James Rollins - Indiana Jones i Królestwo Kryształowej Czaszki.odt

(386 KB) Pobierz
JAMES ROLLINS



 

 

 

JAMES ROLLINS

 

 

 

Indiana Jones

i Królestwo kryształowej czaszki

 

 

 

Tytuł oryginału:

Indiana Jones and the kingdom of Crystal Skull.

 

 

Tłumaczenie:

Paweł Martin

 

 

George‘owi Lucasowi i Stevenowi Spielbergowi za to, że potrafili zmienić fanów takich jak ja w bohaterów przemierzających mrok

 

 

1546 rok

Vuelta...

 

Francesco de Orellana zrobił kilka ostatnich chwiejnych kroków ku krawędzi urwiska. Na skraju przepaści padł na kolana. Ogromna pustynna równina rozpościerała się setki metrów pod nim. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Francesco wpatrywał się w wypalony kamienisty krajobraz – odbicie jego własnej duszy. Z wysokości dostrzegał dziwne obrazy wyżłobione w powierzchni ziemi. Ogromne, rozciągające się na wiele kilometrów kamienistej równiny figury małp, owadów, węży, kwiatów i przedziwnych wielokątów.

Przeklęta przez Boga ziemia demonów. Nigdy nie powinien był tu przybywać.

Zerwał z głowy konkwistadorski hełm i rzucił za siebie. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca wbił swój rapier w rozgrzaną piaszczystą ziemię. Hiszpańskie głownia i rękojeść wyglądały jak krzyż.

Modlił się o wyzwolenie, przebaczenie i zbawienie.

El dios querido, me perdona.

Ale za zbrodnie, które popełnił, nie było przebaczenia.

Krew spływała z jego złoconej zbroi, z miecza i napierśnika. Krew ludzi, których zabił własnymi rękami.

Złotym sztyletem podciął gardła bliźniakom, Iagowi i Isidrowi. Mieczem zaszlachtował Gaspara jak świnię, a barczystemu Rogeliowi gładko odjął głowę. Uciekającego Oleosa zabił sztychem w plecy, Diega dosłownie ściął z nóg rapierem. Krzyki ostatniego z ludzi ścigały Francesca aż nad skraj otchłani.

Ale teraz wszystko ucichło. Mord dokonany.

Vuelta...

Zasłonił twarz dłońmi i wbił paznokcie głęboko w skórę. Miał nadzieję, że pozbędzie się rozkazu rozbrzmiewającego w jego głowie, i przeklinał się w myślach za popełnione świętokradztwo. Ale rozkaz pozostał. Silny impuls drążył jego mózg niczym zardzewiały hak, niczym kleszcze zaciskające się wzdłuż kręgosłupa. Był w pułapce.

Od tygodni uciekał przed tym przeklętym miejscem. Uniósł ze sobą skarby, które rzuciłyby na kolana królów, a królowe doprowadziły do łez. Zdobył skrzynie pełne złota i srebra, rubinów i szmaragdów. Kilka dni drogi dzieliło go od statku oczekującego w zatoczce.

Był tak blisko.

Vuelta...

Padł na ziemię obok swej broni i błagał o wyzwolenie. Dopiero gdy zapadł zmrok, uległ rozkazowi trawiącemu jego ciało. Z każdym krokiem dzielącym go od tej przeklętej doliny to jedno słowo brzmiało coraz głośniej w jego głowie. Nie było ucieczki. W końcu zrozumiał, że nie jest w stanie iść w kierunku oczekującego statku. Niczym owad uwięziony w bursztynie, nie mógł wykonać żadnego ruchu. Została mu tylko jedna droga.

Jego ludzie nie mieli takich obaw. Paplali jak dzieci, podekscytowani drogą do domu. Dzielili się wielkimi planami i marzeniami, które zrealizują dzięki zdobytym bogactwom. Nie słuchali go, gdy mówił im o powrocie. Spierali się z nim, to prosząc, to przeklinając. Chcieli zabrać skarb i ruszyć w kierunku statku, nawet gdyby mieli zostawić Francesca samemu sobie.

A on pozwoliłby im na to.

Jednak w swej chciwości chcieli zabrać także to, co należało tylko do Francesca. Miarka się przebrała! Zaślepiony nienawiścią, wykosił ich niczym zboże. Nic go nie mogło powstrzymać.

Vuelta...

Nareszcie był sam. Nareszcie mógł zawrócić.

Kiedy słońce zniknęło za horyzontem i zapadła noc, podniósł się z ziemi, wziął hełm i rapier. Był gotów usłuchać rozkazu. Ruszył wzdłuż ciemnego zbocza. Wtem jego wzrok przyciągnął jakiś ruch.

Poniżej z cienia skał wyłoniły się postacie. Wychodziły z rozpadlin i z pni powykręcanych drzew.

Nadchodziły ze wszystkich stron wprost na niego. Słyszał trzask nagich kolan i stukot twardych pięt.

Nadciągała bezcielesna armia... armia szkieletów.

Zbladł. Cofnął się, już całkiem pewny, że jest naprawdę potępiony. Nieumarli kroczyli ku niemu.

Szli zabrać go do piekła. Tam było jego miejsce.

Krzyknął w nocne niebo – nie ze strachu, lecz z rozpaczy nad swą na wieki potępioną duszą. Zawiódł, nie usłuchał rozkazu drążącego jego myśli. Bezlitosne, nieugięte trupy szły mu na spotkanie. Jego krzyk rozdarł ciemność. Lecz Francesco de Orellana słyszał tylko jedno słowo.

Vuelta...

 

 

CZEŚĆ I

 

MIASTECZKO ZAGŁADY

 

 

Rozdział 1

 

Półwysep Jukatan, 1957 rok

 

W każdym kamieniu zapisany był kawałek historii...

Podczołgał się na środek okrągłej komnaty. W jej podłodze wyrzeźbiono kalendarz Majów – ogromne koło z koncentrycznych okręgów glifów, wrzynających się głęboko w skałę. Przed nim otoczony kręgami, wznosił się ogromny posąg głowy pierzastego węża. Zębata paszcza rozwierała się szeroko, gotowa pochłonąć nieostrożnych śmiałków. Była wystarczająco szeroka, aby pomieścić dorosłego mężczyznę.

Co jednak się w niej kryje? Musiał się dowiedzieć.

Gdyby tylko mógł tam sięgnąć...

Próbował posuwać się szybciej, ale sufit był za nisko. Nie mógł nawet unieść się na łokciach. Wierni musieli prześlizgiwać się po podłodze na podobieństwo węży – może dla uczczenia boga Majów Quetzalcoatla, pierzastego węża. Tyle że ten, kto właśnie nawiedził komnatę, nie nosił stroju z piór, tylko wytarte spodnie khaki, wyblakłą skórzaną kurtkę lotniczą i sfatygowaną brązową fedorę.

Utytłany w błocie czołgał się po wapiennej podłodze. Na Jukatanie lało od tygodnia. Ostatnie promienie słońca były tylko odległym wspomnieniem. Co gorsza, na noc zapowiedziano tropikalną burzę. Jak tak dalej pójdzie, będą musieli wycofać się z porośniętych dżunglą ruin na wybrzeżu.

– Indiana! – dobiegł go głos ze szczytu schodów za plecami.

– Jestem trochę zajęty, Mac! – odkrzyknął.

– Słońce zaszło, kolego! – poganiał go przyjaciel. Brytyjski akcent zdradzał zaniepokojenie. – Wiatr się wzmaga. Przed chwilą przeleciał mi koło głowy kokos.

– To tylko tropikalna burza!

– Indy, to huragan!

– No dobra, niech będzie, taka większa tropikalna burza! Co nie zmienia faktu, że jestem ciut zajęty. Nie ruszę się stąd, dopóki nie zobaczę, co ukryto wewnątrz tego posągu. Najwyraźniej coś ważnego.

Indy odkrył tajne wejście do świątyni dwa dni wcześniej. Znajdowała się pod miastem Majów, na środkowym wybrzeżu Jukatanu. Po wielu godzinach ostrożnych wykopalisk udało się im odsłonić pochyły szyb wiodący do ukrytej komnaty. Przez całe stulecia dżungla skrywała go przed wścibskimi spojrzeniami i lepkimi paluchami rabusiów.

Indy odczytywał kalendarz, sunąc po podłodze. Zewnętrzny pierścień przedstawiał mit stworzenia według Popol Vuh, świętej księgi Majów. Datowała ona początek świata na 13.0.0.0.0 4–Ahwa 8–Kumk’u, czyli 13 sierpnia 3114 roku p.n.e. Kolejne koncentryczne kręgi przedstawiały historię plemienia Quiche – szczepu Majów, który osiedlił się głównie na terenach obecnej Gwatemali. Znaków ich pisma nigdy nie odnaleziono tak daleko na północy. Te tutaj opowiadały historię narodzin i wyniesienia Quetzalcoatla.

Indy zignorował dotkliwy ból kolan i czołgał się dalej ku środkowemu kręgowi i wznoszącej się z niego rzeźbie. Ostatni pierścień obwieszczał ostatni dzień kalendarza i zarazem datę końca świata – 21 listopada 2012 roku.

Pięćdziesiąt pięć lat od teraz.

Czy świat naprawdę skończy się tego dnia?

Ruszył dalej. Będzie jeszcze czas, żeby się tym martwić.

Dotarł wreszcie do głowy wężowego boga i wsunął latarnię między kamienne kły. Poniżej paszczy otwierała się mała komnata – bez podłogi. Był to po prostu otwór, jak gardziel kamiennej bestii. Gardziel mroczna i głęboka – zbyt głęboka, by dojrzeć dno – ale odpowiadająca szepczącym echem.

Indy wsunął się w paszczę i obniżył latarnię. Dojrzał błysk srebra, lecz ciemności nie pozwalały dostrzec żadnych szczegółów.

– Indiana! – zawołał znów Mac. – Co tam wyprawiasz?

– A niby jak to wygląda?

– Wygląda, jakby cię pożerał wąż!

Indy aż się wzdrygnął. Jego najgorszy koszmar. Przekręcił się i zdjął z ramienia bicz. Przywiązał skórzany rzemień do uchwytu latarni i opuścił ją w głąb czeluści. Ciemność cofała się z wolna przed blaskiem światła. Ściany studni wydawały się wykonane z surowego, polerowanego wapnia.

Wreszcie światło wydobyło z ciemności źródło srebrzystego blasku: była to po prostu woda przepływająca dnem gardzieli. Szyb otwierał się na jedną z wielu podziemnych rzek przecinających porowate wapienne wybrzeże Jukatanu. Takie rzeki i tunele, ciągnące się na setki kilometrów, tworzyły tu istny podziemny labirynt. Majowie uważali je za przejścia do kolejnego życia.

Indy opuścił latarnię nieco niżej. Nurt rzeki był wartki, prąd zdradziecki. Tygodnie ulew i nadciągający tajfun podniosły poziom wody. Jednak woda, choć bystra, była krystalicznie czysta. W blasku latarni już niemal widział ostatni glif wyryty w dnie koryta rzeki.

Wsunął się głębiej w rozwartą paszczę posągu. Zwisał z głową w dół studni, ramiona wyprostował na całą długość. Glif znalazł się wreszcie w zasięgu wzroku. Indy od razu go rozpoznał. Te same ryty widział na nadprożu jednej ze świątyń. Sylwetka człowieka do góry nogami, jakby spadał, symbolizująca narodziny ludzkości.

A może było to dosłowne ostrzeżenie przed...

Za późno. Krawędź kamienia odłamała się pod jego ciężarem i Indy runął w dół. Serce podeszło mu do gardła, tłumiąc okrzyk zaskoczenia i przerażenia. Próbował czepiać się ścian; rozłożył szeroko nogi, usiłując powstrzymać upadek. Wszystko na próżno. Ściany były zbyt gładkie.

– Indy! – zdążył jeszcze usłyszeć krzyk Maca.

Pierwsza wpadła do wody latarnia – i natychmiast zgasła. Potem w odmęty runął sam archeolog. Zimny prąd przeszył go chłodem do szpiku kości, jakby próbując wydusić dech z piersi. Indy zmusił się do wstrzymania powietrza. Bezlitosny prąd porwał go w głąb tunelu. Obracał się wokół własnej osi w całkowitych ciemnościach, starając się trzymać nogi przed sobą, gdy rzeka unosiła go coraz dalej i dalej.

Oto co mnie spotyka za zabawianie się z wężami.

 

Oddział brnął przez mrok targanej burzą dżungli. Wiatr wyginał korony palm i świszczał między gałęziami. Rzęsisty deszcz chłostał niemiłosiernie każdy odsłonięty kawałek skóry. Ulewa zmieniała się w ciężkie kurtyny wody, gotowe utopić człowieka, nim ten zaczerpnie powietrza. Przedzieranie się przez dżunglę było istną torturą, jednak światła obozu prześwitywały już przez listowie, obiecując koniec wędrówki.

Potężna grupa uderzeniowa, w goglach, hełmach i pełnym kamuflażu, kroczyła przez las niczym armia glinianych żołnierzy, na wpół rozsieczonych przez burzę.

Ale nic nie mogło ich powstrzymać. Przywódca grupy miał wyraźne rozkazy. Zabezpieczyć klucz.

Zabić pozostałych.

 

Płynąc w ciemności, Indy wciąż wstrzymywał oddech.

Przed oczyma zatańczyły mu punkciki światła. Pomyślał, że to z braku tlenu – płuca rozpaczliwie się go domagały. Po co dalej się opierać? – przemknęło mu przez głowę. Potem jednak zdał sobie sprawę, że światło jest prawdziwe. Jaśniało przed nim, przebijając się przez mrok wypełnionego burzową wodą kanału.

Od chwili, gdy wpadł do studni, rozpaczliwie chwytał się jednej nikłej nadziei. Wybrzeże.

Porośnięte dżunglą ruiny znajdowały się ledwie pół kilometra od klifowego wybrzeża Jukatanu. Istniało całkiem spore prawdopodobieństwo, że podziemna rzeka uchodzi bezpośrednio do morza.

Zmusił się, by jeszcze trochę wytrzymać bez oddychania.

Naraz ciemność ustąpiła przyćmionemu światłu burzy. Tunel rozszerzył się w niewielką grotę. Sklepienie było na tyle wysoko, że Indy mógł wreszcie wystawić głowę na powierzchnię i zaczerpnąć potężny haust powietrza, dając ulgę spragnionym płucom. Jednocześnie dojrzał przed sobą ujście rzeki. Zachmurzone niebo w oprawie lian. Rzeka wypływała ze skały, zmieniając się w wodospad. Słyszał jego ryk przebijający się przez pomruki grzmotów i łoskot bijących o brzeg fal przypływu.

Wciąż był bardzo wysoko.

Jednak nie mógł walczyć z prądem. Wystrzelił z otworu w pionowej ścianie klifu niczym korek z butelki szampana. Zdążył jeszcze dostrzec rozciągające się poniżej ostre skały i rozbijającą się o nie spienioną wodę.

Zawisł na moment w powietrzu i strzelił z bicza. Latarnia dawno już roztrzaskała się na kawałki, ale rękojeści bicza nie puściłby za żadne skarby świata. Ściskał ją żelaznym chwytem, jakby od tego zależało jego życie.

Bo zależało.

Ze zręcznością zrodzoną tyleż z praktyki, ile z paniki sięgnął batem sterczących ze ściany klifu korzeni drzewa, które lata erozji wydobyły na powierzchnię.

Gdy bicz zahaczył o korzenie, Indy chwycił skórzaną rękojeść oburącz i opadł z powrotem ku ścianie klifu. Uniósł nogi w samą porę, by zamortyzować uderzenie. Mimo to mocno walnął w ścianę i posiniaczył sobie cały lewy bok.

Wreszcie zawisł nieruchomo w powietrzu, ciężko dysząc z wysiłku i bólu.

Uderzył weń wiatr i krople deszczu. Dudnienie grzmotu przeszyło go aż do szpiku obolałych kości. Nie miał wyboru – musiał ruszać dalej. Zaczął się wspinać i podciągać. Deszcz siekł go w plecy jak obuchem, próbując zwalić w dół. Ciemne chmury kłębiły się złowrogo nad głową. Na szczęście klif poorany był rozpadlinami, dającymi dobre oparcie dlanóg. Wejście na szczyt i wczołganie się na górę zajęło mu dobre piętnaście minut.

Leżał twarzą w dół, tuląc się do bezpiecznej ziemi.

Wyobrażał sobie przepływającą pod nim rzekę: najpierw wpadł do paszczy węża, potem pokonał serpentynę jego cielska, by wreszcie wystrzelić z drugiej strony. Faktycznie, rzeka przypominała kształtem wielkiego gada.

Indy wzdrygnął się na wspomnienie słów Maca. „Wygląda, jakby cię pożerał wąż!” Cóż, może tak się właśnie stało. Obejrzał się za siebie, wyobrażając sobie widowiskowe wypryśniecie z drugiej strony węża. Mac mu nie popuści. Zapewne znajdzie bardziej dosadne słowa, by opisać, jak błyskawicznie opuścił węża od tylnej strony.

Tak czy siak, zdołał się wydostać.

Z jękiem dźwignął się na czworaki.

Dość miał na dziś węży – czy to żywych, czy to z kamienia.

Czując, jak pali go każde włókno mięśni, wstał i zaczął oddalać się od klifu. Bolały go plecy i głowa, a nogi uginały się pod ciężarem ciała. Przez następnych kilka dni będzie lizał rany.

Burza się wzmagała. Nie czekając dłużej, ruszył przez ruiny. Kluczył w labiryncie piramid schodkowych i kamiennych domów, tworzących skomplikowany wzór. Obóz leżał po drugiej stronie zespołu świątynnego, na skaju gęstej dżungli. Nie zważając na dobiegające zza pleców głuche wycie wiatru, Indy szedł ku światłom mrugającym w oddali. Co chwila rozlegał się huk grzmotu. Ogromne krople deszczu uderzały o ziemię z siłą kartaczy. Obszedł ruiny i ruszył prosto do obozu. Mac pewnie się tam zamartwia.

Cóż, ucieszy się na jego widok.

Krańcowo wyczerpany, ogłuszony przez burzę, Indy wkroczył do obozu. Dopiero po chwili zauważył, że coś jest nie tak. Niemal potknął się o pierwsze ciało – rozpłaszczone na ziemi, z twarzą zanurzoną w błocie. Odskoczył ze stłumionym okrzykiem.

Głośny wystrzał z karabinu zagłuszył nawet gromy. Dobiegł ze środka małego obozu.

Po nim odezwał się automat.

Hieny cmentarne albo miejscowa partyzantka.

Klnąc na czym świat stoi, Indy wycofał się na skraj dżungli. Poza batem nie miał przy sobie żadnej broni. Gdyby tak okrążyć obóz, zaskoczyć samotnego wartownika, może zwędzić pistolet albo karabin...

Zdążył się odwrócić, gdy ze skąpanego w deszczu lasu wyłoniły się cienie. Żołnierze – cali pokryci błotem, z goglami na oczach i bronią wymierzoną prosto w jego pierś. Wypchnęli kogoś na otwartą przestrzeń. Mężczyzna opadł na kolana; ubranie miał w strzępach i był cały we krwi.

Mac.

Podszedł do niego olbrzym w hełmie i goglach. Nie nosił żadnych insygniów, ale widać było, że to on tu dowodzi. Mac aż rozdziawił usta ze zdumienia.

– Indy! Jak...? Widziałem, jak pożarł cię ten cholerny wąż!

– Najwyraźniej przyprawiłem go o niestrawność.

Indy podszedł do przyjaciela i pomógł mu wstać. Mac westchnął, patrząc na okrążających ich żołdaków.

– Lepiej było zostać z wężem.

 

 

Rozdział 2

 

Nevada, 1957 rok

 

Pustynia niesie śmierć nieostrożnym.

Lekcja numer jeden. Przyswajasz ją szybko albo wcale.

Sierżant Jimmy Wycroft zmiażdżył skorpiona obcasem, z zadowoleniem wsłuchując się w chrzęst pękającego pancerza. Stał w towarzystwie dwóch innych żandarmów w cieniu pokrytej warstwą pustynnego kurzu strażnicy. Jedną ręką osłaniał oczy przed blaskiem popołudniowego słońca. Poza spłachetkiem cienia rzucanym przez strażniczą budę słońce spiekało pustkowie na skwarkę. Zrudziałe pustkowie Nevady z rzadka upiększały krzewy bylicy i kaktusy. Martwy krajobraz, jeśli nie liczyć piaskowych diabłów – gnanych wiatrem miniaturowych burz piaskowych – i z rzadka przemykających piesków preriowych i pełznących grzechotników.

Nic dziwnego, że pełen dramatyzmu pustynny pościg przykuwał całą uwagę mężczyzn.

Ponad kilometr dalej krajobraz przecinały dwa pióropusze kurzu, ciągnące się za parą pojazdów ścigających się po dwupasmówce. Dziwaczne to były zawody: stareńki ford roadster z 1932 roku przeciwko przysadzistej wojskowej ciężarówce z platformą do przewozu osób.

Stojący po lewicy Wycrofta kapral Higgins nie odrywał od oczu lornetki, komentując wyścigi tak barwnie, jakby opisywał Kentucky Derby.

– Teraz ruch forda – relacjonował.– Wyprzedza ciężarówkę po łuku... Idą łeb w łeb!

Tuż obok drzwi strażnicy leżały dwie dziesięciodolarówki przyciśnięte kamieniem. Dżentelmeński zakład.

Wycroft uśmiechnął się pod nosem. Postawił na forda – czyli na drużynę gości. Na bucie ciężarówki widać było wojskowe oznaczenia; tak samo na sztabowym fordzie i dwóch dżipach podążających w ślad za ścigającymi się samochodami. Wojskowy konwój podążał zapewne do któregoś z posterunków położonych w odludnej okolicy. I naraz kilka minut temu nie wiedzieć skąd wyskoczył roadster. Przemknął obok konwoju przy wtórze okrzyków kierowcy i pasażerów. Rozrabiające nastolatki robiły tyle hałasu, że ich wrzaski niosły się echem przez pustynię aż do samotnej strażnicy. Wojskowa ciężarówka ruszyła w pościg – najwyraźniej jej kierowca był równie znudzony jak stacjonujący na spieczonej słońcem pustyni żandarmi.

– Patrzcie, mój rumak się nie poddaje! – zawołał Higgins, który stawiał na ciężarówkę.

– Mijają Atomie Cafe.

Wycroft wytężył wzrok. Patrzył, jak dwa pióropusze kurzu, jeden mniejszy, drugi większy, mijają starą kafeterię z neonem w kształcie pocisku balistycznego.

– Roadster zarzuca tyłem... ciężarówka obejmuje prowadzenie! Szanse są wyrównane!

– Czy nie powinniśmy skontaktować się przez radio z konwojem? – wtrącił się trzeci strażnik, szeregowy Mitchell. Był nowy i denerwował się na myśl o naruszeniu procedur. Za grubymi szkłami okularów kryła się chłopięca twarz żółtodzioba. Zerknął ku siatce ogrodzenia zwieńczonej zwojami drutu kolczastego. Bramę zamknięto na kłódkę. – Przecież teren jest zamknięty? Mieliśmy czekać na dalsze rozkazy...

Wycroft machnął tylko ręką. Stacjonował na pustyni od pięciu lat i wiedział, że trzeba chwytać każdą okazję na odrobinę rozrywki, kiedy się tylko nadarza.

– Podnoszę stawkę do dwudziestu – oznajmił. – Roadster wygrywa.

– Dobra nasza! – ucieszył się Higgins. – Wchodzę!

Oba samochody mknęły autostradą coraz szybciej. Szły zderzak w zderzak. Gołym okiem nie sposób było rozróżnić ich sylwetek.

Higgins nie odrywał lornetki od oczu.

– Roadster znów wysuwa się na prowadzenie – oznajmił łamiącym się głosem.

Wycroft uśmiechnął się. Ford był starszy o dwadzieścia pięć lat, ale sierżant dobrze znał ten model. Pracował przy takich w warsztacie ojca w Muncie w Indianie, kiedy był nastolatkiem. Roadstera wyposażono w sześciocylindrowy silnik dwurzędowy i wał korbowy z przeciwwagą. Przyśpieszał do setki w niecałe siedem sekund. Wycroft nie musiał nawet czekać do końca wyścigu.

Higgins zaklął szpetnie.

Echo niosło przez pustynię okrzyki triumfujących nastolatków.

– Skąd pan wiedział, sierżancie? – spytał Higgins, z ponurą miną opuszczając lornetkę.

– Mądrość przychodzi z wiekiem, kapralu.

Wycroft schylił się po wygraną. Schował banknoty do kieszeni, otrzepał mundur z kurzu, osłonił oczy i znów zapatrzył się na pustynię.

Hen, daleko wojskowa ciężarówka zwolniła w chmurze pyłu i dymu z rury wydechowej. Dotoczyła się do nieoznakowanego zjazdu i skręciła z autostrady na wąską, krętą drogę wspinającą się ku ich posterunkowi. Reszta konwoju podążyła jej śladem.

– Mamy towarzystwo, chłopcy – stwierdził niepotrzebnie Wycroft. – Ogarnijcie się trochę – dodał.

Nie mieli dużo czasu na przygotowania.

Ciężarówka, sztabowy ford i dwa dżipy toczyły się z łoskotem pod górę, wyrzucając kłęby spalin z potężnych dieslowskich silników.

Wycroft wyszedł z cienia strażnicy na drogę. Uniósł dłoń w kierunku zbliżającej się ciężarówki. Starał się zachować stoicki spokój i profesjonalny wyraz twarzy.

Ciężki pojazd zatrzymał się ze zgrzytem hamulców.

Kiedy stanął, Wycroft obszedł szoferkę, by znaleźć się od strony pasażera. Higgins i Mitchell zostali przy strażnicy od strony kierowcy. Mitchell poprawił okulary.

Okno było opuszczone. Wystawał przez nie łokieć pasażera.

– Przykro mi, panowie – rzekł Wycroft do siedzących ludzi w środku tonem służbisty – ale mam dla was złe wieści. Cały teren jest objęty zakazem wstępu. Testy broni, rozumiecie. Zamknięte przez całą dobę. To dotyczy także was.

Drzwi stojącego za ciężarówką forda otworzyły się w chmurze piasku i kurzu. Wygramolił się z niego potężny jegomość: jakieś dwa metry wzrostu, góra mięśni, ponad sto kilo żywej wagi. Jego twarz wyglądała jak wyciosana z kamienia.

Bez wahania ruszył w kierunku sierżanta.

Wycroft aż cofnął się z wrażenia – ale nie na widok rozmiarów przybysza. Zaskoczyły go srebrne orły zdobiące epolety mężczyzny.

– Pułkowniku – zasalutował szybko.

Oficer postąpił jeszcze krok w jego stronę.

Wycroft rzucił okiem na swoich ludzi. Oni także wzmogli czujność. Mitchell wyprostował się tak gwałtownie, że aż okulary zsunęły mu się z nosa.

Wycroft nie dał się zastraszyć. W końcu miał swoje rozkazy.

– Pułkowniku, obawiam się, że pana to też dotyczy. Dowództwo przesłało rozkazy bladym świtem. Nie można ich unieważnić.

Wąskie usta pułkownika wygięły się ni to w uśmiechu, ni to w grymasie pogardy. Nadal się nie odzywał.

– Sir... – rzekł Wycroft, wściekły sam na siebie za błagalny ton.

Pułkownik zrobił kolejny krok. Teraz Wycroft mógł dostrzec drapieżny błysk jego jasnobłękitnych oczu. Mężczyzna wciąż milczał. Cała sytuacja zaczynała robić się dziwna.

Wycroft położył dłoń na kaburze.

Z tyłu ciężarówki dobiegł głośny trzask. Opadła tylna klapa i z wnętrza wysypali się żołnierze. Poruszali się z zabójczą zwinnością. Ich uniesiona broń była wyposażona w tłumiki.

Wycroft wyszarpnął pistolet. Za późno.

Pułkownik uderzył go w ramię z taką siłą, że cała ręka mu zdrętwiała, a pistolet upadł w piach.

Sierżant stracił równowagę. Poczuł, jak coś drobnego uderza go w pierś. Jakby małe piąstki. Ale przecież nikt go nie dotykał...

Jednocześnie poczuł ból i usłyszał dziwnie cichy odgłos strza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin