Waltari Mika - Mikael - tom 1.doc

(1894 KB) Pobierz
Mika Waltari

Mika Waltari

MIKAEL

 

Tom I: Mikael Karvajalka

 

Tłum: Zygmunt Łanowski

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

DZIECIŃSTWO

 

l

 

Urodziłem się w dalekiej krainie, którą opisywacze świata nazywają Finlandią. Ten piękny i rozległy kraj mało jest znany ludziom wykształconym: Na Południu wyobrażają sobie, że kraj położony tak daleko na Północy musi być surowy i nie nadaje się na mieszkanie dla ludzi i że jego mieszkańcy są niecywilizowanymi dzikusami, którzy odziewają się w skóry zwierząt i żyją w okowach pogaństwa i zabobonów. Pogląd ten jest zgoła pocieszny.

Finlandia wcale nie jest biedna. Lasy pełne są tam zwierzyny, a w wartkich rzekach dokonuje się wszędzie zyskownych połowów łososia. Mieszczanie z Abo prowadzą ruchliwy handel zamorski, a ludność wybrzeża Zatoki Botnickiej zna się na sztuce budowania okrętów dalekomorskich. Nie brak tam drzewa ani masztowych sosen i z Abo wywozi się do innych krajów, oprócz suszonej ryby i skór oraz artystycznie wykonanych drewnianych naczyń, także surowe żelazo wytopione z rudy pochodzącej z jezior w głębi kraju. Wywóz suszonej ryby i solonego śledzia jest tak bogatym źródłem dochodów, że herezja pewnie dłużej się tu nie utrzyma, gdyż lekceważy dni postu, a święcenie postu według nakazów Kościoła jest nieodzownym warunkiem dobrobytu wielu fińskich mieszczan.

Tyle o kraju, gdzie się urodziłem i wyrosłem, a opowiadam o tym dlatego, żeby wykazać, że nie jestem pochodzenia pogańskiego.

Pewnej nocy, późnym latem, gdy miałem sześć czy siedem lat życia, admirał Jutów, Otto Ruud, przepłynął z flotą niepostrzeżenie obok twierdzy w Abo, omijając śpiące straże, i zaskoczył handlową część miasta niespodziewanym atakiem o świcie. Straszliwa grabież Abo odbyła się w roku 1509, na pięć" lat przed beatyfikacją świętego Hemminga, więc musiałem zobaczyć światło dzienne w roku 1502 lub 1503.

 

2

 

Pamiętam, że ocknąłem się w jakimś łożu. Przykryty owczą skórą leżałem w miękkich lnianych prześcieradłach, a wielkie psisko lizało mnie po twarzy. Gdy odsunąłem jego pysk, pies ogromnie się rozbawił i chwyciwszy mnie ostrożnie zębami za rękę, chciał baraszkować. W jakiś czas potem do łoża podeszła chuda, szaro ubrana niewiasta, spojrzała na mnie zimnymi szarymi oczyma i nakarmiła mnie zupą. Sądziłem, że dostałem się do nieba, i wielce byłem zdziwiony, że kobieta nie ma skrzydeł anielskich. Toteż zapytałem nieśmiało:

—  Czy jestem w niebie?

Dotknęła moich dłoni, szyi i czoła dłonią twardą jak deska i zapytała:

—  Boli cię jeszcze głowa?

Obmacałem głowę i spostrzegłem, że jest obandażowana. Nie czułem jednak żadnego bólu. Zrobiłem więc szybko znak przeczenia, ale natychmiast zabolało mnie mocno w karku.

—  Jak się nazywasz? — spytała —  Mikael — odparłem. Wiedziałem to dobrze, bo ochrzczono mnie imieniem świętego archanioła.

—  Czyim synem jesteś? — pytała dalej.

Zrazu zawahałem się, ale w końcu powiedziałem:

—  Mikaela Konwisarza! — I sam spytałem ciekawie:

—  Czy naprawdę jestem w niebie?

—  Jedz zupę — odrzekła zwięźle. — Ach tak, toś ty syn Gertrudy... Przysiadła na brzegu łoża i pogłaskała mnie lekko po bolącym karku.

—  Jestem Pirjo,   córka Matsa z rodu  Karvajalka — powiedziała.   — Leżysz w moim domu i pielęgnuję cię już od kilku dni...

Wtedy przypomniałem sobie nagle Jutów i wszystko, co się potem wydarzyło. I tak się zląkłem, usłyszawszy jej imię, że nawet zupa już mi nie smakowała.

—  Więc jesteś czarownicą? — zapytałem, choć wcale nie miała wyglądu wiedźmy.

Żachnęła się i zrobiła znak krzyża.

—  To tak mnie nazywają za plecami? — zapytała ze złością. Ale opanowała się i wyjaśniła: — Nie jestem wcale czarownicą, tylko leczę ludzi. Gdyby Bóg i wszyscy święci nie obdarzyli mnie zdolnością uzdrawiania, i ty, i wielu innych zmarłoby w czasie tej klęski.

Zawstydziłem się mojej niewdzięczności, ale z drugiej strony nie mogłem przecież prosić jej o przebaczenie, gdyż wiedziałem, że jest na pewno słynną w Abo czarownicą z rodu Karvajalka.

—  Gdzie są Jutowie? — zapytałem Odpowiedziała, że odpłynęli przed kilku dniami, zabierając z sobą jako jeńców księży, ławników, radnych miejskich i zamożniejszych mieszczan. Abo było teraz biednym miastem, bo Jutowie w ciągu ostatnich lat grabili na morzu najlepsze jego statki. A obecnie zrabowali nawet najcenniejsze kosztowności z katedry. Powiedziała mi też, że już ponad tydzień leżę w jej domu, trapiony gorączką i bólami.

—  Ale jak się tu znalazłem? — zapytałem wpatrując się w nią, a w tejże chwili ujrzałem, że jej głowa zmienia się w dobroduszny koński łeb. Nic się jednak nie zląkłem, bo wiedziałem, że czarownice mogą zmieniać postać. Pies podbiegł do mnie, machając ogonem, i lizał mi ręce, a ja znów widziałem moją gospodynię w ludzkiej postaci. Nie wątpiłem już dłużej, że jest czarownicą, a równocześnie poczułem do niej duże zaufanie.

—  Masz końską twarz — powiedziałem nieśmiało.

Poczuła się tym dotknięta, ponieważ, jak to zwykle kobiety, była próżna, choć jej najlepsze lata minęły już bardzo dawno. Opowiedziała mi, że wykupiła się od grabieży, wyleczywszy maściami i masażem Juta, kapitana okrętu, który skręcił stopę, wyskakując z żądzy łupu jako pierwszy na ląd.

Trzeciego dnia grabieży miasta jeden z Jutów przyniósł mnie do niej nieprzytomnego i zapłacił jej trzy grosze srebrem? żeby mnie uleczyła. Ten miłosierny uczynek zrobił z pewnością dla zmazania swoich grzechów, bo splądrowanie katedry przyprawiło wielu Jutów o ciężkie wyrzuty sumienia. Z opisu domyśliłem się, że był to ten sam człowiek, który zabił mego dziadka i babkę.

Opowiedziawszy mi, w jaki sposób dostałem się do jej domu, pani Pirjo dodała:

—  Wyprałam twoją koszulę z krwi, a portki wiszą tam na kołku. Możesz się więc ubrać i iść, dokąd chcesz, bo ja dotrzymałam obietnicy, a leczenie było warte więcej niż trzy grosze srebrem.

Nie miałem na te słowa żadnej odpowiedzi. Ubrałem się i wyszedłem na podwórko. Pani Pirjo zamknęła drzwi chaty i poszła opatrywać chorych i rannych, którzy nie dostali się do klasztoru lub do Szpitala Świętego Ducha, i uznali, że jak już koniecznie trzeba umierać, lepiej to zrobić u siebie w domu. Siadłem na schodkach, w słońcu, bo nogi wciąż jeszcze miałem słabe od choroby, patrząc bezmyślnie na bujną letnią trawę i dziwne rośliny w ogródku, i nie wiedząc, dokąd mam pójść. Pies przysiadł koło mnie, objąłem go ramieniem za kark i zapłakałem gorzkimi łzami.

i Tak znalazła mnie pani Pirjo, gdy wróciła wieczorem do domu, ale zerknęła tylko na mnie z niechęcią i weszła bez słowa do wnętrza. Po chwili podała mi przez drzwi kawałek chleba ze słowami:

—  Rodzice twojej matki nieboszczki są już pochowani we wspólnym grobie razem z innymi biedakami pomordowanymi przez Jutów. W całym mieście panuje zupełny zamęt i nikt nie wie, od czego zaczynać na nowo. Kawki skrzeczą już pod okapem twego domu.

Nie zrozumiałem znaczenia tych słów, ale ona wytłumaczyła mi je jaśniej:

—  Nie masz już domu, biedaku — powiedziała. — Nie możesz go odziedziczyć, bo jesteś nieślubnym dzieckiem twojej matki. Według ustnej  obietnicy złożonej  przez Konwisarza Mikaela, syna Mikaela, i jego małżonkę dla zbawienia ich dusz klasztor zabrał ich dom i ziemię, na której stoi.

Także i w tej sprawie nie miałem nic do powiedzenia. Ale w chwilę później pani Pirjo wyszła do mnie jeszcze raz i wetknąwszy mi w dłoń trzy grosze srebrem powiedziała:

—  Weź twoje pieniądze! Niech mi się to liczy na Sądzie Ostatecznym za zasługę, że z miłosierdzia i bez chęci zysku uzdrowiłam cię, biedaku, choć może byłoby lepiej, żebyś umarł. A teraz już zabieraj się stąd i nie zawadzaj mi dłużej.

Podziękowałem pani Pirjo za jej dobroć, poklepałem psa na pożegnanie i zawiązałem trzy srebrne pieniążki w rąbek koszuli. A potem powlokłem się w kierunku mego domu brzegiem rzeki, a po drodze widziałem, że drzwi w domach bogaczy były też powywalane, a z ratusza powyrywano i pokradziono szklane okna. Nikt na mnie nie zwracał uwagi, bo mieszczki zajęte były rozdzielaniem zastrachanych krów, przypędzonych z kryjówek po lasach, a sąsiedzi bobrowali po opuszczonych zagrodach, ratując nadające się do użytku ruchomości, żeby się nie zmarnowały albo nie wpadły w ręce złodziei.

Wszedłem do naszego domu i nie znalazłem tam już nic — ani kołowrotka, ani beczki na wodę, ani garnka czy łyżki, czy choćby najmniejszej szmatki dla okrycia ciała, nic oprócz zakrzepłych kałuż krwi, która nie wsiąkła w twardą polepę. Położyłem się na przypiecku i płakałem gorzko, dopóki mocno nie zasnąłem.

 

3

 

Zbudziło mnie wczesnym rankiem wejście czarno odzianego mnicha. Ale nie przestraszyłem się go, bo twarz miał przyjazną i okrągłą. Pozdrowił mnie w imię boże i zapytał; —  Czy to twój dom? — A gdy odpowiedziałem twierdząco, dodał: — Raduj się, bo klasztor Świętego Olafa przejął to domostwo i oswobodził cię w ten sposób od wszelkich trosk, jakie pociąga za sobą posiadanie dóbr ziemskich. To z pewnością cudowne zrządzenie boskie, że zostałeś przy życiu, żeby oglądać tak radosny dzień, bo musisz wiedzieć, że wysłano mnie tu, żebym oczyścił tę chatę od wszelkich diabelskich podstępów,  które  czyhają w miejscach, gdzie nastąpiła gwałtowna śmierć.

Zaczął sypać sól i kropić święconą wodą z przyniesionego naczynia podłogę i piec, zawiasy drzwi i okiennice, kreślił znak krzyża i mamrotał mocne łacińskie zaklęcia. Potem rozsiadł się na przypiecku, wydobył ze swego zawiniątka chleb, ser i suszone mięso i także mnie poczęstował jedzeniem, mówiąc, że mały posiłek jest konieczny po tak wytężonej pracy.

Gdy już zjedliśmy, powiedziałem, że pragnę kupić mszę żałobną, żeby wyzwolić dusze Konwisarza Mikaela i jego żony od mąk czyśćcowych, bo wiedziałem, iż męki te są okropniejsze od wszelkich ziemskich bólów.

—  Masz pieniądze? — zapytał mnie zacny mnich. Rozwinąłem rąbek koszuli i pokazałem mu moje trzy srebrne pieniążki. Uśmiechnął się jeszcze życzliwiej, pogładził mnie po włosach i rzekł: — Nazywaj mnie ojcem Piotrem, bo Piotr to moje imię, jakkolwiek nie jestem opoką. Nie masz więcej pieniędzy?

Potrząsnąłem głową przecząco, a on zasmucił się wyraźnie i powiedział, że za tak małą sumę nie można kupić mszy żałobnej.

—  Ale — ciągnął dalej — gdybyśmy na przykład mogli ubłagać świętego Henryka, który sam doznał nagłej śmierci z rąk morderców, żeby wstawił się w niebie za dusze tych zacnych ludzi, nie wątpię, że moc tak świętego wstawiennictwa byłaby większa od najlepszej mszy żałobnej.

Prosiłem go, żeby mnie nauczył, jak mam przedstawić moją prośbę świętemu Henrykowi, ale on potrząsnął kwaśno głową:

—  Twoja skromna modlitewka niewiele wpłynie na świętego Henryka. Obawiam się, że utonie jak mysz w cebrze z pomyjami w powodzi modłów, które biją w tej chwili o jego święty tron. Gdyby natomiast jakiś naprawdę mocny w modłach człowiek, który poświęcił całe swoje życie posłuszeństwu, ubóstwu i czystości, zajął się twoją sprawą i na przykład przez tydzień we wszystkich godzinach kanonicznych odmawiał modlitwy za twoich zmarłych dziadków, święty Henryk z pewnością nakłoniłby ucha, żeby posłuchać, o co chodzi.

—  Gdzież znajdę człowieka tak mocnego w modlitwie? — zapytałem pokornie.

—  Widzisz go przed sobą — oświadczył ojciec Piotr z naturalną godnością. To mówiąc, wyjął mi z ręki srebrne monetki i włożył je do swego mieszka. — Eozpocznę modły już dziś przy nabożeństwach o godzinie siódmej i dziewiątej, a potem będę je odmawiał dalej w czasie pierwszych i drugich nieszporów. Ciało moje nie wytrzymuje nocnego czuwania, toteż nasz zacny przeor zwalnia mnie często od nocnych modlitw i nabożeństw. Nie obawiaj się jednak, że twoi drodzy zmarli na tym ucierpią, pomnożę bowiem odpowiednio ilość modlitw w innych porach kanonicznych.

Nie zrozumiałem wszystkiego, co mówił, ale ton jego był tak przekonywający, że czułem, iż złożyłem sprawę w odpowiednie ręce, i kornie mu dziękowałem. Gdy wyszliśmy na dwór, zaparł drzwi, zrobił kilkakrotnie znak krzyża i udzielił mi błogosławieństwa. Potem rozstaliśmy się, a ja zacząłem krążyć koło chaty pani Pirjo, bo nie wiedziałem, dokąd się udać.

Drżałem, że pani Pirjo rozgniewa się, jeśli mnie zobaczy, bo zdążyłem już zmiarkować, że była to kobieta surowa. Toteż trzymałem się w ukryciu, ale gdy zaczął padać deszcz, wśliznąłem się do obory. Ściany jej obrastał mech, na pokrytym darnią dachu rosła trawa i kwiaty, a jedynym mieszkańcem był wieprzek. Patrząc na jego tłuste boki, zacząłem mu zazdrościć, że ma dach nad głową i nie potrzebuje się trapić o jedzenie i picie. Z braku lepszego zajęcia zasnąłem na wiązce słomy, a zbudziwszy się, znalazłem obok siebie wieprzka, który położył się przy mnie tak, że leżeliśmy bok przy boku i grzaliśmy się nawzajem. W chwilę potem weszła pani Pirjo z żarciem dla wieprzka 1  wielce się oburzyła zobaczywszy mnie w chlewiku.

—  Czyż ci nie mówiłam, żebyś się stąd zabierał?! — wybuchnęła. Wieprzek szturchnął mnie przyjaźnie ryjem w bok i podniósł się do koryta. Żarcie składało się ze strączków grochu, buraków, mleka i kaszy. Cicho zapytałem, czy mogę podzielić jedzenie z wieprzkiem. Powiedziałem to nie tyle z głodu, bo zbyt byłem przygnębiony, żeby odczuwać głód — ale dlatego, że wieczerza wieprzka wydała mi się smaczniejsza niż wszystko, co dostawałem do jedzenia u dziadków od bardzo, bardzo dawna.

—  Niewdzięczny i bezczelny chłopak z ciebie — powiedziała gniewnie pani Pirjo. — Uważasz, że wieprz powinien mnie uczyć miłosierdzia, bo grzeje cię swoim ciałem i chętnie dzieli z tobą posiłek? Czyż nie dałam ci trzech srebrnych monet? Za takie pieniądze nawet dorosły chłop potrafiłby zapewnić sobie chleb i dach nad głową na parę mie sięcy. Mieszczanin czy brat cechowy dałby ci za to roczne utrzymanie i przyjął na ucznia, gdybyś umiał z nim pomówić odpowiednio. Dlaczego nie używasz swoich pieniędzy?

Odpowiedziałem, że już je zużyłem. Zapytała, czy uważam się za księcia albo kardynała, że tak wyrzucam pieniądze w błoto. Broniłem się, mówiąc, że wcale ich nie wyrzuciłem w błoto, tylko dałem ojcu Piotrowi, żeby odmówił modły za biedne dusze moich dziadków i w ten sposób uwolnił je od czyśćcowych mąk.

Pani Pirjo przysiadła na progu chlewu, trzymając z roztargnieniem koryto w jednej ręce, żeby wieprzek mógł jeść, drugą zaś podpierając swą długą brodę. Przez chwilę patrzyła na mnie, a w końcu zapytała:

—  Czyś ty niespełna rozumu?

Odparłem, że nie wiem na pewno, jak z tym jest. Dotychczas nikt nie mówił nic takiego o mnie, ale odkąd rozbito mi głowę, życie wydaje mi się bardzo dziwne i zaskakujące.

Pani Pirjo pokiwała głową i rzekła:

—  Mogłabym cię zaprowadzić do Świętego Ducha, gdzie by cię pewnie przyjęli z powodu twego upośledzenia i umieścili razem z innymi półgłówkami, ślepcami i chorymi na padaczkę. Ani przez chwilę bowiem nie wątpię, że usłyszawszy, co mówisz, uwierzyliby, że jesteś słaby na umyśle. Ale jeśli potrafisz trzymać język za zębami i udawać rozsądnego, może uda mi się dogadać z cechem Mikaela Konwisarza i skłonić cechowych braci, żeby zapłacili za twoje utrzymanie aż do czasu, gdy dorośniesz na tyle, żeby zarabiać na chleb.

Prosiłem o wybaczenie, że nie umiem składnie przemawiać, ale nigdy nie rozmawiałem dużo z nikim, bo gdy mówił Mikael Konwisarz, trzeba go było słuchać bez sprzeciwu, a gdy głos zabierała babka, prawiła tylko o okropnościach piekła i grozie ognia czyśćcowego, a w tych sprawach wiadomości moje były tak nikłe, że nie mogłem jej nic odpowiedzieć.

—- Ale — dodałem — znam za to kilka słów po niemiecku i po szwedzku, a nawet po łacinie.

Nikt nigdy nie odzywał się do mnie tak przyjaźnie i wyrozumiale jak pani Pirjo i tak mnie to rozpaliło, że natychmiast odbębniłem wszystkie obce i niezrozumiałe słowa, które z jakiegoś powodu utkwiły mi w pamięci — z kościoła, z mieszczańskich kramów, z cechowej gospody, z portu, jak na przykład salve, pater, benedictus, male, spiritus, pax vobiscum, haltsmaul, donnerwetter, sangdieu, i heliga kristus. Gdy zadyszany kończyłem wyliczanie, pani Pirjo zatkała rękami uszy. Ale że nie miałem nic do stracenia, opowiadałem dalej, że wiem, jak  Wygląda wiele liter, i umiem napisać swoje imię. A gdy mi nie wierzyła, Wziąłem patyk i nakreśliłem w błocie, najlepiej jak potrafiłam, MIKAEL. Pani Pirjo nie umiała wprawdzie czytać, ale zapytała, kto mnie nauczył tej sztuki. Odparłem, że nikt, ale że z pewnością szybko nauczę się czytać, jeśli ktoś zechce mnie uczyć.

Gdy tak rozmawialiśmy,  dzień zbliżył się ku końcowi i zaczęło zmierzchać. I skończyło się na tym, że pani Pirjo zaprowadziła mnie do izby, zapaliła łojówkę i zaczęła obmacywać moją ranę kościstymi palcami. Powiedziała, że igłą i nicią zszyła mi skórę na głowie, ale rana ropieje, więc przemyła ją, obłożyła pleśnią i pajęczynami i obandażowała na nowo. Dała mi także jeść i pozwoliła spać w łożu pod derką za swoimi plecami, prosiła tylko, żebym jej w nocy nie dotykał, bo jest dziewicą, choć nazywają ją panią Pirjo. Nie rozumiałem, czego się z mojej strony obawiała, ale obiecałem, że jej nie tknę.

Tak oto doszło do tego, że zostałem u pani Pirjo. Pomagałem jej we wszystkim, zbierałem łajna czarnych kogutów, wycinałem koniom włos z ogona i runo z karków baranów w mieszczańskich oborach oraz szukałem miejsc, gdzie rosły pożyteczne zioła lecznicze, i zrywałem je przy nowiu księżyca. Najważniejsze jednak było to, że ojciec Piotr na jej prośbę uczył mnie pisać i czytać oraz kształcił w sztuce rozwiązywania rozmaitych pożytecznych zadań rachunkowych za pomocą różańca.

 

 

4

 

Rana na głowie spowodowała widocznie całkowitą zmianę w moim życiu i charakterze, czego skutki pozostały nawet gdy rana zagoiła się i włosy pokryły bliznę. Okazałem się dzieckiem żywym, ciekawym i pojętnym i zapomniałem, że dawniej byłem bojaźliwym płaksą, który nie śmiał sam odezwać się do kogoś obcego. Pani Pirjo nie biła mnie ani nie straszyła, lecz traktowała dobrze i szanowała za to, że tak łatwo i bez trudu uczyłem się czytać ł pisać. Nauka, która dla wielu jest płaczem, zgrzytaniem zębów i ogromnym wysiłkiem, dla mnie była wesołą zabawą i im więcej się uczyłem, tym bardziej rósł mój zapał. I nie wiem w końcu, czy więcej nauczyłem się z pobożnych opowiadań ojca Piotra, czy też z pouczeń pani Pirjo, gdy w jasne noce zimowe opowiadała mi o gwiazdach lub też w wonne noce letnie prowadziła za rękę na przechadzki po gajach i nad brzegiem rzeki i pouczała, na jakie choroby to lub owo zioło stanowi skuteczne lekarstwo

Ojciec Piotr uczył gromadkę dzieci gramatyki prostą metodą: co zostanie wbite w tyłek, najlepiej utrwala się w pamiąci. I im więcej uczyliśmy się, tym bardziej zaczynaliśmy kochać mroczną szkołę, której grube kamienne mury zamykały naszą młodość jak w grobowcu. Przyrzekliśmy sobie nawzajem solennie, że i my z kolei nie będziemy oszczędzać naszych następców, a kiedy zaczęliśmy samodzielnie układać zdania po łacinie i stwierdziliśmy, że wykute prawidła gramatyczne jak pokorni niewolnicy spieszą obsługiwać nasze myśli, serca przepełniły się nam ogromną radością.

Najznakomitszym wydarzeniem kościelnym za moich lat żakowskich było uroczyste umieszczenie w relikwiarzu kości świętego Hemminga. W owym czasie chodziłem już od czterech lat do szkoły i przygotowywałem się wraz z dziesięciu innymi zaawansowanymi uczniami do studiowania dialektyki. Większość moich kolegów nosiłaby już od dawna imponujące brody, gdyby ludziom uczonym wolno było chodzić nie golonymi.

Muszę przyznać, że nie byłem w nazbyt podniosłym nastroju, gdy drągami żelaznymi wyłamaliśmy kamienne płyty z kościelnej podłogi i zaczęliśmy wygrzebywać święte kości w trupim zaduchu i wszelkich innych okropnych wyziewach, które wydzielali pochowani pod podłogą kościoła zmarli mimo obfitego kadzenia i zapachu świętego kadzidła. Wyróżniłem się  niedawno, opiewając wierszem ziemską wędrówkę biskupa Hemminga i cuda przezeń zdziałane, i dlatego właśnie otrzymałem zaszczytne zadanie wykopania kości. Znaleźliśmy ich dużą ilość i podczas gdyśmy je myli i oczyszczali, a księża dokoła nas odprawiali msze święte, przepełniła nas jakaś przedziwna siła i otucha, zupełnie jakbyśmy się napili wina lub jakby zstąpił na nas Duch Święty. Policzki nam płonęły, oczy jaśniały i nagle poczuliśmy zapach niebiańskiego balsamu. Aromat ten stał się szczególnie mocny w chwili, gdy { w dłoniach naszych znalazła się brązowa czaszka świętego i zobaczyliśmy, że w szczęce wciąż jeszcze tkwi kilka złamanych zębów. Podawaliśmy kości, jedną po drugiej, biskupowi Arvidowi i jego prałatom, którzy namaszczali je olejem i wkładali do nowej trumny, dopóki przewielebny biskup nie zawołał ze złością, że już starczy tych kości. Toteż nie może mi być poczytane za winę, że wygrzebawszy z mułu jeden kręg szyjny i jeden cały ząb, schowałem je do własnej kieszeni. Przed złożeniem relikwi do skrzynki na ten cel przeznaczonej mieliśmy, my szkolarze, mnóstwo pracy z łapaniem żywych gołębi i zięb dla uświetnienia tej uroczystości. Katedra pełna była kwiatów, girland i wieńców, tarczy herbowych i obrazów z życia świętego Hemminga, malowanych na tkaninie i oświetlonych. Cała nawa kościoła pławiła się w promiennej jasności. Otwarto na nowo podłogę, święte kości owinięto w kosztowne tkaniny i złożono w pozłacaną skrzynkę z wypukłym wiekiem. Czaszka świętego umieszczona została w woreczku z czerwonego jedwabiu. Gdy relikwie obnoszono w procesji dookoła kościoła, przed klęczącym tłumem wiernych, zaczęliśmy przez otwór w sklepieniu zrzucać na dół płonące pakuły z niewielkim ładunkiem prochu, tak że lud aż krzyczał głośno z podziwu i ze strachu, sądząc, że to błyskawice. Później zdumiewało mnie to, że nie podpaliliśmy wtedy katedry, bo pokryte kurzem belki poddasza suche były jak hubka, a kawki przez cały czas krążyły nad naszymi głowami przeraźliwie skrzecząc.

Następnie  wypuściliśmy  pojedynczo  na  wolność  zięby  i  gołębie, które fruwały pod stropem katedry, i sypaliśmy kwiaty i płatki na wiernych, żeby wzmóc ich ofiarność. Istotnie, katedra uzyskała tego dnia z kwesty sumę pokrywającą wielokrotnie koszty uroczystości, tak że można powiedzieć, iż święty Hemming dobrze się opłacił. Ale zadowolenie było obustronne i pani Pirjo chętnie przyznawała, że miała za swoje pieniądze strawę dla ducha i radość dla oczu. Jakiś staruszek, który pocałował skrzynkę z relikwiami świętego, odrzucił kule i zaczął biegać wkoło na zdrowych nogach, niewiasta zaś, która od lat przebywała jako niema w Szpitalu Świętego Ducha, odzyskała dar mowy, choć wielu uważało, że było to większą szkodą niż błogosławieństwem, gdyż okazało się, że bardzo się plugawię wyraża. Opowiadaniem tym chciałem wykazać, że moich czasów szkolnych wcale nie cechował tylko strach i ucisk, ale że lata te przyniosły mi . także przeżycia pouczające i nabożne.

 

5

 

Dzięki moim młodym latom i dobroci pani Pirjo nie potrzebowałem tak jak inni szkolarze wędrować w czasie wakacji od wsi do wsi, żebrząc żywność i pieniądze na opłacanie szkoły, bo pani Pirjo dawała mi wyżywienie i odzież, opał, mieszkanie i światło i nawet kupiła dla mnie książkę, tak że byłem pierwszym z uczniów na kursie retoryki, który takową posiadał. Na karcie tytułowej tej książki napisałem za zgodą pani Pirjo imię Mikael Karvajalka i datę A. Dni M.D.XV. A pod datą dodałem mocne łacińskie przekleństwo na tego, kto by mi tę książkę ukradł lub sprzedał bez mego pozwolenia. Pani Pirjo kupiła ją tanio, a z licznych podpisów na okładkach  i na podartych kartkach widać było, że książka przeszła przez wiele rąk. Mimo to jednak była ona moim największym skarbem. Tytuł jej brzmiał „Ars moriendi etc", czyli innymi słowy „Sztuka umierania", i gdy o tym mówię, wszyscy wiedzą, o jaką to książkę chodzi, bo jest ona wciąż jeszcze czytana i będzie z pewnością czytana jako pożyteczny przewodnik dla biednych ludzi w drodze do śmierci i przyszłego życia.

Dlaczego pani Pirjo tak się mną opiekowała i takie sobie robiła wydatki, nie mogłem zrozumieć, a raczej nie zaprzątałem sobie tym wcale głowy, uważając to, tak jak i ona, za rzecz zupełnie naturalną i oczywistą. Być może, jej zawód i usposobienie zbyt długo zmuszały ją stronić od innych ludzi i z czasem sprzykrzyło jej się towarzystwo tylko psa i wieprzka.

W czasie wakacji uczyła mnie wielu pożytecznych rzeczy, a w wolnych chwilach czytałem jej i tłumaczyłem urywki z książki „Ars moriendi". Mówiła wprawdzie, że każdy powinien to zrozumieć własnym rozumem, przyznawała jednak, że po łacinie brzmiało to bardzo uczenie.

Na wiosnę, gdy wypędzano bydło na pastwiska i ojciec Piotr zrobił już wszystko, co możliwe, aby modłami zapewnić mu pomyślność, wszyscy rozsądni ludzie zwracali się w tej samej sprawie do pani Pirjo, gdyż było powszechnie wiadome, że bez jej przychylności krowy nie będą się doić, cielęta będą przychodzić na świat martwe, jagnięta łamać nogi, a konie tonąć w bagnach.

Wiara w to była tak rozpowszechniona, że pani Pirjo pobierała bydlęcą daninę we wszystkich zamożniejszych gospodarstwach. Zdarzało się też czasem, że dla własnej przyjemności pokazywała jakiejś niedowierzającej gospodyni swoją moc, udoiwszy pełny skopek mleka z suchej gałęzi wetkniętej w ścianę chaty. A igraszka ta bynajmniej nie była tak zupełnie niewinna.

Ja jednak, który żyłem w chacie pani Pirjo i w pierwszych latach spałem w jej łożu pod tą samą owczą skórą, uważałem wszystkie te sztuczki za zupełnie proste i powszednie i nie zwracałem na nie żadnej uwagi.

Spośród częstych gości w chacie pani Pirjo przywiązałem się wcześnie do mistrza Wawrzyńca, który w chłodne wieczory zimowe zachodził chętnie na grzane wino z korzeniami. Mistrz Wawrzyniec chętnie słuchał nauk zawartych w mojej książce i chwalił mnie za moją wiedzę. Nosił gruby poplamiony skórzany kaftan i stale wyglądał na bardzo zmartwionego i zasmuconego. Pani Pirjo nazywała go mistrzem, ale ja nigdy nie zastanawiałem się, jaki też on ma zawód, dopóki po raz pierwszy nie zobaczyłem, jak go wykonuje. Pojawiał się  zawsze o zmroku i odchodził, gdy noc zapadła, i nigdy go nie widywałem w mieście ź innymi mieszczanami, aczkolwiek musiał być jednym z najpoważniejszych obywateli Abo, sądząc z szacunku i przyjaźni, które mu okazywała pani Pirjo.

Przyjaźń ta była tak wyraźna, że zaczynałem przypuszczać, iż mistrz Wawrzyniec jest wiernym wielbicielem pani Pirjo, który nie stracił jeszcze swoich nadziei, choć ona stale zapewniała, że nie zamierza wyjść za mąż aż do śmierci. Za najpewniejszą tego oznakę uważałem, że pani Pirjo za każdym razem podawała mu wino w srebrnym pucharku. Ja sam nie miałem nic przeciw mistrzowi Wawrzyńcowi, bo odnosił się do mnie zawsze bardzo życzliwie. Uważałem, że jest to człowiek poważny i godny zaufania, który chętnie mówi o śmierci i słucha dobrych rad, jak się przygotowywać do rozstania z doczesnością i do życia wiecznego.

Pewnego wiosennego dnia, gdy brzozy wypuściły listki, a ziemia zaczęła zielenieć, mistrz Marcin zwolnił nas z nauki, żebyśmy mogli się przypatrzyć straceniu dwóch piratów, których ostatnio schwytano, gdyż z widowiska takiego jego zdaniem mogliśmy odnieść naukę i pożytek.

Tegoż wieczoru przyszedł znowu w odwiedziny mistrz Wawrzyniec i pani Pirjo poczęstowała go winem w srebrnym pucharze. Pozdrowiłem go po egzekucji, mimo zdziwionych spojrzeń moich kolegów, i gdy teraz mnie spotkał, zacierał z zakłopotaniem ręce i unikał mego spojrzenia. Nieśmiało powiedziałem mu, że nigdy nie przypuszczałem, iż życie można wypuścić z ciała ludzkiego tak zgrabnie i z tak niewielkim wysiłkiem. Przyjął moje słowa jako dowód uznania dla swej zręczności i rzekł:

—  Jesteś  rozsądnym  chłopcem,  Mikaelu,  wcale  niepodobnym  do wielu twoich rówieśników, którzy biorą nogi za pas, gdy nadchodzę, albo rzucają za mną kamieniami. Zresztą i ich rodzice też nie są dużo lepsi, bo w piwiarni muszę siedzieć samotnie i gdy tylko tam wchodzę, zaraz milknie gwar i wesołe rozmowy. Dlatego też zawód kata jest zawodem dla samotnego człowieka i zwykle przechodzi z ojca na syna, jak w moim rodzie. Powiedz mi szczerze, Mikaelu, nie przestraszysz się tak jak inni, gdy cię dotknę?

Wyciągnął do mnie dłoń, a ja ją ująłem, nie odczuwając strachu. Długo trzymał moją dłoń w swojej, patrzył mi w oczy ciężko wzdychając, a potem powiedział:

—  Dobry z ciebie chłopak, Mikaelu, i gdybyś się tak dobrze nie uczył, chętnie wziąłbym cię na czeladnika i nauczył mojego zawodu, bo nie mam syna. Zawód kata to najważniejszy zawód na całym świecie, bo przed katem niejeden książę, a nawet król w pokorze pada na  kolana. Bez kata bezsilny jest sędzia, a jego wyroki nie mają znaczenia. Dlatego też kat dobrze jest wynagradzany i w zawodzie tym nawet w spokojnych czasach można na pewno liczyć na regularne i przyzwoite dochody, ponieważ człowiek jest istotą niepoprawną i zbrodnia nigdy nie skończy się na świecie. W czasach zaś niespokojnych wielu katów stało się bogaczami. Błogosławionym dla nich wynalazkiem jest przede wszystkim ważna sztuka polityki. Umilkł i pociągnął łyk wina, jak gdyby zawstydzony swoją gadatliwością, ale ja żarliwie go prosiłem, żeby opowiedział mi więcej o swoim zawodzie. Zapytawszy więc panią Pirjo o zezwolenie, tak ciągnął dalej; —  Od dobrego kata wymaga się przede wszystkim, żeby wzbudzał zaufanie delikwentów, pod tym względem, zawód ten porównać można z powołaniem księdza lub lekarza. Widziałeś dziś na własne oczy, jak moi przyjaciele dzielnie i z pełną ufnością sami włazili na drabinę wiodącą do szubienicy. Złe to świadectwo umiejętności kata, gdy delikwenta trzeba siłą wlec na szafot, lub gdy płacząc i krzycząc, błaga on tłum o łaskę i zapewnia o swej niewinności. Największą sztuką jest  skłonić  go, żeby szedł  na  śmierć  jak  człowiek mądry,  pełen chrześcijańskiej pokory, w przeświadczeniu, że życie jest marne i bez znaczenia, a szybka i bezbolesna śmierć najlepszym darem, jaki może spotkać człowieka na ziemi.

Dopiero po dłuższej chwili ośmieliłem się wyjawić mu przerażającą myśl, która przyszła mi do głowy, gdy zobaczyłem, jak obaj zbrodniarze tańczą swój ostatni pląs na szubienicy.

—  Mistrzu Wawrzyńcze! — powiedziałem. — Widziałem, jak w waszych  wprawnych rękach  człowiek umierał  tak bezboleśnie, że  aż zacząłem sobie zadawać pytanie, czy rzeczywiście jest jeszcze coś po śmierci?

Mistrz Wawrzyniec zrobił pobożnie znak krzyża i odparł: — Nie chcę słuchać tych słów bezbożnych. Kimżeż jestem, biedny człowiek, by szukać dowodów na coś, co nie może być udowodnione.

Ale mówił to z wahaniem i gdy go przyparłem do muru, rzekł:

—  Dobrześ zgadł, Mikaelu. Jako sługa śmierci często zastanawiałem się nad tymi sprawami i rozmyślania doprowadziły mnie do tego, że nie mówię już delikwentom o zbawieniu i życiu wiecznym, lecz z całą ufnością pozostawiam to księżom i mnichom. Ale gdy jakiś biedak w strachu przed wiecznym potępieniem błaga mnie tuż przed zgonem, żebym powiedział, co wiem o śmierci, proszę go, żeby wyobraził sobie, iż w mroźny wieczór zimowy zmęczony wchodzi do ciemnej i ogrzanej izby, kładzie się do miękkiego łoża i twardo usypia, bez obawy, że ktoś zacznie walić w drzwi, by go zbudzić i wygnać z powrotem na mróz.

Mówiłem tak nieraz i jeśli to jest wielkim grzechem, niech mi będ.zie wybaczone, ponieważ dało to pociechę niejednemu z tych, których wiara była słaba.

—  Ale jeśli śmierć jest tylko snem i zapomnieniem, czyż życie całe nie jest czymś czczym i niepotrzebnym? — zapytałem.

—  To prawda — przyznał mistrz Wawrzyniec. — Toteż zawsze dziwiłem się i nie mogłem pojąć, dlaczego człowiek jest tak szalenie i namiętnie przywiązany do życia.

Choć wiedziałem i wierzyłem, że mistrz Wawrzyniec nie ma słuszności i mówi jak kacerz, sam o tym nie wiedząc, słowa jego dawały mi szczególną pociechę, bo często wspominałem matką i serce ściskało mi się z żalu za nią. Toteż ulgę przynosiła myśl, że topiąc się, odeszła może tylko od nędzy i upokorzeń życia i weszła do ciemnej izby, gdzie nikt nie mógł jej zbudzić.

 

6

 

Rozważania takie były oznaką, że straciłem już dziecinną niewinność i że diabeł zaczął zastawiać sidła na moją duszę. Świadczyło też o tym i pogrubienie głosu, które pozbawiło mnie miejsca w chórze chłopięcym. Zmiany, jakie dokonywały się w moim ciele, napawały mnie wielką troską. W pewien sobotni wieczór, gdy pani Pirjo myła mnie w łaźni, przyjrzała mi się uważnie, a gdy wróciliśmy do izby, powiedziała z powagą:

— Mikaelu! Najlepiej będzie, żebyś odtąd sam sobie mył włosy i obmywał plecy. Nie wypada też, żebyś dłużej spał w tym samym łożu co ja, ponieważ może cię to wystawić na nieprzystojne pokusy. A i ja jestem tylko słabą niewiastą. Lepiej, żebyś miał swoje własne łóżko i zaczął się ubierać jak mężczyzna, bo rychło już nim będziesz.

Słowa jej zasmuciły mnie, ale rozumiałem, że ma słuszność, jak również dlaczego czasem na wiosnę ciężko wzdycha w łożu. Zacząłem już zastanawiać się nad związkiem między mężczyzną a kobietą i nie musiałem nosić się z wątpliwościami, bo w sprawach tych szkolarze byli osobnikami szorstkimi i nie przebierali w słowach. Gdy chełpili się swoimi zdrożnościami, czerwieniłem się ze wstydu. Miałem wysokie wyobrażenie o miłości i nie odczuwałem najmniejszej ochoty zakosztować jej, gdy się dowiedziałem, jak niska i zwierzęca była jej strona cielesna.

Mimo to umysł mój dręczyły różne niespokojne myśli, a gdy noce stały się jaśniejsze, nie mogłem spać, tylko wałęsałem się po krańcach miasta, wciągając w nozdrza zapach czeremchy i słuchając głosów nocnych ptaków, kwakania kaczek w szuwarach i hukania sowy. Łaknąłem przyjaźni, ale wśród kolegów nie miałem przyjaciela, któremu mógłbym wyjawić swoje myśli. Toteż powiernikiem moim stał się ojciec Piotr; wielkie znaczenie miała też dla mnie spowiedź, choć nie zawsze umiał udzielić odpowiedzi na dręczące mnie pytania. Ojciec Piotr miał co prawda wiele słabostek, które dźwigał z chrześcijańską pokorą, ale był bez wątpienia człowiekiem mądrym, bo po odbyciu z nim dłuższej narady pani Pirjo przywołała mnie i rzekła; —  Nieraz już prosiłeś,  żebym  ci  pozwoliła  towarzyszyć kolegom w wakacyjnej wędrówce po kraju. W tych bezbożnych czasach przyniosłoby ci to niestety tylko szkodę duchową i cielesną. Z drugiej strony jednak pora, żebyś jakoś przyczynił się do swego wyżywienia, toteż postanowiliśmy z ojcem Piotrem, że w czasie wakacji pójdziesz na naukę do niemieckiego puszkarza, który ostatnio przybył do miasta. Poszukuje on przyzwoitego i biegłego w piśmie pomocnika do młyna prochowego i warzelni saletry.

Po tych słowach wybuchnęła płaczem i dalej mówiła przez łzy:

—  To nie tyle moje własne życzenie, bo chętnie bym cię dalej hodowała jak kwiat, ale ojciec Piotr twierdzi, że nie jest dobrze dla ciebie mieszkać samemu z niezamężną niewiastą bez męskiego towarzystwa i nauczania. Pamiętaj tylko, że masz trzymać się z dala od tego młyna prochowego i uważać na swoje życie, a także co soboty przyjść do domu, żebym cię mogła zaopatrzyć w zapas żywności. I doprawdy nie pozwoliłabym ci się uczyć tak niebezpiecznego i zgubnego zawodu, gdyby ten mistrz, na którego pogańskim nazwisku można sobie połamać język, nie obiecywał dobrego wynagrodzenia. Ojciec Piotr mówi też, że nad chłopcem w twoim wieku nie należy się trząść jak nad krowim łajnem na patyku.

Mistrz Schwarzschwanz przybył z Niemiec pierwszą okazją po otwarciu żeglugi. Poszedł na żołd do burgrabiego na zamek i podpisał kontrakt zawierający wiele paragrafów o odlewaniu dział, udoskonaleniu młyna prochowego i założeniu warzelni saletry, co wielu uważało za zapowiedź niespokojnych czasów.

Mistrz Schwarzschwanz był to mąż niski i barczysty, o czarniawej twarzy, w której błyszczało dwoje czarnych oczu. Wszystkie swoje polecenia wykrzykiwał w przekonaniu, że czeladź w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin