha i po­rzućcie wszelakie zajęcia. Gdybyście tylko to zrozumieli, stałoby się dla was jasne, że jest to najpewniejsza droga

do szczęśliwości. Potem, po skończonej modlitwie, rozejdź­cie się i rozglądajcie pilnie, albowiem Allah zgotował wam szczodre dary.” Może więc, po nabożeństwie, zamie­rzała wrócić tą samą.drogą, którą przyszła.

Jeżeli szła na modlitwę, to na pewno do Wielkiego Me­czetu, który wznosi się w. samym sercu miasta. Minaretów jest w Ranpurze bez liku, ale ten jest najwyższy i jedyny w całym mieście, z którego do dziś rozbrzmiewa wezwanie do modlitwy; inne meczety Ranpuru nie są już domami bożymi. Jedne rozpadły się w gruzy, inne, mniej zrujno­wane, przeznaczone zostały przez magistrat na magazyny. Wprawdzie w Ranpurze mieszkają jeszcze muzułmanie, ale minęły już dni, gdy w czasie wielkich uroczystości id al-fitr — pod koniec ramadanu — i id al-adżha — dzie­siątego dnia ramadanu — meczety nie mogły pomieścić ty­sięcy wiernych z miasta i wiosek rozsianych na okalającej go równinie. Przeminęły owe dni, gdyż wierni opuścili to miasto. Garstka pozostałych nosi do dziś żałobę po znajo­mych i krewnych, którzy wybrali islam, ale nigdy nie dotarli do ziemi obiecanej, umierając po drodze — jedni śmiercią gwałtowną, inni powaleni chorobą. Gdy odbywali tę wędrówkę koleją, mijali niekiedy pociąg zatłoczony pa­sażerami jadącymi z krainy islamu, ludźmi, którzy nie wy­brali religii Proroka i nie chcąc mieszkać w tym kraju, po­stanowili opnścić swą ojczyznę i domy rodzinne. Oni także nosili żałobę w sercach po tym wszystkim, co musieli zo­stawić, po znajomych i krewnych, którzy wyruszyli z nimi w pqdiOóż, ale nie dożyli jej końca. Część tych niedobit­ków osiedliła się w Ranpurze, który był i do dziś jest miastem bardzo rozległym, siedzibą władz prowincji. Są tam świątynie i miejsca do kąpieli na brzegu świętej rze­ki, z kamiennymi schodami i kremacyjnymi ghatami. Kil­ka mostów łączy brzeg północny z południowym, mniej ludnym od północnego, na którym wraz z postępem margi­nalnej i przypadkowej industrializacji wyrosły fabryki, za­kłócając spokój krajobrazu lasem kominów, wyższych od najwyższego minaretu. Z samolotu można dostrzec w tej ekspansji miasta, postępującej od jego starożytnego zaląż­

ka, geometryczną prawidłowość. Wędrując po mieście pie­szo nie widzi sią tej prawidłowości (z wyjątkiem dzielnicy wschodniej, gdzie z wojskową pedanterią ludzie, którzy także już odeszli, zbudowali drogi i pomieszczenia dla miejscowego garnizonu), a samo centrum jest gmatwaniną wąziutkich uliczek i placyków targowych, w których łat­wo można sią zgubić, a gdy już straci się orientację, zwątpić, czy zna ktoś krótszą drogę do meczetu lub w ogó­le gdziekolwiek, nie mówiąc o tym, czy potrafi ją zna­leźć. Stojąc tak można dojść do wniosku, że nawet naj­dłuższe życie nie wystarczyłoby do poznania tej dzielnicy, gdyż plątanina uliczek wydaje się zamierzona, jakby wy­nikająca z głębokiego przekonania o konieczności kurczo­wego trzymania się razem, aby nie zginąć w kraju, który w najlepszym razie jest obojętny, w najgorszym zaś jaw­nie wrogi wobec osiadłych w nim ludzi.

Z labiryntem uliczek i tłocznych bazarów graniczy prze­stronna dzielnica, nosząca kiedyś dumną nazwę dzielnicy rządowej, dzielnica szerokich arterii i obszernyclj willi z ogrodzonymi dziedzińcami, która swe apogeum osiąga w palladiańskim rozmachu siedziby Rządu Stanowego oraz gmachach Sekretariatu i Zgromadzenia Ustawodawczego; idąc nadal w kierunku wschodnim obok placu rewii, szko­ły państwowej, szpitala i atelier filmowych, dostajemy się do dzielnicy wojskowej, którą ktoś porównał do Aldershot, z tą jednak różnicą, że budowniczowie nie wykarczowali drzew, lecz zadrzewili teren, gdyż cień jest w tym kraju ważniejszy od przestrzeni. Tak oto znaleźliśmy się w innej epoce, pod przemożnym wrażeniem, że ludzie z małej da­lekiej wyspy, zwanej Anglią, którzy osiedlili się tu i zbu­dowali te domy, pragnęli formami architektonicznymi od­dać najwierniej swe poczucie swobody, dysponując na­reszcie bogactwem wolnej przestrzeni, krajem o gigan­tycznej powierzchni, posiadającym idealne warunki dla udowodnienia w praktyce i teorii ich niezwykłego talentu organizacyjnego i administracyjnego. Ale nawet i tutaj przestrzeń jest ograniczona i ze zdziwieniem stwierdzamy istnienie granic, określonych i uznanych, poza które się

nie posunięto, zagospodarowując wytyczony teren racjo­nalnie i bez ekstrawagancji. Jednakże na zmniejszenie skali było już za późno, zagęszczenie zabudowy stało się niemożliwe, i w rezultacie każda droga i każdy budynek tworzą zamkniętą całość, przypominając twierdzę w stanie permanentnego oblężenia.

Gdyby ktoś w takiej miejscowości jak Ranpur chciał wskazać świadectwa, że wyspiarze ci pozostawili po sobie rzeczy o trwałej wartości, z łatwością wymieniłby inwe­stycje i obiekty użyteczności publicznej, które stanowią wi­domy tego dowód: szosy, linie kolejowe i telegraficzne — fundamenty nowoczesnego systemu komunikacji, Sąd Naj­wyższy — sanktuarium skomplikowanego kodeksu cywil­nego i karnego, szkołę średnią — bramę do uniwersytetu, Zgromadzenie Ustawodawcze — ostoję swobód demokra­tycznych, Sekretariat — siedzibę administracji cywilnej, zor­ganizowanej na wzór i podobieństwo zawiłego systemu an­gielskiego, kluby dla pielęgnowania wykwintnych manier i ogłady towarzyskiej, kantyny i koszary, Upewniające znakomite warunki dla wiernej służby ojczyźnie. Bez wątpienia wszystko to stanowi spadek ¡po tych ludziach,, spuściznę obejmującą także język i koślawe mogiły na angielskim cmentarzu Świętego Łukasza, w najstarszym sektorze terenów garnizonowych, z płytami nagrobkowymi, które często informują o przedwczesnej śmierci, przecię­ciu nici życia w młodości lub w sile wieku i żalu towa­rzyszącym zawsze niedokończonej pracy.

Ale nie te rzeczy robią największe wrażenie na cudzo­ziemcu, gdy w wędrówce po Ranpur ze przemierza dziel­nicę rządową, potem błąka się po uliczkach starego miasta (gdzie traci orientację i spotyka w dzielnicy lichwiarzy kobietę ubraną w burkę), a w końcu wraca obok Sekre­tariatu, Zgromadzenia Ustawodawczego, siedziby Rządu Stanowego do starej dzielnicy wojskowej, szukając pun­któw stycznych z rzeczywistością sprzed lat dwudziestu, dajmy na to śladów wydarzeń w Bibighar Gardens. Naj­bardziej uderza go coś, co nie ma żadnego pomnika, ale co rzuca się w oczy na każdym kroku, a mianowicie, że

w Ranpurze i w innych miejscowościach podobnych do Ranpuru Anglicy dawnego pokroju wyczerpali swe możli­wości twórcze.

W odległości ponad trzystu dwudziestu kilometrów na południo-zachód od Ranpuru, ale jeszcze w granicach pro­wincji, której Ranpur jest stolicą, leży miasto Premana- gar, a jakieś osiem kilometrów dalej, dokładnie w tym miejscu, gdzie wznosiło się kiedyś starożytne miasto o tej samej nazwie, fort Premanagar.

Nazwę fortu najłatwiej wymawia się „Premman’ugger”. Anglicy starej daty nazywali go Premah’n’gh, silnie akcen­tując drugą sylabę, połykając natomiast trzecią i czwartą, co nadawało mu jakąś specjalną rangę, jak w przypadku, gdy „dom” nazywamy „gmachem”. Zbudowany przez Radżputów został on częściowo zniszczony, a potem od­restaurowany naprędce przez Mogołów, którzy obronili go przeciwko Marathom, ale utracili na rzecz Anglików. W połowie XIX stulecia fort był siedzibą angielskiego dżentelmena o mętnym pochodzeniu, niejakiego Turnera, który żył z rozboju, utrzymując w tym celu kompanię najemników, nazwaną przez siebie „kawalerią Turnera". Ludzie jego terroryzowali całą okolicę i, jak wieść głosi, duszą i ciałem oddani byli swemu przywódcy. Oprócz „ka­walerii” Turner miał sześć żon i niewielką fortunkę, którą stracił w KaJkucie, hazardując się nieszczęśliwie, aby zdo­być pieniądze na kupno siódmej. Zginął w zamieszkach, które większość historyków powstania z roku 1857 prze­oczyła, gdyż — jak się zdaje — stanowiły one epizod bez przyczyn i następstw. Stary dagerotyp prezentuje nam Turnera jako mężczyznę z bokobrodami, o nieruchliwych, wyblakłych oczach, prawdopodobnie niebieskich. Pewne poszlaki wskazują? że został zamordowany. Jego ochotnicy albo zginęli razem z nim, albo powędrowali w świat w po­szukiwaniu nowych przygód, a w konsekwencji „kawa­leria Turnera” nie pozostawiła po sobie żadnego śladu, który przekazałby potomności imię jej dowódcy. Ponoć, jak. to było wtedy we zwyczaju, porwano go na lądzie i przymusowo wcielono do załogi jakiegoś statku, ale

zbiegł w Madrasie i postanowił szukać szczęścia w głębi kraju. Nie ma to znaczenia. Ciało jego jest pogrzebane symbolicznie w fundamentach innej zrujnowanej już twierdzy — twierdzy Imperium Brytyjskiego.

W fundamentach fortu w Premanagarze pochowane są prawdziwe zwłoki, gdyż taki obyczaj panował w tym kraju w dawnych czasach. Rodzice młodzieńców (czasem także ich żony), których zamurowywano żywcem, aby za­pewnić fortecom pomyślność, otrzymywali sowite wyna­grodzenie. Historia fortu była jednak pasmem niepowo­dzeń, ale już dawno wyjaśniono ich przyczyny, albowiem okazało się, że skarbnik księcia radżputańskiego, który zbudował tę warownię, przywłaszczał sobie pensję osiero­conej rodziny przez całe pięć lat, nim ojciec pogrzebanego żywcem chłopca zdobył się na tyle śmiałości, by udać się do dygnitarza wyższego rangą od skarbnika i poskarżyć na swoją krzywdę. Nie wiemy, jaki los spotkał skarb­nika i jego oskarżyciela. Ale to tylko domysły. Pachnie to legendą, sfabrykowaną w późniejszych czasach, aby wy­jaśnić lub upamiętnić owo fatalne w skutkach zdarzenie. Najbardziej na serio potraktowali to oczywiście Anglicy. Odziedziczywszy fort w stąnie częściowej rujnacji, z peł­nym samozaparcia szacunkiem nie ruszyli ani jednego kamienia, jak gdyby przerażeni myślą, że najmniejsza zmiana może obrócić się przeciwko nim. Do roku 1939 fort był aresztem, a jednocześnie magnesem dla posiwia­łych pułkowników, którzy wyżywali się tu w ćwiczeniach wojskowych, zapomniawszy, że jako rumiani porucznicy nie mogli pojąć, jak można z musztry uczynić główne za­danie swego życia.

Po roku 1939 fort stał się więzieniem — zamiast wojsko­wych osadzano tam osoby cywilne. Ołaejmował on fun­damenty starego muru zewnętrznego, szczątki ograbionej świątyni hinduskiej w zrównanej z ziemią okolicy Bramy Południowej, masywny i do dziś dobrze zachowany mur wewnętrzny, ładny meczet, dwie studnie, maszt flagowy i otoczony murem dziedziniec z czerwonej, ubitej ziemi. Na dziedzińcu tym, od sierpnia 1942 do dnia zwolnienia,

najwybitniejszy więzień fortu starał się zabić czas pielęg­nując założony przez siebie ogródek. Ślady-jego pozostały do dziś. Gdyby miał więcej szczęścia od Turnera, pamięć

0              nim mogłaby przetrwać dzięki drogiemu dla Hindusów zwyczajowi nadawania sławnym miejscom imienia ich za­łożyciela lub najznakomitszego mieszkańca. Ale tego miej­sca nie nazwano ogrodem Kasima. A zresztą był to tylko skraweczek lichej ziemi.

Poniżej wzgórza, na którym czerwony masyw fortu trwa w swej funkcjonalnej agonii, znajdują się inne ruiny — stanowisko wykopaliskowe z roku 1926 ekipy Francuzów, której kierownik, profesor Lebrun, został uznany przez ko­misarza okręgu i gubernatora prowincji za persona non grata, ponieważ pewna angielska dama, miss Frayle, wy­stąpiła przeciwko niemu z oskarżeniem, że zaproszenie jej do obejrzenia wykopanego fryzu z hinduskimi scenami erotycznymi było pretekstem do zrobienia jej nieobyczaj- nej propozycji. Ekspedycja wyjechała do Pondichery, z ga­lijskim humorem znosząc hańbę i kolektywnie wzrusza­jąc ramionami. Dociekliwi Anglicy, którzy w okresie póź­niejszym zainteresowali się wykopaliskami w Premanaga- rze, uznali owe sceny erotyczne za nieatrakcyjne, a nawet za tak niewinne, że skompromitowana miss Frayle spako­wała manatki i wyjechała do Persji.

Za -tymi ruinami ściele się równina zniszczona przez czas, suszę, okresowe powodzie i niedbałość człowieka: kompleks wyschniętych łożysk rzecznych, zwanych tu nal- larni, i porośniętych skąpą trawą pagórków, na których do dziś pasą się rozdzwonione stada owiec, szukając cienia pod rzadkimi drzewami i krzewami o anemicznych liś­ciach zażółconych pyłem zwiewanym z pasów ziemi, bieg­nących po obu stronach gościńca. Na tle jałowego pejzażu szosa ta wygląda jak nabrzmiała tętnica. Życiodajna krew tego kraju — ruch pojazdów — sączy się nią wątłym, nie­regularnym strumyczkiem. Nawet dziś można stać przez godzinę na poboczu drogi, słysząc tylko owcze dzwonki

1              gwizd wiatru ślizgającego się po telegraficznych dru­tach. Wiatr jest gorący. W południe migotliwe, przelewa­

li

jące się powietrze deformuje sylwetkę fortu. Z pewnej odległości wywołuje to wrażenie mirażu i w niektórych porach roku, gdy panują odpowiednie warunki klimatycz­ne, można tu zobaczyć prawdziwy miraż — szybującą nad ziemią, niekiedy odwróconą kopię fortu. Anglicy, obser­wując to zjawisko, zwykle myślą wtedy o Kiplingu i A. E. W. Masonie i wyglądają zachodu słońca, albowiem jest to czas odświeżenia ciała i odprężenia się po pracy — pracy na pewno wyczerpującej.

Wizerunki Ranpuru i fortu w Premanagarze są pierw­szymi w galerii portretów w tej opowieści.

Księga pierwsza WIĘŹNIOWIE

* ** wfcftifca-**

kTXi*4j6g|ji%Spy »•*4 2&sAftjnM

CZĘSC pierwsza ARESZTOWANIE — ROK 194.2

1

Eks-premier Mohammed Ali Kasim został aresztowany w swym domu w Ranpurze o piątej rano w dniu 9 sierpnia 1942 przez wyższego oficera policji angielskiej, który przy­jechał samochodem z eskortą motocyklistów, dwoma uzbrojonymi konwojentami i nakazem aresztowania wy­stawionym na mocy Ustawy o obronie Indii. Oficer czekał przed zamkniętą, żelazną bramą dziesięć minut, nim czo- kidar dobudził się służącego, który ocucił drugiego służące­go, a ten z kolei obudził Kasima. Gdy oficer wchodził do domu, Kasim, w pidżamie, stał już w westybulu.

              Dzień dobry — {»wiedział były premier. — Przykro mi, że tak wcześnie wyrwano pana z łóżka. Pan po mnie?

              Niestety, taik — odparł oficer. Kasim rzucił okiem na nakaz aresztowania, zaprosił oficera do hallu i za­pewnił go, że nie będzie musiał długo czekać. Po chwili weszła pani Kasim i zaproponowała mu herbatę, ale po­dziękował, gdyż wydało mu się, że w takich okolicznoś­ciach nie wypada mu korzystać z jej uprzejmości. Skinęła głową, jakby uznając to za oczywiste, i poszła pomóc mę­żowi w przygotowaniu się do drogi.

. Po dziesięciu minutach państwo Kasim weszli razem do hallu.

              Gdzie pan mnie teraz zabiera? — zapytał Kasim.,.

Oficer zawahał się.

              Mam rozkaz1 zawieźć pana do Radź Bhawan | Nic więcej nie wiem.

              To tylko wstępna formalność. Przecież to niemożli­we, żebym siedział tam do końca wojny. Mam jednak na­dzieję, że nie będzie to więzienie w Kandipat. Tam jest wilgotno i ponuro.

Odwrócił się do żony, uścisnął ją, a oficer odszedł, spo­glądając na jeden z wielu portretów, wizerunek starszego Hindusa z piersią obwieszoną wspaniałymi odznaczeniami: zapewne ojca eks-premiera. Zauważył podobieństwo. Ro­dzina Kasimów zawsze była zamożna i wpływowa. Dom był duży i dostatnio urządzony, ale przesycony ostrym za­pachem indyjskiej kuchni i perfum, który wszyscy Anglicy uważali za drażniący i niezbyt kulturalny albo kulturalny tylko w tym znaczeniu, że należy z wyrozumieniem odno­sić się do różnic między społecznościami starymi a nowo­czesnymi.

              Jestem gotów — powiedział Kasim.

              Czy nie zabiera pan żadnych rzeczy?

              Tylko to — wskazał na małą walizkę i zrolowaną pościel, które stały ustawione pod ścianą. — Spakowałem się wczoraj wieczorem, zaraz po otrzymaniu wiadomości

o              wyniku głosowania w Komitecie Kongresu w Bombaju. Uważałem, że zaoszczędzi nam to czasu.

Oficer spojrzał na bagaż i chcąc zataić wrażenie — zdziwienia i lekkiego rozdrażnienia — ściągnął usta. Listy osób i zarządzenia w sprawie aresztowań przygotowywano już od pewnego czasu, jednakże w ścisłej tajemnicy, a sa­me aresztowania ze zrozumiałych powodów miały być zu­pełnym zaskoczeniem.

Bez słowa pochylił się i wziąwszy walizkę i pościel po­szedł do samochodu, gdzie odebrał je jeden ze służą­cych, którzy zbiegli się co do jednego i stali kręgiem na dziedzińcu, żeby zobaczyć, jak ich pan idzie do ,więzie- nia.

Było jeszcze ciemno. Pani Kasim nie wyszła z domu. Anglik odczekał, póki Kasim nie usadowi się na tylnym siedzeniu, potem skinął głową motocyklistom, a gdy ci

uruchomili motory, wsiadł do samochodu i zatrzasnął drzwiczki. Mając najbardziej nieprzyjemną część zadania za sobą, poczuł ogromną chęć na papierosa. Sięgnął do kieszeni. Postanowił poczęstować Kasima papierosem, aby mu okazać, jak wysoko ocenił jego zachowanie. Gdy - nie­dawno odstawiał do aresztu jednego z członków Kongresu, doszło do żenującej sceny: przez ćałą drogę musiał wysłu­chiwać sarkastycznych docinków, obelg i kazania o nie­sprawiedliwościach brytyjskich rządów w Indiach. Kasim był wzorem opanowania i nienagannych manier. Ale był on muzułmaninem, a muzułmanie to ludzie czynu, a nie krzykacze. Zachowują się jak normalni ludzie i z chwa­lebną godnością potrafią skłonić się przed nieodwołalnym wyrokiem losu. Przypomniawszy sobie, że Kasim jest mu­zułmaninem, a więc zapewne nie pali, oficer taktownie zrezygnował z papierosa.

              Przykro mi — rzekł sir George Malcolm.

Znajdowali się w dużym, wysokim gabinecie, w którym

w roku 1937 Kasim stawił się u poprzedniego gubernatora i wysłuchał oficjalnego i dość chłodnego zaproszenia do utworzenia rządu, a w październiku 1939 zgłosił się u niego ponownie i wręczył pisemną rezygnację całego rządu. By­wał w tym gabinecie wiele razy, ale te dwie chwile naj­bardziej utrwaliły mu się w pamięci.

              Proszę się nie usprawiedliwiać — rzekł. — Czy Gandhi też ma być aresztowany?

              Tak sądzę.

              A Komitet w Bombaju?

Gubernator skinął głową i po chwili dodał:

              Tym razem zasięg akcji jest rzeczywiście szeroki. Nawet pańscy koledzy z komitetów okręgowych pójdą pod klucz.

Za ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin