3.Sprawa tożsamości.odt

(57 KB) Pobierz

III

 

 

Tej nocy spałem na Baker Street i właśnie jedliśmy tosty popijając kawę, gdy król Czech wszedł do pokoju.

 

— Czy naprawdę pan ją odzyskał? — zawołał chwytając Sherlocka Holmesa za ramię i patrząc na niego z niepokojem.

 

— Jeszcze nie.

 

— Ale ma pan pewne nadzieje?

 

— Tak, pewne nadzieje.

 

— No to chodźmy. Drżę z niecierpliwości, żeby już wyjść.

 

— Musimy wziąć dorożkę.

 

— Nie trzeba, na dole czeka moja kareta.

 

— To nam uprości sprawę.

 

Zeszliśmy i ruszyliśmy raz jeszcze do Briony Lodge.

 

— Irena Adler wyszła za mąż — zauważył Holmes.

 

— Wyszła za mąż? Kiedy?

 

— Wczoraj.

 

— Za kogo?

 

— Za prawnika angielskiego nazwiskiem Norton.

 

— Ale chyba go nie kocha?

 

— Mam nadzieję, że nawet bardzo.

 

— Dlaczego nadzieję?

 

— Ponieważ to oszczędzi waszej wysokości ewentualnych kłopotów. Jeżeli ta kobieta kocha swego męża, to nie kocha waszej wysokości i nie ma powodu, dla którego miałaby pokrzyżować plany waszej wysokości.

 

— Tak, to prawda, a jednak… Gdyby pochodziła z tej samej sfery co ja, byłaby nadzwyczajną królową! — Po tych słowach król pogrążył się w rozmyślaniach, których nikt nie przerywał aż do Serpentine Avenue.

 

Drzwi Briony Lodge były otwarte, a na schodach stała starsza, siwa kobieta. Przyglądała się nam ironicznie, kiedy wysiadaliśmy z karety.

 

— Zapewne pan Sherlock Holmes? — spytała.

 

— Tak, nazywam się Sherlock Holmes — potwierdził mój przyjaciel, patrząc na nią pytającym i nieco zaskoczonym wzrokiem.

 

— Moja pani mi powiedziała, że pan z pewnością przyjdzie. Wyjechała dziś rano z mężem na kontynent, pociągiem piąta piętnaście, z dworca

Charing Cross.

 

— Co takiego? — Holmes aż się cofnął i pobladł z wrażenia. — Mówi pani, że wyjechała z Anglii?

 

— I nigdy nie wróci.

 

— A fotografia? — spytał ochryple król. — Wszystko stracone.

 

— Zaraz się przekonamy — Holmes odsunął gospodynię i wpadł do bawialni, za nim król i ja. Meble stały nieporządnie porozsuwane, półki były opróżnione, a szuflady otwarte, jak gdyby pani domu przeszukiwała je w pośpiechu przed ucieczką. Holmes podszedł do rączki dzwonka, usunął ruchomą taflę i wyjął fotografię z listem. Było to zdjęcie samej Ireny Adler w balowej sukni, na liście widniał napis:

 

 

„WPan Sherlock Holmes, wydać na żądanie”.

 

 

Mój przyjaciel rozdarł kopertę i wszyscy trzej zaczęliśmy czytać. List datowany był o północy poprzedniego dnia i brzmiał następująco:

 

 

„Drogi panie Sherlock Holmes! Zrobił pan to rzeczywiście doskonale. Zaskoczył mnie pan zupełnie. Aż do chwili udanego pożaru niczego nie

podejrzewałam. Kiedy jednak sama się zdradziłam, zaczęłam myśleć. Już kilka miesięcy temu ostrzeżono mnie przed panem. Powiedziano mi, że

jeżeli król użyje detektywa, będzie to z pewnością pan. Dano mi nawet pański adres. Mimo to zmusił mnie pan, bym zdradziła to, czego chciał się pan dowiedzieć. Nawet kiedy zbudziły się we mnie podejrzenia, nie mogłam uwierzyć, by taki miły, stary pastor mógł mieć złe zamiary. Ale jak pan wie, mam doświadczenie aktorskie. Męskie przebranie nie jest dla mnie niczym nadzwyczajnym, a daje swobodę, z której często korzystam. Posłałam Johna do bawialni, żeby pana pilnował, a tymczasem sama pobiegłam na górę, przebrałam się w mój strój spacerowy (jak go nazywam) i w chwilę po panu byłam na dole.

 

Szłam za panem aż do mieszkania na Baker Street i dopiero wtedy upewniłam się ostatecznie, że stałam się przedmiotem zainteresowania słynnego Sherlocka Holmesa. Pod wpływem nieostrożnego odruchu życzyłam panu dobrej nocy i ruszyłam do Temple, by zobaczyć się z mężem.

 

Doszliśmy oboje do wniosku, że skoro mamy tak wybitnego przeciwnika, najlepszym dla nas wyjściem będzie ucieczka, dlatego gdy pan przyjdzie do mnie jutro rano, zastanie pan dom pusty. Co zaś do fotografii, pański klient może być spokojny. Kocham i jestem kochana przez człowieka lepszego niż on. Król może sobie robić, co mu się podoba, bez przeszkód ze strony kogoś, kogo okrutnie skrzywdził. Zatrzymuję to zdjęcie, by się zabezpieczyć i mieć broń, która mnie uchroni przed ewentualną napaścią wprzyszłości. W zamian zostawiam fotografię, którą może chciałby mieć, i pozostaję szczerze panu oddana

 

Irena Norton, z domu Adler”

 

 

— Niezwykła kobieta! Och, jaka niezwykła kobieta! — wykrzyknął król Czech, kiedy przeczytaliśmy list. — Czy nie mówiłem, jaka jest inteligentna i odważna? Byłaby wspaniałą królową! Jaka szkoda, że nie dorównuje mi poziomem.

 

— Z tego, co widziałem, ta kobieta rzeczywiście różni się bardzo poziomem od waszej wysokości — powiedział chłodno Holmes. — Przykro mi, że nie zdołałem doprowadzić sprawy waszej wysokości do bardziej pomyślnego końca.

 

— Wprost przeciwnie, drogi panie — zawołał król — nie mógł pan załatwić tego lepiej. Wiem, że ona zawsze dotrzymuje słowa. Fotografia jest teraz równie bezpieczna, jak gdyby znalazła się w ogniu.

 

— Z wielką radością słucham waszej wysokości.

 

— Zawdzięczam panu bardzo wiele, proszę mi więc powiedzieć, w jaki sposób mogę spłacić swój dług? Może ten pierścień… — zsunął z palca szmaragdowy pierścień w kształcie węża i położył na dłoni.

 

— Wasza wysokość posiada coś, co przedstawia dla mnie o wiele większą wartość — powiedział Holmes.

 

— Niech pan tylko powie.

 

— Tę oto fotografię!

 

Król spojrzał na niego ze zdumieniem.

 

— Fotografię Ireny? Jeżeli pan chce, niech pan bierze.

 

— Dziękuję waszej wysokości. W tej sprawie nie pozostało nic więcej do zrobienia. Mam zaszczyt pożegnać pana — skłonił się i odwrócił, nie widząc wyciągniętej ręki króla. Razem wróciliśmy na Baker Street.

 

Taki oto skandal groził królestwu czeskiemu i tak kobiecy rozum pokrzyżował starannie opracowane plany Sherlocka Holmesa. Zwykle żartował sobie z mądrości kobiet, ale ostatnio nie słyszałem, by to robił. Kiedy zaś wspomina o historii z fotografią albo Irenę Adler, mówi o niej zawsze z szacunkiem jako o kobiecie.

 

Przełożyła Irena Doleżal–Nowicka

Związek rudowłosych

 

 

Pewnego dnia odwiedziłem mego przyjaciela Sherlocka Holmesa i znalazłem go pogrążonego w rozmowie z bardzo otyłym, rumianym starszym panem o płomiennie czerwonych włosach. Przepraszając za najście, chciałem się wycofać, lecz Holmes wciągnął mnie gwałtownie do pokoju i zamknął za mną drzwi.

 

— Nie mogłeś przyjść w bardziej stosownej chwili, mój drogi Watsonie — powiedział serdecznie.

 

— Myślałem, że jesteś zajęty.

 

— Jestem. Nawet bardzo.

 

— Wobec tego zaczekam w sąsiednim pokoju.

 

— Ależ nie. Ten dżentelmen, panie Wilson, był mi towarzyszem i pomocnikiem w moich najbardziej udanych dochodzeniach i nie wątpię, że okaże się bardzo użyteczny także i w pańskiej sprawie.

 

Otyły pan na wpół uniósł się z krzesła i lekko skinął głową, obejmując mnie szybkim, badawczym spojrzeniem swych małych, tonących w tłuszczu oczu.

 

— Siadaj na kanapie — powiedział Holmes, opadając znowu na swój fotel i stykając palce obu dłoni, co oznaczało u niego, że rozmyśla nad jakąś sprawą. — Wiem, mój drogi Watsonie, że dzielisz ze mną miłość do spraw niezwykłych, leżących poza konwencjami i nużącą monotonią codziennego życia. Twój entuzjazm dla tych spraw kazał ci spisać i — jeśli wybaczysz mi takie określenie — nieco upiększyć wiele moich małych przygód.

 

— Twoje dochodzenia były rzeczywiście niezwykle interesujące dla mnie — zauważyłem.

 

— Przypominasz sobie zapewne, co powiedziałem onegdaj, zanim zaczęliśmy rozwiązywać bardzo prosty problem, który przedstawiła nam panna Mary Sutherland — że niezwykłych wrażeń i niecodziennych powikłań należy szukać w prawdziwym życiu, które jest zawsze śmielsze niż jakikolwiek wysiłek wyobraźni.

 

— Był to wniosek, o którego słuszności pozwoliłem sobie wątpić.

 

— To prawda, doktorze, niemniej jednak będziesz musiał zgodzić się z moim poglądem, gdyż w przeciwnym wypadku będę tak długo zasypywał cię faktami, aż wreszcie rozumowanie twoje załamie się i przyznasz mi słuszność. Obecny tu pan Jabez Wilson był tak uprzejmy, że zgłosił się do mnie dzisiejszego ranka i właśnie rozpoczął swoją opowieść, zapowiadającą się może najbardziej niezwykle spośród tych, jakie ostatnio słyszałem. Przypominasz sobie zapewne moje twierdzenie, że najdziwniejsze i najrzadsze wydarzenia połączone są zwykle nic z dużymi, ale z małymi przestępstwami, tak że czasem można mieć wątpliwości, czy w ogóle zostały one popełnione. Z tego, co dotychczas usłyszałem, nie mogę stwierdzić, czy w tej sprawie mamy do czynienia z przestępstwem, czy nie, ale przebieg wypadków na pewno należy do najbardziej osobliwych, jakie kiedykolwiek do mnie dotarły. Panie Wilson, może będzie pan tak dobry i rozpocznie raz jeszcze swoje opowiadanie. Proszę o to nie tylko dlatego, że mój przyjaciel doktor Watson nie słyszał początku, ale także dlatego, że dziwaczny charakter tej historii skłania mnie do zebrania wszystkich możliwych szczegółów wprost z pańskich ust. W zasadzie, kiedy usłyszę nawet pobieżną relację wypadków, mam możność kierowania się tysiącem podobnych zdarzeń, które pojawiają się w mojej pamięci. Ale w obecnym przypadku jestem zmuszony przyznać, że fakty są bez precedensu.

 

Korpulentny interesant wypiął pierś z wyrazem dumy i wyciągnął z zewnętrznej kieszeni tużurka pomiętą i brudną gazetę. Podczas gdy spoglądał na kolumnę ogłoszeń, mając głowę pochyloną ku przodowi, a pismo rozpostarte na kolanach, przyjrzałem mu się dokładnie, usiłując metodą mego przyjaciela wyciągnąć wnioski, które mogły nasuwać jego wygląd i ubranie.

 

Niestety, obserwacje moje nie dały mi wiele. Nasz gość był w każdym szczególe zwykłym handlowcem brytyjskim, tęgim, okazałym i powolnym. Ubrany był w nieco workowate, szare, kraciaste spodnie, nie za czysty czarny tużurek z poodpinanymi guzikami i płową kamizelką ozdobioną ciężkim, miedzianym łańcuszkiem w stylu księcia Alberta. Z łańcuszka zwisał kwadratowy, przebity po środku, metalowy brelok. Wytarty cylinder i wyblakły, brązowy płaszcz z pomarszczonym aksamitnym kołnierzem wisiały na oparciu jego krzesła. We wszystkim, co zauważyłem patrząc na tego człowieka, nie było nic godnego uwagi, poza płomiennie czerwonymi włosami oraz wyrazem wielkiego zmartwienia i niezadowolenia, jaki malował się na jego twarzy.

 

Czujne oko Sherlocka Holmesa dostrzegło, czym jestem zajęty. Widząc moje pytające spojrzenie uśmiechnął się i potrząsnął głową.

 

— Poza rzucającymi się w oczy faktami, jak na przykład: że swego czasu zajmował się pracą fizyczną, że zażywa tabakę, że jest wolnomularzem, że był w Chinach i że ostatnio pisał wiele, nic więcej nie dostrzegam.

 

Pan Jabez Wilson wyprostował się gwałtownie. Jego wskazujący palec wciąż jeszcze spoczywał na gazecie, ale oczy wlepione były w mego towarzysza.

 

— W jaki sposób, na litość boską, zgadł pan to wszystko, panie Holmes? — zapytał. — Skąd pan wiedział na przykład, że pracowałem kiedyś fizycznie? To prawdziwe jak Ewangelia. Zacząłem pracować jako stolarz na statku.

 

— Pańskie dłonie, drogi panie. Prawa dłoń jest o wiele większa niż lewa. Widać, że pan nią pracował, zresztą mięśnie prawej są o wiele bardziej wyrobione.

— No dobrze, ale tabaka i wolnomularstwo?

 

— Nie chciałbym uwłaczać pańskiej inteligencji tłumacząc panu, jak to odczytałem; zresztą, wbrew ścisłym regułom swego związku, nosi pan spinkę w kształcie łuku i cyrkla.

 

— Tak, rzeczywiście. Zapomniałem o tym. Ale pisanie?

 

— A czymże innym tłumaczyć sobie można to, że prawy rękaw jest wyświecony na przestrzeni pięciu cali, a lewy ma lśniący ślad w pobliżu łokcia, w miejscu, gdzie opiera go pan o biurko?

 

— No dobrze, a Chiny?

 

— Ryba, którą wytatuował pan sobie tuż nad prawym przegubem, mogła być zrobiona tylko w Chinach. Przez pewien czas zajmowałem się studiowaniem tatuaży i przyczyniłem się nawet do powiększenia literatury dotyczącej tego tematu. Ten sposób barwienia łuski rybiej delikatnym różowym kolorem jest właściwy jedynie Chinom. A kiedy w dodatku widzę chińską monetę zwisającą z pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostsza.

 

Pan Jabez Wilson roześmiał się z przymusem.

 

— Rzeczywiście — powiedział. — Początkowo myślałem, że wymyślił pan to bardzo mądrze, ale teraz widzę, że nie było w tym ostatecznie nic nadzwyczajnego.

 

— — Zaczynam sądzić, Watsonie — powiedział Holmes — że źle robię wyjaśniając to wszystko. Omne ignotum pro magnifico* , jak wiesz, a moja niewielka, skromna reputacja zostanie strzaskana, jeśli będę tak szczery. Czy nie może pan znaleźć tego ogłoszenia, panie Wilson?

 

— Tak. Już je mam — odpowiedział wskazując grubym, czerwonym palcem środek kolumny. — Tu jest. Od tego właśnie wszystko się rozpoczęło. Ale niech pan to sam przeczyta.

 

Wziąłem od niego pismo i przeczytałem, co następuje: „Do Stowarzyszenia Czerwonowłosych: W związku z zapisem spadkowym pozostawionym przez zmarłego Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania, USA, każdy członek Stowarzyszenia będzie mógł otrzymywać uposażenie w wysokości czterech funtów tygodniowo w zamian za czysto formalne usługi. Wszyscy czerwonowłosi mężczyźni, zdrowi na ciele i umyśle, którzy przekroczyli dwudziesty pierwszy rok życia, mogą ubiegać się o przyjęcie. Zgłaszać się osobiście w poniedziałek o godzinie jedenastej u Duncana Rossa w biurach Stowarzyszenia pod adresem 7 Pope’s Court Fleet Street”.

 

— A cóż to, na miłość boską, oznacza? — zawołałem po dwukrotnym przeczytaniu tego zdumiewającego ogłoszenia. Holmes zachichotał i zaczął kołysać się w krześle, jak to miał we zwyczaju, kiedy był w doskonałym humorze.

— To odbiega nieco od utartych ścieżek, prawda? — powiedział. — A teraz, panie Wilson, proszę natychmiast opowiedzieć nam wszystko o sobie, swoim otoczeniu domowym i o tym, jak to ogłoszenie wpłynęło na pańskie życie. Przede wszystkim zanotuj, doktorze, nazwę i datę gazety.

 

— To jest „Morning Chronicie” z dnia 27 kwietnia 1890. Dokładnie sprzed dwóch miesięcy.

 

— Więc było to tak, jak już panu opowiedziałem, panie Sherlock Holmes — powiedział Jabez Wilson ocierając czoło. — Jestem właścicielem małego lombardu przy Coburg Square, niedaleko City. Nie jest to wielkie przedsiębiorstwo i w ostatnich latach zaledwie wystarcza mi na jakie takie utrzymanie. Niegdyś miałem dwóch pomocników, obecnie utrzymuję tylko jednego i miałbym trudności z płaceniem mu, ale zgodził się pracować za pół wynagrodzenia, licząc na to, że nauczy się zawodu.

 

— A jak brzmi nazwisko tego pilnego młodzieńca? — zapytał Sherlock Holmes.

 

— Nazywa się Vincent Spaulding i nie jest znowu tak bardzo młody. Trudno zgadnąć, ile ma lat. Nie życzyłbym sobie bardziej bystrego pomocnika, panie Holmes, i wiem, że mógłby poprawić swój los zarabiając dwa razy więcej, niż ja mogę mu dać. Ale ostatecznie, jeżeli jest zadowolony, to czemu mam podsuwać mu takie pomysły?

 

— Oczywiście, powinien pan być bardzo zadowolony mając pracownika za pół ceny rynkowej. Nie zdarza się to często pracodawcom w naszych czasach. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie zdumiewający jak to pańskie ogłoszenie.

 

— Och, ma on także swoje wady — powiedział pan Wilson. — Nigdy nie widziałem człowieka tak zakochanego w fotografowaniu. Węszy z aparatem wtedy, gdy powinien rozwijać swój umysł, a potem ucieka do piwnicy, jak królik do swojej nory, żeby wywoływać zdjęcia. To jego główna wada. Ale ogólnie biorąc, jest dobrym pracownikiem. Nie ma żadnych nałogów.

 

— Pracuje nadal u pana?

 

— Tak. On i czternastoletnia dziewczyna, która trudni się gotowaniem naszych prostych posiłków i utrzymuje dom w czystości. To całe moje otoczenie domowe, gdyż jestem wdowcem i nie mam rodziny. Żyjemy we trójkę bardzo spokojnie, proszę pana. Staramy się zachować dach nad głową i płacić nasze zobowiązania, jeśli nie możemy dokonać więcej. Pierwszą rzeczą, która wytrąciła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Osiem tygodni temu Spaulding wszedł do biura z gazetą w ręce i powiada:

 

— Chciałbym być rudy, daję słowo, panie Wilson!

 

— Dlaczego? — pytam.

 

— Dlaczego! — powiada on. — Oto jest wolna posada dla członka Stowarzyszenia Czerwonowłosych. Niezły dochód dla człowieka, który ją

dostanie. A podobno jest więcej posad niż ludzi, którzy mogą je dostać, i powiernicy testamentu zachodzą w głowę, jak te pieniądze zużytkować.

Gdyby tylko moje włosy chciały zmienić barwę, zaraz bym pobiegł do tego żłobu, który tylko czeka, żeby z niego jeść.

 

— A o co chodzi? — zapytałem.

 

Widzi pan, panie Holmes, jestem domatorem, a ponieważ moi interesanci przychodzą do mnie, a nie ja do nich, więc często całe tygodnie nie wychylam nosa z domu. W ten sposób niewiele wiem o tym, co się dzieje, i byłem zadowolony, że usłyszę jakieś nowiny.

 

— Czy nie słyszał pan nigdy o Stowarzyszeniu Czerwonowłosych? — pyta mnie on ze zdziwieniem w oczach.

 

— Nigdy.

 

— Patrzcie! Aż dziwne, bo przecież posada w sam raz dla pana.

 

— A cóż ona jest warta? — zapytałem.

 

— Och, mniej więcej paręset funtów rocznie, ale praca prawie żadna i nie zawadza w innych zajęciach.

 

Domyślacie się panowie, że nadstawiłem uszu, bo interes kiepsko szedł w ostatnich latach, a paręset funtów rocznie ekstra bardzo by się przydało.

 

— Opowiedz mi wszystko, co wiesz — powiedziałem.

 

Jak widać z tego — rzekł pokazując mi ogłoszenie — stowarzyszenie ma wolne posady, a tu jest adres, pod który należy się udać po szczegóły. O ile wiem, stowarzyszenie zostało założone przez amerykańskiego milionera Ezechiasza Hopkinsa, który był nieco dziwacznym człowiekiem. Sam był rudy i darzył wielką sympatią wszystkich rudych ludzi. A kiedy umarł, pozostawił swój ogromny majątek w rękach powierników, z poleceniem, aby procenty szły na stworzenie wygodnych stanowisk dla ludzi o tym właśnie kolorze włosów. Z tego, co słyszałem, stanowiska te są znakomicie płatne i nie wymagają prawie żadnej pracy.

 

— Są przecież miliony rudych ludzi, którzy staraliby się o nie.

 

— Nie tak wielu, jak pan przypuszcza — odpowiedział. — Korzystać z tego mogą jedynie londyńczycy, i to dorośli. Ów Amerykanin karierę swoją rozpoczął w Londynie i w ten sposób chciał odwdzięczyć się miastu. Poza tym włosy muszą być prawdziwie rude, a nie jasnorude, ciemnorude czy ogniste. Oczywiście, gdyby pan chciał się o to starać, panie Wilson, mógłby pan tam pójść. Ale może nie warto zawracać sobie głowy kilkuset funtami.

 

Faktem jest, panowie, że włosy moje, jak to sami widzicie, mają bardzo pełną i bogatą barwę. Wydało mi się, że gdyby doszło rzeczywiście do współzawodnictwa pod tym względem, mogę mieć takie same możliwości jak każdy inny człowiek. Vincent Spaulding wiedział tak wiele, że pomyślałem, by załatwić sprawę przy jego pomocy. Kazałem mu zamknąć okiennice i pójść tam wraz „ze mną. Ucieszył się bardzo tym niespodziewanym świętem, więc zamknęliśmy biuro i ruszyliśmy w stronę ulicy wskazanej w ogłoszeniu.

 

Takiego widoku nie będę miał już chyba nigdy w życiu, panie Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu każdy człowiek, który miał chociaż odcień czerwieni we włosach, ruszył do City, by odpowiedzieć na ogłoszenie. Fleet Street była wypełniona po brzegi rudym tłumem, a Pope’s Court wyglądał jak stragan z pomarańczami. Nie uwierzyłbym nigdy, że tylu ich jest w całym kraju, ilu zebrało się po tym jednym ogłoszeniu. Były różne odcienie: słomy, pomarańczy, cegły, irlandzkiego setera, wątroby, gliny — ale, jak to Spaulding powiedział przedtem, niewielu było takich, którzy mieliby prawdziwie rude włosy. Kiedy zobaczyłem te tłumy, byłbym już dał za wygraną, lecz Spaulding nie chciał nawet o tym słyszeć. Jak tego dokonał, nie umiem sobie wyobrazić, ale pchał się i roztrącał tłum, aż wreszcie wydobył mnie ze ścisku i znaleźliśmy się na schodach

prowadzących do biura.

 

— Musiało to być bardzo zajmujące — zauważył Holmes, podczas gdy jego klient urwał i próbował odświeżyć swą pamięć potężnym niuchem tabaki. — Błagam, niech pan mówi dalej, to nadzwyczaj ciekawa historia.

 

— W biurze nie było nic poza parą drewnianych krzeseł i sosnowym stołem, a za nim siedział mały człowieczek, którego głowa była chyba jeszcze bardziej czerwona niż moja. Zamieniał kilka słów z każdym podchodzącym do niego kandydatem i u każdego znajdował jakąś wadę, która powodowała odrzucenie kandydatury. Jak z tego wynika, otrzymanie posady nie było rzeczą łatwą. Lecz kiedy nadeszła nasza kolejka, mały człowieczek okazał się łaskawszy dla mnie niż dla innych. Zamknął drzwi, aby móc zamienić z nami kilka słów na osobności.

 

— To jest pan Jabez Wilson — powiedział mój pomocnik. — Pragnie on uzyskać posadę w Stowarzyszeniu.

 

— I cudownie się do niej nadaje — odpowiedział tamten. — Spełnia wszystkie wymagania. Nie pamiętam już, kiedy ostatni raz widziałem coś tak znakomitego.

 

Cofnął się o krok, przechylił głowę na bok i zaczął wpatrywać się w moje włosy tak długo, że wreszcie poczułem się onieśmielony. Wtedy niespodziewanie rzucił się naprzód, chwycił moją rękę i zaczął mi gorąco gratulować sukcesu.

 

— Byłoby niesłuszne, gdybym się wahał — powiedział. — Ale wierzę, że wybaczy mi pan konieczną przezorność. — Z tymi słowami chwycił mnie oburącz za włosy i szarpał tak długo, aż krzyknąłem z bólu. — Pana oczy są wilgotne — powiedział puszczając mnie. — Widzę, że wszystko jest tak, jak być powinno. Lecz musimy być ostrożni, gdyż dwukrotnie już byliśmy oszukani przez peruki, a raz za pomocą farby. Mógłbym panu opowiedzieć takie historyjki, które wywołałyby w panu wstręt do natury ludzkiej.

 

Podszedł do okna i krzyknął na cały głos, że wolna posada została już zajęta. Jęk rozczarowania dobiegł do naszych uszu i ludzie rozeszli się we wszystkich kierunkach. Po chwili nie widać już było ani jednej rudej głowy poza moją własną i tą, która należała do kierownika biura.

 

— Moje nazwisko brzmi Duncan Ross — powiedział — i jestem jednym ze stypendystów funduszu pozostawionego przez naszego szlachetnego

dobroczyńcę. Czy jest pan człowiekiem żonatym, panie Wilson, czy ma pan rodzinę?

 

Odpowiedziałem, że jestem samotny. Jego twarz wydłużyła się natychmiast.

 

— O Boże! — powiedział ponurym głosem. — To rzeczywiście bardzo niedobrze. Przykro mi słyszeć o tym. Fundusz jest przeznaczony na rozmnażanie rudych, jak i na ich utrzymanie. Nieszczęśliwie się składa, że pan jest kawalerem.

 

Twarz mi się wyciągnęła, panie Holmes, i pomyślałem sobie, że nic dostanę w końcu tej posady. Ale po parominutowym namyśle powiedział, że wszystko będzie dobrze.

 

— W każdym innym wypadku — powiedział — ten brak mógłby być zgubny, ale musimy przymknąć oko, gdy chodzi o człowieka z taką głową jak pańska. Kiedy będzie pan w stanie objąć swoje nowe obowiązki?

 

— Hm, to jest mi trochę nie na rękę; mam własne przedsiębiorstwo — powiedziałem.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin