Dick Philip K - Wisielec (pdf).pdf

(146 KB) Pobierz
Książka pobrana ze strony
http://www.ksiazki4u.prv.pl
lub
http://www.ksiazki.cvx.pl
Philip K. Dick - Wisielec
O piątej Ed Loyce narzucił kapelusz i płaszcz, wyprowadził
samochód i podążył przez miasto w kierunku swojego sklepu z
artykułami telewizyjnymi. Był zmęczony. Plecy i ramiona bolały go
od kopania ziemi w piwnicy i wywożenia jej na podwórze. Ale jak na
czterdziestolatka poradził sobie bez zarzutu. Za zaoszczędzone przez
niego pieniądze Janet będzie mogła kupić nowy wazon; poza tym
cieszył się na myśl,
że
sam naprawi fundamenty.
Zapadał zmrok. Długie promienie zachodzącego słońca omiatały
spieszących ulicami znużonych przechodniów, kobiety objuczone
siatkami i pakunkami oraz studentów tłumnie opuszczających
uniwersytety, by wmieszać się w zastępy urzędników, biznesmenów
i bezbarwnych sekretarek. Zatrzymał swojego packarda na
czerwonym
świetle
i zaraz ponownie ruszył z miejsca. Sprzedaż
odbywała się bez niego; przybędzie do sklepu w samą porę, by
pomóc pracownikom przed zamknięciem, dokonać dziennego
bilansu, a może nawet własnoręcznie zatwierdzić kilka transakcji.
Powoli przejechał obok niewielkiego skweru położonego pośrodku
ulicy. Parking przed ZAKŁADEM USŁUGOWO-HANDLOWYM LOYCE'A
był szczelnie wypełniony. Zmełł przekleństwo w ustach i zawrócił
samochód. Ponownie minął skwer z pustym bufetem,
ławką
i
latarnią.
Na latarni coś wisiało. Bezkształtny, przypominający kukłę tobół,
lekko kołysany wiatrem. Loyce opuścił szybę i wyjrzał przez okno.
Cóż to do diabła mogło być? Jakaś wystawa? Niekiedy Izba
Handlowa organizowała na skwerze ekspozycje.
Wykonał kolejny skręt i podjechał w to samo miejsce. Minął park,
koncentrując uwagę na wiszącym przedmiocie. To nie była kukła.
Jeżeli chodziło o wystawę, pomysł wydawał się raczej chybiony.
Włosy zjeżyły mu się na karku i niepewnie przełknął
ślinę.
Na twarzy
i dłoniach wystąpiły mu krople potu.
Na latarni wisiało ciało. Ludzkie.
- Popatrz na to! - wyrzucił z siebie Loyce. - Wyjdź na zewnątrz! Don
Fergusson bez pośpiechu wyszedł ze sklepu, z godnością zapinając
płaszcz.
- To poważna transakcja, Ed. Nie mogę tak po prostu zostawić
klienta.
- Widzisz? - Ed wycelował palcem w gęstniejący mrok. Na tle nieba
wyraźnie odcinała się latarnia wraz ze swoim rozkołysanym
balastem.
- Tam. Jak długo to tam wisi? - W podnieceniu podniósł głos. - Co się
dzieje ze wszystkimi? Przechodzą obok jakby nigdy nic!
Don Fergusson powoli zapalił papierosa.
- Spokojnie, staruszku. Bez powodu by tak nie wisiał.
- Powodu! Jakiego powodu?
Fergusson wzruszył ramionami.
- Tak jak wtedy, gdy Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego
postawiła tam strzaskanego buicka. Jakieś miejskie sprawy. Skąd
niby miałbym wiedzieć?
Dołączył do nich Jack Potter ze sklepu obuwniczego.
- O co chodzi, chłopaki?
- Na latarni wisi ciało - oznajmił Loyce. - Zawiadomię policję.
- Muszą o tym wiedzieć - powiedział Potter. - Inaczej już by go tam
nie było.
- Wracam do roboty. - Fergusson skierował się w stronę wejścia do
sklepu. -Najpierw obowiązek, a potem przyjemność.
Layce poczuł przypływ histerii.
- Widzicie je? Widzicie, jak tam wisi? Przecież to człowiek! On nie
żyje!
- Jasne, Ed. Zauważyłem go po południu, idąc na kawę.
- Chcesz przez to powiedzieć,
że
wisiał tu przez całe popołudnie?
- No pewnie. I co z tego? - Potter zerknął na zegarek. - Muszę lecieć.
Na razie, Ed.
Potter szybkim krokiem dołączył do podążającego ulicą strumienia
ludzi mijających park. Kilka zaciekawionych osób spojrzało na
latarnię i kontynuowało wędrówkę. Nikt nie przystanął. Nikt nie
zwrócił na ciało najmniejszej uwagi.
- Chyba oszalałem - wyszeptał Loyce. Podszedł do krawężnika i
zstąpił na jezdnię wprost pod nadjeżdżające pojazdy. Wściekle
roztrąbiły się klaksony. Dotarł na drugą stronę i wkroczył do parku.
Wisielec był mężczyzną w
średnim
wieku. Upstrzony zaschniętym
błotem szary garnitur wisiał na nim w strzępach. Loyce widział go po
raz pierwszy w
życiu.
Musiał być nietutejszy. Twarz miał przechyloną
nieco w bok, a wieczorny wiatr bezszelestnie obracał ciało wokół
własnej osi. Skórę mężczyzny znaczyły czerwone szramy i głębokie
skaleczenia pełne zakrzepłej krwi. Okulary w stalowej oprawce
niedorzecznie dyndały na jednym uchu. Oczy wyszły mu z orbit. Z
otwartych ust wyzierał spuchnięty, posiniały język.
- Na miłość boską - mruknął wstrząśnięty Loyce. Stłumił przypływ
mdłości i wrócił na deptak. Od stóp do głów trząsł się z odrazy i lęku.
Dlaczego? Kim był ten człowiek? Dlaczego tam wisiał? Co to miało
znaczyć? Dlaczego nikt nie zwracał na niego uwagi?
Wpadł na pędzącego chodnikiem niskiego człowieczka.
- Uważaj pan! - wycedził przechodzień. - Ach, to ty, Ed.
Ed z roztargnieniem kiwnął głową.
- Witaj, Jenkins.
- Co się stało? - Urzędnik ujął go pod ramię. - Wyglądasz okropnie.
- Tam jest ciało. W parku.
- Oczywiście, Ed. - Jenkins podprowadził go do wejścia ZAKŁADU
USŁUGOWO-HANDLOWEGO LOYCE'A. - Uspokój się.
Podeszła do nich Margaret Henderson ze sklepu jubilerskiego.
- Czy coś się stało?
- Ed
źle
się czuje.
Loyce wyszarpnął rękę.
- Jak możecie tak tu sterczeć? Nie widzicie go? Na miłość boską...
- 0 czym on mówi? - zapytała nerwowo Margaret Henderson.
- Ciało! - huknął Ed. - Tam wisi ludzkie ciało!
Zebrało się więcej ludzi.
- Czy on jest chory? To Ed Loyce. Ed, czy nic ci nie jest?
- Ciało! - krzyczał Loyce, usiłując ich wyminąć. Próbowano go
przytrzymać. Szarpnął się. - Puśćcie mnie! Policja! Wezwać policję!
- Ed...
- Lepiej sprowadźcie doktora!
- On musi być chory.
- Albo pijany.
Loyce przedzierał się przez tłum. Potknął się i prawie upadł. Jak
przez mgłę widział rzędy pochylonych nad nim twarzy pełnych
ciekawości, niepokoju bądź troski. Zewsząd podchodzili zwabieni
hałasem ludzie. Przepchnął się pomiędzy nimi w kierunku sklepu.
Widział, jak wewnątrz Fergusson rozmawia z klientem, pokazując mu
odbiornik telewizyjny
Emersona. Stojący przy warsztacie Pete Foley składał nowy
Philico. Loyce krzyknął do nich rozdzierająco. Jego głos zginął w
rosnącym zgiełku pojazdów i pomrukach gapiów.
- Zróbcie coś! - zawołał. - Nie stójcie tak! Zróbcie coś! Nie widzicie,
że
dzieje się coś strasznego?!
Tłum rozstąpił się z szacunkiem przed dwoma rosłymi policjantami,
którzy zdecydowanie sunęli w kierunku Loyce'a.
- Nazwisko? - mruknął policjant z notatnikiem.
- Loyce. - Znużony otarł czoło. - Edward C. Loyce. Wysłuchajcie mnie.
Tam, w parku...
- Miejsce zamieszkania? - przerwał mu policjant. Samochód policyjny
zwinnie przedzierał się pomiędzy pojazdami i autobusami.
Wyczerpany i oszołomiony Loyce wcisnął się w fotel. Spazmatycznie
chwycił oddech.
- 1368 Hurst Road.
- Czy to tutaj, w Pikeville?
- Oczywiście. - Loyce opanował się morderczym wysiłkiem. -
Słuchajcie. Tam, na skwerze, na latarni wisi...
- Gdzie pan dzisiaj był? - zapytał policjant siedzący za kierownicą.
- Gdzie? - powtórzył jak echo Loyce.
- Nie przebywał pan w swoim sklepie, prawda?
- Nie. - Potrząsnął głową. - Nie, zostałem w domu. W piwnicy.
- W piwnicy?
- Kopałem. Stawiam nowe fundamenty. Wywoziłem ziemię, aby
wylać na dno cement. Dlaczego pan pyta? Co to ma wspólnego z...
- Czy ktoś panu towarzyszył?
- Nie.
Żona
pojechała do miasta. Dzieci były w szkole. - Loyce
przenosił wzrok z jednego rosłego policjanta na drugiego. W jego
serce wkradła się iskierka desperackiej nadziei. - Czy chodzi o to,
że
ominęło mnie... wyjaśnienie? Nie zdążyłem na czas tak jak
pozostali?
Po chwili policjant z notatnikiem zabrał głos.
- Zgadza się. Ominęło pana wyjaśnienie.
- Zatem to sprawa urzędowa? Ciało ma tam wisieć?
- Ma tam wisieć.
Żeby
wszyscy widzieli.
Na ustach Eda Loyce'a wykwitł blady uśmiech.
- Chryste! Chyba wreszcie wyszedłem z długiego tunelu na
światło
dzienne. A już myślałem,
że
dzieje się coś niedobrego. Wiecie, coś w
rodzaju Ku-Klux-Klanu. Rozbuchana przemoc. Wyraz wzmożonej
aktywności komunistów albo faszystów. - Trzęsącą się ręką wyjął z
kieszeni na piersiach chustkę i wytarł twarz. - Cieszę się,
że
wszystko jest pod kontrolą.
- Wszystko jest pod kontrolą. - Samochód policyjny zmierzał ku Hali
Sprawiedliwości. Słońce dawno już zaszło. Ulice spowijał mrok. Nie
zapalono jeszcze latarni.
- Lepiej mi - rzekł Loyce. - A już prawie straciłem głowę. Porządnie
się wystraszyłem. Teraz, skoro wszystko jest jasne, nie ma potrzeby,
aby mnie aresztować, prawda?
Policjanci nie odpowiedzieli.
- Powinienem wrócić do sklepu. Chłopcy nie jedli jeszcze kolacji.
Ze mną wszystko w porządku. Nie będę więcej sprawiał kłopotu.
Jeśli zajdzie potrzeba...
- To potrwa tylko chwilę - przerwał mu policjant siedzący za
kierownicą. - Rutynowa procedura, raptem kilka minut.
- Mam nadzieję - mruknął Loyce. Samochód przystanął na
światłach.
- Pewnie zakłóciłem porządek. To
śmieszne,
zdenerwować się w ten
sposób i...
Loyce szarpnięciem otworzył drzwi. Wyskoczył na ulicę. Otaczały
go samochody, nabierały prędkości wraz ze zmianą
świateł.
Loyce
skoczył na krawężnik i wpadł w kłębiący się tłum. Za plecami słyszał
hałas i okrzyki biegnących.
To nie byli policjanci. Od razu to sobie uświadomili. Znał
wszystkich gliniarzy w Pikeville. Człowiek nie mógł prowadzić
interesu w małym mieście i nie znać wszystkich policjantów.
To nie byli policjanci - i nie nastąpiło
żadne
wyjaśnienie. Potter,
Fergusson, Jenkins,
żaden
z nich nie znał przyczyny tego zjawiska.
Nie dość,
że
nie wiedzieli, to jeszcze nic ich to nie obchodziło. Ten
fakt intrygował go najbardziej. Loyce wbiegł do sklepu z towarami
żelaznymi.
Nie zważając na zdumionych sprzedawców i kupujących,
pognał w kierunku zaplecza i wypadł na zewnątrz tylnymi drzwiami.
Potknąwszy się o kubeł na
śmieci,
zbiegł po betonowych schodkach.
Wspiął się na ogrodzenie i zdyszany zeskoczył po drugiej stronie.
Wszędzie panowała cisza. Udało mu się zmylić pogoń.
Znajdował się na skraju ciemnego zaułka usianego deskami,
połamanymi pudłami i oponami. Widział biegnącą w oddali ulicę.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin