Staropolskie powieści T 1.doc

(685 KB) Pobierz

STAROPOLSKIE POWIEŚCI

H. Wł. Wojcichiego,

Tom I.

„Bóg to sowicie nagradza,

Gdy kto swój cnoty nie zdradza:

Bo potćm w wielkićj zacności Użył żywota radości.”

Mikołaj Hej. (Żywot Jozepha I6&6 r.)

DO

MIKOŁAJA WISŁOCKIEGO.

Jeżeli z chęcią zapuszczamy myśl w dnie na- szćj młodości, i odżywiamy się jćj wspom­nieniem, to równie drogą sercu naszemu, po­winna być upłyniona przeszłość narodowa i pamięć tych prastarych postaci, które juz dawno spoczęły w mogiłach, i zniknęły z gro­na naszćj społeczności bez śladu.

Wiedziony świętą czcią dla zgasłych przod­ków w tćj obywatelskiej gorliwości, zebrałeś znaczny zbiór portretów owych antenatów,


#

co poszły w poniewierkę i złą niepamięć. Pa­trząc na ten szacowny zbiór wizerunków, przy­pominają się wyobraźni mojćj, owe staropol­skie komnaty, jakie głęboko wyryły się w pa­mięci z lat jeszcze dziecinnych: w nich z na­leżną poszanowane częścią, były dla młodego pokolenia pięknym wzorem zachęcającym do prawości w życiu, a usług idia kraju.

Gorące słowa podania rodzinnego, przywią­zane do każdego wizerunku, otaczały też ka­żdy aureolą poczciwćj sławy, z którćj najwy­datniej promieniły, głęboka wiara, serdeczna miłość, hart duszy, ,J(męztwo niezłomne i po- święcenie.

śi' Kiedy w dniach troski, bólu, chcę odetch­nąć swobodniej i nawołam wspomnienia moich dni młodości, mogę powiedzieć, że w każdym, mam obfity połów, drogocennych pereł prze­szłości.

A,              _

Wychowany w ćlomu, który gromadził w so­


#

bie, dziś już znikłe typowe postacie, pozna­łem, od Kuimy, co zasłynął porwaniem Sta­nisława Augusta, wielu konfederatów Bar­skich, uczestników wielkiego sejmu i Konsty- tucyi 3. Maja: wojowników z lat 1792 i 1794: dworzan pomienionego Króla, jak i z upadłych dworów magnatów polskich. Następnie to Le- gjonistów, to z armii xięstwa Warszawskiego, która była zawiązkiem wojska królestwa Pol­skiego.

Sam lud Starej- Warszawy zacząwszy od Jana Kilińskiego, pomiędzy rzeźnikami, sze­wcami i rybakami i w. i. miał wiele wydat­nych figur, które się wybitnie odznaczają^, głęboko w pamięć młodą wrażały.

Kiedy na rynku Starego - miasta (a wtedy na środku, wznosił odwieczne mury swoje, ów Ratusz z czasów panowania piastów Ma­zowieckich) odbywała się uroczystość proces- syi na Boże-ciało: cechy stojące pod swymi chorągwiami, odznaczały się starodawnym, okazałym i bogatym strojem polskim. Obok ubioru, tak w całśj postaci, jak w samych obli­czach, miałeś zachowany wiernie typ narodo­wy, nie mieszany z krwią obcą.

Nietylko Warszawa, dochowała wtedy wy­raźne ślady przeszłości swojej, i kraj cały był bogaty, w wiele pamiątek z lat dawnych.

Pamiętam dobrze, w całości zamek fiadzi- wiłłowski w Białej na Podlasiu, wktórym za­kończył życie, głośny w dziejach panowania Stanisława Augusta, książę Panie-Kochanku: pamiętam portrety tej zamożnej rodziny, ro­zwieszone we wspaniałych salach i komnatach okazałego zamku. Przypominam sobie dobrze, ową chwilę przestrachu, gdy straszliwa nad­płynęła burza, jak przy huku piorunów, je­den uderzył w lewe skrzydło zamku; i smutku, gdym nazajutrz ujrzał część dachu i ściany bocznćj, od niego zwalonej. Był to cios pierw­szy, co uderzył w stare mury wspaniałego gmachu, a padły z nim z nieba, słowa wy­roku: ruina i zagłada. Od tśj bowiem chwi­li, żadna ręka nienaprawiła wielkiśj szczer­by: zaczęto wybijać okna, wykradano drzwi, oddzierano marmurowe płyty z posadzek: część obrazów przewieziono do Nieświeża, więcśj rozchwytano. Za tym zamkiem, szumiała głu­cha puszcza, co zachowała w sobie wiele o- stępów dziewiczych!

Wiele prócz Bialskiego, utrzymywało się jeszcze w całości starożytnych zamków, pa­łaców i dworów szlacheckich po całej Polsce. W każdym najdowałeś mnóstwo pamiątek prze­szłości, to w księgach dawnych, to w rękopi- smach, zbrojach, zabytkach ubiorów polskich, to niewieścich to męzkich i obrazach. Wszyst­ko zniknęło prawie bez śladu.

Żywe słowo tradycyi narodowśj, ozłacało każde domowe ognisko w najskromniejszym dworku. W nim to jedynie, zachowały się drogocenne wspomnienia pszeszłości, których żadna kronika, żadne dzieje czy pamiętniki, niezapisały na swoich kartach. One, odchy­lały ciemną zasłonę i pokazywały w nieznanym blasku obrazy, wielkie postacie wielkich mę­żów Rzeczypospolitej, i tę poczciwą gawiedź szlachecką, co nie szukała sławy i rozgłosu, ale gotowa zawsze do poświęcenia, rzucała dom, rodzinę, gdy zawołała krajowa potrze­ba. Skromna w życzeniach zostawiała na pa­mięć potomkom, swój wizerunek to zbroje, to kilka kart w Syha-rerum rodu swego, i sza­blę doświadczoną: a gdy chęci nie było do pisma, w ustnćj opowieści przekazywała pa­mięć czynów swoich, które wiernie ojciec sy­nowi, a ten swym następcom podawał.

Owoż z tych podań, z tych tradycyj żywego słowa, zebrany wątek, składam w niniejszym

Syha- rerum, i przypisuję wam zacny oby­watelu, pewny gościnnego przyjęcia.

Książka ta, dobrze się pogodzi z galeryą portretów staropolskich, zebranych przez Was z takim trudem i poświęceniem.

Warszawa 14 Kwietnia 1860 r.

K. Wł. Wójcicki.


I.

w zapadłym oslępie Ostrołęckiej puszczy, w po­śród zielonej dąbrowy, po nad strugą źródlanej wody, z pod liściastych konarów kilkuwiecznych dębów i ogromnych a wybujałych sosen, co składały wiel­ką pasiekę pszczół leśnych, wychylał się dach sło- miasty a omszony, szczególnej budowy obszernego dworu szlacheckiego. Wiodła doii wązka drożyna, zdała od bitego (a zwykle błotnego i piasczystego) gościńca.

Stał on w takim zagaju, na takiej uboczy że • chyba zbłąkany podróżny, mógł tu zawitać. Na staje nawet podszedłszy nieujrzałeś tego dworu, bo oprócz gęstwia puszczy, co go ocieniało, zakry­wały do koła wysokie wały sypane umyślnie, i okalały go wraz z obszernym dziedzińcem, ogro­dem i zabudowaniami gospodarczemi.


#

Wśród tych wysokich wałów i głębokich na kilka sążni rowów, zapełnionych czystą wodą ze strugi zasilanej źródłami, wprost ganku dworskie­go, stała zmutowana z kamieni polowych grani­towych, brama z niską wieżycą i zwodzonym mo­stem. Tędy jedyne było wnijście do tak samot­nego w puszczy dworu. Brama ta co wieczór za­mykana, a przy niej czuwał zawsze broimy sta­rzec już, ale krzepki i czerstwy, mając na podłę­czu i trąbkę myśliwską i starą rusznicę, codzien­nie świeżo nabitą i podsypaną suchym prochem. Kiedy zwiedziono most na łańcuchach, i zamknię­to bramę, chyba ptakiem dostałeś się do dworu Ło oprócz szerokich a głębokich foss, wysokie wały tak gęsto na samej wyżynie swej przero­sły drzewami i cierniem, że ostry topor długą- by miał pracę żeby przez nie wyżłobić sobie przej­ście potrafił.

W nizkiej wieżyczce zegar wybijał każdą go­dzinę, z lipy przy ganku, dzwon budził do pracy czeladkę; zapowiadał godzinę obiadu, a w pół wie­czerzy dawał hasło do ave marja. Podszedłszy pod te wzniosłe wały, słyszałeś dwa szczególne, ciche szmen: w poraniu, gdy słońce rozświeciło tę u­stroń, z wybujałych sosen brzęk niezliczonych rojów pszczół leśnych, co wylatywały na pracę z ułów, i za wałami gwar życia rolniczy, skrzyp pługów i wozów, rżenie koni, poryk bydła, be­czenie owiec i odzew ptastwa domowego. Wszy­stko to pomieszane po kroplistej rosie, odbijało w tej ustroni puszczy, i harmonijnie zlewało się z szumem drzew i tonami Iigawek pastusznych, alboli z trąbką myśliwską i graniem ogarów.

Pomimo tego pozoru obronnego zamczyska, jak tylko dzwon na lipie uderzył z wezwaniem do pracy, spadał most zwodzony, a tę chwilę ogłaszał stary strażnik przygrywką pojezduego, i zaraz za- dudniał pod kopytami bydła idącego na paszę do puszczy, podkutemi kołami pługów i wozów wy­jeżdżających na poblizkie łąki i trzebieże leśne wy­robione w pola, gdzie siano oziminę i jarzynę. Z wnętrza bramy dopiero w całości dwór ten mo­głeś obejrzeć. Zbudowany z drzewa miał dwana­ście przodowych okien; ganek obszerny wspierał się na czterech słupach z modrzewia, w nim dwie wielkie ławy dębowe służyły do siedzenia. Przed nim zaraz wznosiła się ogromna lipa, pod którą bezpieczną w czasie ulewy mogło znaleźć ochronę z dziesięciu jeźdźców. W około ogromnego pnia tej lipy, ławka z grubych bali wzywała do spo­czynku. Dwór miał dach podwójny, wysoki jak to bywało we wszystkich staropolskich budowach, tuż przy nim stanowiący prawe skrzydło, wznosił się z grubego muru budynek dwupiętrowy wysmukły, a cienki bo o czterech tylko oknach, który nosił ślady na sobie, jakby resztka ze starożytnego zamczyska. Wskazywały to okna małe kończaste, gotyckie, z szybami w ołów oprawnemi.

Gdy dwór pokrywał dach słomiany, budynek ów, miał dachówkę; między oknami pierwszego piętra w nyszy, stała z kamienia wyciosana po­stać Matki Bozkiej z Dzieciątkiem Jezus na ręku: przed tym wizerunkiem Bogarodzicy wiecznie go­rzała lampa, a w dnie uroczyste poświęcone Jej, i co Sobota, wieńce świeże składano z pól, pusz­czy i ogrodu, wiosną i latem, zimową porą z kwia­tów przechowywanych w obszernych komnatach.

Dwie po bokach długie oficyny, mieściły of- ficyalistów dworskich i czeladź dworską; pod wa­łami stał spichlerz murowany i takiż lamusik: stajnie, wozownie, obory, owczarnia, kurniki i chlewy, wszystko ocienione to dębami, to sosną, to lipami: snadź że pierwszy założyciel oznaczając granicę swej posady zachował tu wzrosłą od wie­ków starą dziatwę puszczy, i tyle tylko trzebił tę ustroń, ile konieczna wymagała potrzeba.

Obszerny dziedziniec, w środku ozdobny w tra­wnik rozległy, w około krzewami róż i berberysu osadzony, wysypany żółtym piaskiem wskazywał wykwintną nawet staranność gospodarza. Za dwo­rem rozciągał się wielki ogród: tu już z dzikich drzew puszczy śladu nie zostało; sad owocowy z gęstemi szpalerami lipoweini w półkole rozcią­gał się pod wałami; aleć i te drzewa a szpalery wskazywały że już nie jeden wiek przepłynął, jak je troskliwa ręka tu zasadziła i szczepiła.

Przez trzy sadzawki zarybione przepływała ta sama struga, co wypełniała kryształową wodą głę­bokie fosy; kilka studzien żurawiowych na podwó­rzu i w ogrodzie, zapewniały dostatek wody; tu w ustroni stał mały młynek klekocący co dnia na wiosnę i lato, obracany powstrzymywaną wodą z wyższej strugi, mielący ziarno na potrzeby całej osady.

Słońce wzbiło się wysoko i oświeciło jaskra­wo dwór puszczowy, gdy wązką ścieszką na ma­łym ale żwawym podjezdku wjechał po moście zwodzonym młody podróżny i pod sklepieniem bra­my, zdziwiony nagłym obrazem tego dworu, po­wstrzymał konia. Dziedziniec był pusty, a jednak srebrny głos, młody, dźwięczał wesołą piosenkę ludową. Nasyciwszy oczy widokiem całej osady, wjechał zwolna, i pod ogromną lipą ujrzał śliczne, w kwiecie wieku dziewczę, które ciemny warkocz przystroiwszy w róże, plotło z polnego habru wia­nek i przyśpiewywało sobie. Na widok młodego wędrowca, zakraśniała rumieńcem żywern dziewo­ja, a na ukłon odpowiedziawszy skinieniem główki, powoli przychodząc do siebie z podziwu, zapytała dźwięcznym głosem.

         Az kąd Bóg prowadzi? czy się pan nie zbłą­kał w puszczy naszej, bo to bardzo łatwo.

         Nie łaskawa pani, odrzekł podróżny, zeskaku­jąc z konia, i stanąwszy z odkrytą głową, ujął za rękę i pocałował z uczuciem. Dziewcze nie zwy­czajne ani takich tytułów, ani powitania, upiekło potężnego raka, i słowa wyrzec nie mogło.

         Umyślniem tu przybył proszę pani, mam listy do dziadunia zapewne pani, do pana Rotmistrza.

         Ale jak Pan mogłeś do razu trafić?

        Miałem z Ostrołęki przewodnika, który mnie ztąd dopiero opuścił, gdy pokazał most i bramę.

        A to proszę pana do dworu, dziadzio rad będzie wielce panu bo u nas to gość rzadki; obcy rzadko lu zawadzi, bo jakże trafi, a my tylko w ko­ściele parafialnym widziemy ludzi. Latem, wio­sną, w jesieni to nic jeszcze, bo zielono i kwiaty i ptaszki są, ale zimą to tu aż straszno, słychać tyl­ko jak wilczyska wyją za wałem.

Tak mówiła młoda a piękna przewodniczka nasze­go podróżnego, wiodąc go do ganku, po przywo­łaniu chłopca ze stajni aby odebrał konia.

Wprowadzony do wielkiej sieni, zatrzymał się nieco, gdy dziewcze wyrzekłszy »niech się pan tu chwilkę zatrzyma” znikło mu z oczów.

Całe ściany zakryte były już obrazami olejne- mi zapewnie przodków właściciela, już trofeami myśliwskiemi: rogi łosie, jelenie, zasuszony łeb dzika z ogromnemi kłami, skamieniałe snać wyko­paliska olbrzymich przed potopowych zwierząt, roz- krzyżowane orły, jastrzębie, i sowy, okrywały w o- koło ściany i tej sieni nadawały szczególny wyraz. Po kilku minutach, otworzyły się drzwi boczne, i piękna przewodniczka ozwała się z wdzięcznym u­śmiechem «prosiemy pana, dziadzio już czeka.» Po­dróżny wszedł zatem do pierwszej komnaty. By­ła to duża jadalna izba; potężny kredens zapeł­niony cynowem naczyniem wskazywał to snadnie, wielki stół stał na środku, a był już nakryły, bo wkrótce dwunasta z południa uderzyć miała. Ja­koż za nim przestąpił próg drugiej komnaty usły­szał bijący z wieży zegar, a zaraz i na lipie za­brzmiał silny głos dzwonu zwołujący do stołu.

Komnata do której wszedł, obita była spłowia- łemi już nie co, ale pięknemi jeszcze dywanami; składały one różne sceny myśliwskie w lesie i na polu. Przy jeduem oknie, w dużym krześle sie­dział już siwy starzec, który pokłonił głową, a podając rękę młodemu gościowi wyrzekł;

— Daruj panie bracie, ale nogi nie służą, nie mogę powstać na przyjęcie waszeci, ale wierzta mi że przyjmuje was ochoczo i szczerze, bo gość w dom, Bóg w dom.

Podróżny skłonił się pokornie, ujął podaną rę­kę, ale miasto ją uścisnąć, przejęty poszanowaniem i częścią, pocałował starca. Stary, spojrzał nari uważnie i nad pochyloną głową zrobiwszy znak krzyża:

        Siadajże waszeć, szanujesz wiek siary, to do­brze, Bóg się będzie opiekował waszecią, siadajże proszę. Hanusiu podaj krzeszło. To moja wnucz­ka; jakże ci imię mój młody gościu?

        Tadeusz.... odrzekł.

        No siadaj panie Tadeuszu, wnuczka mi mó­wiła jak się z waszecią zapoznała. To dobre dziec­ko czuwa nad starym .... pieści mnie, powiem waszeci, nicch ją Bóg błogosławi.

I starzec ze łzą w oku, ująwszy w obie dło­nie główkę, dziewczęcia, po...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin