Eli,eli.odt

(32 KB) Pobierz

"Cmentarz to nie salon nagrobnej kopulacji!"

 

Cmentarz to teren należący do miejscowego proboszcza. Księdzu, jak łatwo odgadnąć, nie bardzo odpowiadają "dzicy lokatorzy". Żali się reporterowi i fotografowi, mówiąc m.in. tak: "To ma być miejsce umarłych, a nie salon nagrobnej kopulacji, no to pojechałem z policją, by grzech stamtąd usunąć, wyrzucić nielegalnych ludzi, zamknąć ten targ narkotyków, wysprzątać to, wysprzątać, no i wyszli bez oporu, bo wiedzieli, że będą aresztowani, ale zaraz wrócili, taka nasza kultura...

 

...i mnożą się na tych grobach bez opamiętania, bum-bum, strach patrzeć, jak bezwstydnie zwiększają mi tu populację, Pana Boga się w ogóle nie boją, taka kultura, rodzą tu na cmentarzach, bo to przecież niejedyny zamieszkały cmentarz w naszej metropolii, spółkują wiele razy dziennie, ciągle rodzą i ciągle umierają, a na co, to ja nie wiem...

 

...oni, oni, a co mnie oni obchodzą, od tego jest city hall, departament socjalny, miasto im musi pomagać, oni pewnie pójdą na Cmentarz Południowy, niech się tamtejsza ochrona martwi, ja martwić się nimi nie zamierzam, dobrze wiem, kim są, ja jestem stąd...

 

...powstaną nowe groby, ja się w końcu uspokoję, normalnymi ludźmi się zajmę, dachy nad grobami będą zabronione, żadnej blachy, żadnych krat, altanek, koniec cmentarnego życia, koniec kopulacji, koniec!

"Cmentarz to superkomfort, powietrze i relaks"

 

Tochman opisuje również mieszkającą na cmentarzu Angelinę, energiczną wdowę i babcię tuż po czterdziestce: "Mieszka na cmentarzu od urodzenia, ale gdzie się urodziła - nie wie. Z cmentarza chodziła do szkoły podstawowej, do średniej, zaledwie parę kroków. [...] Tu umarli jej rodzice, tu odpoczywają w pokoju. Miała siedemnaście lat, kiedy wyszła za Danila. Chciał ją wtedy zabrać do domu teściów, ale przekonała go, że cmentarz to superkomfort, powietrze i relaks. Takiej wolności nigdzie indziej nie zaznasz. Nikt za nic nie chce pieniędzy. Ani za dom, ani za elektrykę. A prądu tu nie brakuje nikomu.

 

Mieszkańcy sementeryo biorą go sobie za darmo z najbliższego słupa. Płacą tylko za wodę do picia: peso za galon. Do mycia i prania woda płynie z pompy. Jak się pompa popsuje, ktoś zarządza zrzutkę i nie ma wyjścia: każdy grób musi coś dać. Bo trzeba dbać o higienę. Na kracie wiesza się zasłony, zrzuca ciuchy i łazienka gotowa. Albo sypialnia. Podczas kąpieli czy nudnego seksu można pogadać z sąsiadką, która jeden grób dalej maluje sobie paznokcie, gotuje zupę albo pierze majtki".

 

Mieszkańcy filipińskich cmentarzy nazywani są biedakami, grabarzami lub opiekunami mogił.

 

Morderca i jego ukochany syn

 

"Ten łysy nada nam się do książki. Podoba się fotografowi. Nazywa się Danilo Hernandez. Plastyczna twarz, wieczny wkurw w oczach, szkielet na wierzchu, piękne dziary, więzienie takie a takie, pod celą numer 42, wszystko jasno widać na skórze, sporo gościu przeżył, naprawdę szacun! Znamy już opowieści stamtąd: woda do picia z karaluchami albo z trupami szczurów, warzywa z robakami, spanie na cemencie, strażnicy bestie, nie ludzie, cela długa na sto metrów, w środku tysiąc chłopa. Dwanaście takich cel. Więzienne gangi. Musisz należeć. Musisz stanąć do walki. Nie stajesz - własny gang cię zabija" - czytamy w innym rozdziale "Eli, Eli".

 

Tochman pisze, że w slumsach nie brakuje byłych skazańców. Danilo, jeden z nich, nie pamięta nawet, ile osób zabił. Za jedno zlecenie kasował 10 tysięcy pesos, czyli 800 polskich złotych. Za jedno ze swoich morderstw dostał cztery lata więzienia. Dlaczego tak mało? "Pytamy innych o Łysego, a inni się uśmiechają pod nosem: widać był komuś na wolności potrzebny. I prędko wyszedł. I znowu zabił. O tym akurat sam nam opowiada. To był ten drugi raz. Gnój jakiś uderzył mu matkę. Na jego oczach niestety, trzy dni po wyjściu z pierdla. Co było robić, ostatnie tchnienie gnoja nieźle wyglądało, naprawdę super, mnóstwo juchy. Łysy wrócił do więzienia dobrowolnie. A tam pojawił się jakiś prawnik, pogadał z kim trzeba. Wiecie, rozumiecie. Uznali, że nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał, Łysy, wypierdalaj na ten swój Onyx. Widać po tej stronie muru był komuś naprawdę potrzebny".

Morderca i jego ukochany syn

 

Dzisiaj Danilo żyje w slumsach wraz ze swoim czteroletnim synem. Podobno od czterech lat Łysy już nie zabija: "Syn ciągle u taty na rękach. Tata go pilnuje, tuli, całuje. Tata się z nim bawi, pokazuje, jaki piękny może być świat. Wszystko nadaje się do zabawy: butelka, pudełko, papier. Chłopiec się śmieje. A naokoło wszyscy po cichu śmieją się z Łysego. Dziecko coś zbroi, a on cierpliwie tłumaczy malcowi, dlaczego tak robić nie wolno. Ani razu nie uderzy, nie krzyknie nawet. Ręka ojca jest zawsze bezpieczna. [...] Tylko tuli dzieciaka, głaszcze po głowie, dba, żeby był wysikany, umyty i nakarmiony.

 

Chyba że naćpa się szabu i odleci. A leci wysoko! Wtedy chłopca pilnuje matka. A to już inna jakość. Chłopiec biega między samochodami razem ze starszymi dziećmi. Ona takiej cierpliwości do syna nie ma. Zresztą jest często zmęczona, pedałuje na rikszy cały dzień, żeby coś zarobić. Częściej ona da dziecku jeść, taka prawda, bo ma pewniejszy zarobek. Ale niech tylko spróbuje rękę na własne dziecko podnieść. Niech no tylko Łysy to zobaczy - wstaje, nawet kiedy jest odleciany, łapie babę, taką chudą, wylaszczoną, za pióra i wyciera nią asfalt" - czytamy w "Eli, Eli".

Widoki cierpienia, krytyka mediów i turystów

 

"Eli, Eli" to tytuł nowej książki Wojciecha Tochmana z fotografiami Grzegorza Wełnickiego o dzielnicy nędzy w Manili. W reportażu jego twórcy nie tylko przedstawiają codziennie życie ubogich w stolicy Filipin, ale także krytycznie przyglądają się własnej profesji. Książka piętnuje również turystów i poszukiwaczy tzw. mocnych wrażeń, którzy podróżując nie tylko na Filipiny, ale i do innych krajów Trzeciego Świata, bezmyślnie fotografują bezbronnych, żyjących w biedzie ludzi.

 

Pomysł na książkę podsunął Tochmanowi, reporterowi i finaliście literackiej nagrody Nike, dziennikarz i redaktor "Gazety Wyborczej" Mariusz Szczygieł. "Wszystko zaczęło się od maila" - pisze Tochman przedstawiając początki swojego reportażu i znajomości z fotografem Grzegorzem Wełnickim, który w swoich pracach przedstawiał ubogich Filipińczyków z manilskich slumsów. Reportera zainteresowała postać cierpiącej na nieznaną chorobę (prawdopodobnie zespół Recklinghausena) Josephin Vergary. "Ta kobieta staje się drzewem. Nikt nie wie jak to się dzieje, nikt nie umie jej pomóc" - pisał w mailu Szczygieł.

"Eli, Eli"

 

Wszystkie rozdziały "Eli, Eli" (tytuł książki pochodzi od słów umierającego na krzyżu Chrystusa "Eli, Eli, lama sabachtani?" - "Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?") otwierają fotografie Wełnickiego, na których portretuje on mieszkańców ulicy Onyx i jej okolic.

 

Nawiązując do nich Tochman opisuje życie m.in. małych sierot, trzyletniej dziewczynki o imieniu Pia i jej niewiele starszego brata Buboya, młodej pary Fernanda i Maribel, byłego przestępcy Danilo Hernandeza i jego czteroletniego synka czy mieszkającego na cmentarzu trzynastoletniego Christiana de Leona. Reporter przedstawia także korzenie filipińskiej biedy, która wynika nie tylko z kilku stuleci dawnej hiszpańskiej kolonizacji, ale również z amerykańskich wpływów w XX w.

Nędza obok bogactwa

 

W książce możemy poznać też niewidzialną, ale i nieprzekraczalną dla biednych Filipińczyków, granicę między ubóstwem i nędzą Manili, a jej bogactwem. "Wystarczy przejść się Makati Avenue. Jakieś trzysta metrów w stronę Zatoki Manilskiej, minąć po lewej żółtoburą bryłę hotelu Mandarin Oriental i zatrzymać się na czerwonym świetle przy Paseo de Roxas - oto nieprzekraczalna dla biedy granica. Dla niewolnic i niewolników zakaz wstępu. Zielone światło, zielony ludzik się rusza, zaprasza, a nędza wie, że jej dalej nie wolno. Żadnego strażnika, policjanta na skrzyżowaniu, nikt tej linii podziału nie pilnuje" - czytamy w książce.

 

"A bieda jest świadoma: hotel Penisula, Shangri-La, równe, czyste chodniki, Citibank, ładni ludzie z Louis Vuitton, z Hermesa, ich ładne zapachy od Prady (bieda oczywiście tych nazw nie zna) to niedostępny dla biedy kosmos, brak tlenu, zagubienie i pewna śmierć. Te dwa światy spotykają się jedynie na cmentarzu, który wielką zieloną plamą rozłożył się pomiędzy nimi. No, może jeszcze ulica burdeli nieopodal jest miejscem styku tych rzeczywistości. Biedne dziewczyny sprzedają swoje ciała, bogatsi faceci je kupują" - dodaje Tochman (na zdj.) opisując w książce także problem prostytucji na Filipinach. Według szacunków organizacji pozarządowych - jak podaje reporter - połowa cudzoziemców przyjeżdżających na Filipiny to turyści seksualni.

Ogromna odpowiedzialność reportera

 

"Nie mam komfortu powieściopisarza, który stwarza fikcyjnego bohatera i kiedy chce, wysyła go w kosmos albo uśmierca. Pracuję z niewymyślonymi ludźmi. Albo z pamięcią o nich. Oni są dla reportera źródłem i tworzywem. Ich realne dramaty, cierpienie, łzy. To ogromna odpowiedzialność. Reporter zabiera im ich życie i lepi je w książce na nowo, po swojemu, subiektywnie. Używamy - i autor, i czytelnik - tych ludzi, ich prawdziwego cierpienia do własnych spraw. [...]

 

Cały majątek mieszkańców slumsów to zwykle stare plastikowe klapki, stare gacie i stary T-shirt. Gnieżdżą się po dwadzieścia osób na ośmiu metrach kwadratowych, więc połowa rodziny śpi na ulicy. Jedyna cenna rzecz, jaką posiadają, to informacja o sobie, o swoim sąsiedztwie, o swojej biedzie. Ja im tę informację zabieram, pakuję do bagażu i lotem za tysiąc euro przywożę do domu" - pisze reporter.Polscy dziennikarze opisali prawdziwe piekło na ziemi

 

O książce "Kto przeczyta "Eli, Eli", kto zobaczy te zdjęcia, może już nigdy nie będzie podróżował jak przedtem" czytamy na okładce książki. Wojciech Tochman opowiada nam o Filipinach, jakich nie znamy, o świecie najuboższych, którzy od lat żyją w slumsach i na cmentarzach Manili. Ale nie jest to książka tylko o nich. Jest i o nas. Wszyscy coraz więcej podróżujemy, coraz więcej fotografujemy świat. Ale nie widzimy tego, o czym pisze Tochman, i co fotografuje Wełnicki. Tego, co pod powierzchnią: cierpienia i bólu. Bo się na nie uodporniliśmy.

 

Tochman odwraca obiektyw, przygląda się nam, ale i sobie, naszemu spojrzeniu na tragedię, na Innego, i dokonuje odnowienia empatycznej więzi. "Eli, Eli" jednocześnie oskarża i niesie nadzieję. A może nawet rozwiązanie dylematu, co zrobić z widokiem ludzkiego cierpienia. Kluczem jest reporterska uważność, krytycyzm wobec własnego spojrzenia i otwartość na innego człowieka" - zachęca do lektury wydawnictwo.

Zgłoś jeśli naruszono regulamin