Ake Holmberg - Cykl-Ture Sventon (3) Detektyw na pustyni.rtf

(187 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

AKE HOLMBERG

 

 

 

Latający Detektyw

(Przełożyła: Teresa Chłapowska)

 

 

SCAN-dal


ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sventon potrzebuje krótkiego urlopu

 

Widząc go, trudno było się domyślić, że jest praktykującym prywatnym detektywem[1]. Szedł ulicą Królowej, w szarym płaszczu i czarnych butach. Na głowie miał melonik, co bynajmniej nie świadczy o czymś nadzwyczajnym. Mógł być równie dobrze cukiernikiem, jak nauczycielem, bo wielu cukierników i nauczycieli nosi szare płaszcze i meloniki.

Trzeba by dopiero samemu być prywatnym detektywem, żeby spostrzec, że on nim jest. Może zauważyłoby się wtedy, że przypomina jastrzębia, i to bardzo czujnego, o przenikliwym wzroku. Gdyby włożyć rękę do prawej kieszeni jego marynarki, natrafiłoby się na czarną sztuczną brodę i wtedy można by zacząć podejrzewać, że to jednak nie jest cukiernik. Zdarza się bowiem niezwykle rzadko, żeby cukiernik szedł ulicą Królowej ze sztuczną brodą w prawej kieszeni. A w lewej kieszeni marynarki znalazłoby się nabity pistolet i wtedy byłoby już prawie pewne, że nie jest nauczycielem. Bowiem niezmiernie rzadko się zdarza, żeby nauczyciel przechadzał się z naładowanym pistoletem w lewej kieszeni. I tak pomału można by zacząć się domyślać, że to jednak jest praktykujący prywatny detektyw, taki, który ma jakieś niebezpieczne zadanie do wykonania i być może przebrał się za emerytowanego abonenta telefonicznego.

Niosąc białe kartonowe pudełko, ów ktoś wszedł do jednego z domów przy ulicy Królowej. W bramie widniał napis:

 

TURE SVENTON

Praktykujący Prywatny Detektyw

 

Wbiegł po schodach i otworzył drzwi, na których było napisane:


 

T. SVENTON

 

Teraz już nie ulegało wątpliwości, o ile takowa mogła dotąd istnieć, że ten ktoś to Ture Sventon, najznakomitszy prywatny detektyw w całej Szwecji, jedyny, który posiadał latający dywan.

W poczekalni przed jego gabinetem czekało wielu klientów, każdy z jakąś bardzo trudną sprawą do załatwienia. Jeden chciał, żeby Sventon odnalazł mu kanarka, który w końcu czerwca wyfrunął przez okno na strychu. Inny chciał stwierdzić, gdzie jest pewna osoba nosząca brązowe buty, widziana ostatnio na Odenplan, trzeci znów życzył sobie, by Sventon śledził konduktora w tramwaju na linii numer 3. Tyle było ludzi, że niektórzy nie mieli gdzie siedzieć. Koło drzwi stał wysoki mężczyzna o posępnej twarzy i zapadniętych policzkach, który podejrzewał, że złośliwy sąsiad ukradł mu sztuczne zęby. Wszyscy przyszli do Sventona, żeby mu zlecić wykonanie jakiegoś niebezpiecznego zadania.

Sventon przeszedł do następnego pokoju, gdzie za biurkiem siedziała jego sekretarka, panna Jansson. Była siwa i nosiła okulary. Tyle wciąż miała roboty, że nigdy nie mogła skończyć szydełkować łapki do podnoszenia gorących garnków, dawno zaczętej, którą trzymała w szufladzie biurka.

- Nie było nic specjalnego? - spytał Sventon, stawiając na stole kartonowe pudełko.

- Dzwonił pan Omar.

- Pan Omar?

- Tak, pan Omar.

- Dzwonił?

- Tak, dzwonił.

- Aha. Gdzie on jest teraz?

- Na pustyni arabskiej. Ma właśnie urlop. Pytał, czy pan by się tam nie wybrał i nie zjadł z nim porcji chepchouka[2].

- Ach tak, naprawdę? - westchnął Sventon. Przypominał ponurego jastrzębia (o ile można sobie wyobrazić jastrzębia w meloniku). Zdjął melonik i położył go koło pudełka. ,,Kiedyż ja znajdę czas, żeby jeść chepchoukę na pustyni arabskiej? Ledwo mam czas zjeść psysia”. Wyciągnął z kieszeni sztuczną brodę i położył ją obok melonika. A obok brody położył swój pistolet kawaleryjski, pamiętający czasy wojny trzydziestoletniej [3].

Każdy człowiek ma coś, co go odróżnia od innych. Sventona odróżniało nie to, że był tak bardzo zajęty. Nic dziwnego, że najsprytniejszy prywatny detektyw w kraju ma tyle do roboty. Dziwne natomiast było to, że Sventon mówił psyś zamiast ptyś. A zamiast pistolet mówił piftolet. Gdy zaś chciał powiedzieć ciastkarnia Rozalii, wychodziło mu Rofalii.

- Wstąpiłem do Rofalii i kupiłem kilka psysiów - powiedział otwierając pudełko. - Niech pani będzie tak dobra zaparzyć kawę. Zjemy sobie po psysiu.

Największym przysmakiem Sventona były ptysie z bitą śmietaną, a jedynym miejscem w Sztokholmie, gdzie sprzedawano je przez cały okrągły rok, była ciastkarnia Rozalii. Dlatego Sventon, ile razy przechodził w pobliżu, zawsze wstępował do Rozalii i kupował kilka ptysiów. Kiedy miał dużo roboty, nic mu tak nie dodawało energii jak dobry ptyś.

Kawa wkrótce była gotowa, usiedli więc z panną Jansson przy biurku i zjedli po jednym ptysiu. Wypili do tego po trzy filiżanki kawy. Ptysie były świetne: w miarę rumiane, z dużą ilością śmietany.

- Czy pan Omar nic więcej nie mówił? - spytał Sventon.

- Owszem. Powiedział, że codziennie urządza sobie przejażdżkę na wielbłądzie. Pytał, czy pan też miałby na to ochotę.

- Ach tak, pytał o to? - rzekł Sventon ponurym głosem, ścierając z nosa odrobinę bitej śmietany. Zawsze marzył, żeby się przejechać na wielbłądzie. Sventon ogromnie lubił wielbłądy.

- Nic więcej nie mówił?

- Powiedział, że po każdej przejażdżce pije zwykle w swoim namiocie sześć filiżanek doskonałej arabskiej kawy.

- Ile?

- Sześć.

- Aha, sześć. A ja nigdy nie mam czasu wypić więcej jak trzy - rzekł Sventon z miną jeszcze bardziej ponurą.


Obok pokoju panny Jansson był prywatny gabinet prywatnego detektywa Ture Sventona. Sventon wszedł do siebie i zatrzasnął drzwi. Potem usiadł przy biurku i przymknął oczy. I wtedy zobaczył nie kończące się morze piasku, po którym stąpały wielbłądy, wolno i poważnie. Ujrzał namiot, gdzie jadło się chepchoukę, tę znakomitą, lekko strawną potrawę z jarzyn.

- Potrzebuję krótkiego urlopu - wymamrotał.

Wydawało mu się, że słyszy dziwne, obco brzmiące bicie dzwonów z wysokich minaretów, i że siedzi w namiocie popijając kawę, a wszystko dookoła zalane jest słońcem niczym strumieniem płynnego złota.

- Stanowczo potrzebuję krótkiego urlopu - powiedział, i to tak głośno, że panna Jansson otworzyła drzwi i zapytała, czy nie życzy sobie czegoś.

- Owszem, urlopu.

Panna Jansson uznała, że to doskonały pomysł. Zależało jej, żeby skończyć łapki do garnków przed Bożym Narodzeniem, a czasu było mało. Jej siostra miała je dostać pod choinką.


ROZDZIAŁ DRUGI

Pan Hjortron, konstruktor lodówek

 

W rogu pokoju leżał zwinięty latający dywan. Z bliska czuło się jego specyficzny zapach. W pierwszej chwili miało się wrażenie, że pachnie koniem, lecz jeszcze bardziej z bliska można było stwierdzić, że to raczej zapach wielbłąda. Ile razy Sventon czuł ten zapach, zawsze przypominał mu się pan Omar, od którego ów dywan kiedyś kupił, i myślał sobie, jak by to było przyjemnie odwiedzić go na jego pustyni. Omar spędzał urlop w pięknej oazie, która nazywała się Kaf. Przez resztę roku mieszkał w mieście Djof oddalonym o kilkanaście mil.

A więc decyzja powzięta. Ture Sventon pojedzie na pustynię arabską!

Podróż do Arabii to wspaniała przygoda. Po drodze można zwiedzić wiele pięknych okolic,


można zobaczyć Alpy i Morze. Śródziemne. A na miejscu można jeździć na wielbłądach, można jeść chepchoukę i pić kawę w namiocie, razem z Omarem.

Jedyna zła strona pustyni arabskiej, to że nie ma tam ptysiów. W całej Azji, która posiada tyle bogactw naturalnych, nie znajdziesz ani jednego ptysia. Najbogatszy nawet szejk nie może wejść do cukierni czy ciastkarni i poprosić o ptysia - obojętne: ze śmietaną czy bez. I powstaje pytanie, czy to właśnie nie jest najbardziej zagadkową sprawą w całej tej zagadkowej części świata. Azja cierpi na straszny brak ptysiów.

Sventon od razu wiedział, że byłoby lekkomyślne brać ptysie z kremem w taką podróż. Miał co prawda specjalne blaszane pudełko służące do przewożenia ptysiów, lecz gdyby je naładować do pełna ptysiami od Rozalii, śmietana skwaśniałaby, zanimby dojechał. Chyba że ptysie byłyby bez nadzienia. Niewykluczone, że na pustyni arabskiej można dostać bitą śmietanę i masę migdałową i może jakiś zręczny cukiernik potrafiłby napełnić ptysie zaraz po przyjeździe, ale czy można być tego pewnym? Czy jest ktoś, kto może zapewnić, że istnieje masa migdałowa na pustyni arabskiej? Sventon nikogo takiego nie znał.

Prywatny detektyw zawsze musi na wszystko mieć sposób i Sventon w jednej chwili wiedział, co ma zrobić. Znał pewnego konstruktora lodówek, bardzo mądrego i sławnego inżyniera, , wynalazcę lekkich ręcznych lodówek, które można było nosić z sobą tak mniej więcej jak walizkę albo maszynę do pisania czy tranzystor. Jego modele nazywały się ,,Lodowce” i były w różnych wymiarach: “Lodowiec l”, “Lodowiec 2”, “Lodowiec 3” i tak dalej, aż do “Lodowca 12”. Numer 12 był największą ręczną lodówką. Trzeba było dwóch tragarzy, żeby ją przenieść, ale za to ile się w niej mieściło jedzenia! Można było przechowywać żywność dla rodziny składającej się z sześćdziesięciu do siedemdziesięciu osób. Sventon sądził, że “Lodowiec 3” albo “Lodowiec 4” będzie najodpowiedniejszym modelem, żeby przechować ptysie podczas podróży na pustynię arabską.

Konstruktor lodówek nazywał się Hjalmar Hjortron i miał swoją fabrykę tuż pod Sztokholmem. Sventon natychmiast włożył melonik i udał się tam na latającym dywanie.

Pan Hjortron przyjął go bardzo uprzejmie w swoim biurze. Był to duży, tęgi mężczyzna z opadającym wąsem. Sventon zaraz zauważył, że tego dnia był zatroskany i roztargniony. Prywatny detektyw musi wszystko widzieć i Sventon spostrzegł, że Hjortron upuścił pięć razy ołówek i wywrócił wazon z kwiatami, tak że woda wylała się na podłogę. Kiedy zapukano do drzwi, Hjortron zerwał się, przewracając krzesło, i nawet ten szczegół nie uszedł uwagi prywatnego detektywa Sventona.

- Panie Hjortron - powiedział Sventon - wybieram się w podróż na Południe i potrzebna mi jest ręczna lodówka.

- W takim wypadku mogę panu polecić “Lodowiec 3”. Trójka jest szczególnie lekkim, lecz równocześnie pojemnym sportowym modelem, nadającym się specjalnie do podróży na Południe.

- A ile się w nim zmieści psysiów? - spytał Sventon.

- Ptysiów? Zaraz zobaczymy... - odparł inżynier Hjortron, wyjmując z kieszeni suwak logarytmiczny. Pogładził wąsy i zaczął obliczać.

- Czy będą ze śmietaną, czy bez? - spytał.

- Ze śmietaną! - wykrzyknął Sventon. - Oczywiście!

Hjortron obliczył na suwaku i powiedział:

- Numer trzy zmieściłby trzydzieści ptysiów.

- Tylko trzydzieści? - rzekł Sventon i zaczął obliczać w pamięci. - To niedużo. Jadę aż do Kaf, na pustynię arabską.

- Może weszłoby nawet trzydzieści dwie sztuki, ale nie radziłbym wkładać więcej, bo mogłyby się pognieść.

- Czy nie lepiej wobec tego, żebym wziął numer cztery?

- “Lodowiec” numer cztery jest nieco pojemniejszy - odparł Hjortron - ale za to waży znacznie więcej. Trójka jest lekkim, zgrabnym modelem nadającym się do podróży. Posiada uchwyt na wierzchu, nosi się ją więc jak walizkę.


- Byłaby bardziej odpowiednia - przyznał Sventon, drapiąc się w brodę. - Ale trzydzieści psysiów to niewiele.  

- Trzydzieści dwa - powiedział Hjortron.

- To tylko o dwa więcej. Trzydzieści dwa psysie starczą zaledwie do Alp. Zjem ostatniego gdzieś niedaleko Matterhornu[4]. A co będę miał na później? Czy pan o tym pomyślał?

- Nie - odparł Hjortron. - Rzeczywiście, nie pomyślałem o tym.

Milczeli przez chwilę, obaj rozważając zagadnienie.

- “Lodowiec 4” zmieści najmniej czterdzieści ptysiów z kremem - rzekł w końcu Hjortron. - A do piątki weszłoby, jak sądzę, około sześćdziesięciu.

- Ale ja nie chcę podróżować z wielką, niezgrabną szafą.

I znów zamilkli, rozmyślając jakiś czas nad tym problemem. Słychać było odgłosy z fabryki, stukanie narzędzi i łoskot maszyn. Produkcja słynnych “Lodowców” szła pełną parą.   

- Panie Sventon - szepnął Hjortron, rozglądając się dokoła tak, jakby się bał, że ktoś podsłuchuje. - Panie Sventon - powiedział i zajrzał dla ostrożności pod stół. - Coś panu powiem... - szepnął tak cicho, że Sventon musiał się nachylić, żeby go usłyszeć. - Powiem panu coś...

- Co takiego? - spytał Sventon.

- Zrobiłem... - szepnął inżynier tak cicho, że Sventon absolutnie nic nie słyszał, mimo że rękę przystawił do ucha. - Zrobiłem...

“Jest bardzo nerwowy - pomyślał Sventon. - Ciekawe, co on takiego zrobił?”

Hjortron zajrzał jeszcze raz pod stół, ponieważ jednak nie znalazł tam nic podejrzanego, powiedział, wciąż szeptem:

- Panie Sventon, czy słyszał pan kiedykolwiek o ,,Arktyce”?



ROZDZIAŁ TRZECI

Klopsiki z borówkami

 

- O Arktyce? - spytał Sventon nieco zirytowany.

- Tssss... - syknął Hjortron. - Nie tak głośno! To jeszcze jest tajemnica.

- Jaka tajemnica? - zniecierpliwił się Sventon.

- “Arktyka”! - zasyczał Hjortron.

- Przecież to już nie jest żadna tajemnica. Dawno została odkryta.

- Odkryta! - inżynier zachwiał się, jakby otrzymał śmiertelny cios. Potem opanował się i powiedział: - Ja nie myślę o Arktyce, lecz o “ARKTYCE”, mojej nowej, rewelacyjnej lodówce, najlepszym przyjacielu domu.

Podszedł na palcach do drzwi i zamknął je. Chustką otarł czoło. Potem wyjął z kieszeni pęk kluczy i otworzył dużą kasę pancerną wmurowaną w ścianę. Z kasy wyjął coś, co przypominało zwykłą walizkę w której może się zmieścić piżama, ubranie, jedna para butów, dwie kanapki z serem i szczotka do zębów. Jedyna różnica, to że ta walizka była metalowa i białego koloru. Można ją było wziąć za ręczną lodówkę typu ,,Lodowiec”. Sventon był prawie pewien, że to, co widzi przed sobą, to “Lodowiec” numer trzy, ale potem zauważył na froncie małą metalową tabliczkę z napisem: “ARKTYKA”.

- A więc to jest “Arktyka”? - spytał.

- Tssss... To tajemnica - syknął Hjortron, rozglądając się na wszystkie strony. Zajrzał nawet do kosza na papiery, ale nie było tam nic niewłaściwego, więc uspokoił się trochę. - Wytłumaczę panu. “Arktyka” jest nowym wynalazkiem. Jeszcze go nie opatentowałem.

- Ach tak - odparł Sventon.

- Dotychczas wyprodukowałem tylko ten jeden egzemplarz.

- Ach tak - powtórzył Sventon.

- Tak. Jeszcze nie opatentowałem ,,Arktyki”, ale warta jest majątek. Zakładając, że nikt jej nie ukradnie i nie schowa gdzieś, żeby zobaczyć, jak jest skonstruowana...

- Ach tak - rzekł Sventon, który teraz dopiero zdał sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa. Stał wpatrując się w “Arktykę”, coraz bardziej podobny do jastrzębia.

- To nie jest zwyczajna lodówka - tłumaczył dalej jej wynalazca. - Przeciwnie, to jest zupełnie nadzwyczajna lodówka. Zmieni cały nasz tryb przyrządzania posiłków. “Arktyka” jest rewelacyjnym wynalazkiem. Stanie się najlepszym przyjacielem zmęczonych gospodyń domowych.

- Naprawdę? - rzekł Sventon. - Ale bardzo pana przepraszam, panie Hjortron, trochę mi się spieszy...

- “Arktyka” - ciągnął dalej inżynier, nie słuchając Sventona - będzie produkowana w dwunastu wielkościach, tak jak ,,Lodowiec”. Różnica jednak polega na tym, że jeśli włożyć befsztyk do “Lodowca”, na drugi dzień będzie akurat taki sam, kiedy się go wyjmie na obiad.

- A jak wobec tego wygląda befsztyk wyjęty z “Arktyki”? - spytał Sventon, patrząc na zegarek.

- Tu właśnie jest różnica - szepnął Hjortron - kolosalna różnica!

Otworzył lodówkę. Natychmiast rozległa się muzyka.

- Co to? - zdziwił się Sventon.

- Marsz paradny pułku z Upplandii - odparł Hjortron, ocierając chustką pot z czoła.

- Skąd się bierze ta muzyka? - spytał Sventon, rozglądając się po pokoju.

- Z “Arktyki” - odparł Hjortron.

Prywatny detektyw Ture Sventon spojrzał bacznie na Hjortrona. Zaczął podejrzewać, że inżynier ma nie całkiem dobrze w głowie. Zachowywał się przedziwnie.

- ,,Arktyka” ma wbudowany aparat radiowy, który automatycznie zaczyna grać, gdy się otworzy drzwiczki. Niech, pan pomyśli, co znaczy trochę dobrej muzyki dla zmęczonej pani domu! Jak mówię: ,,Arktyka” stanie się najlepszym przyjacielem domu.

Sventon zaciekawiony zajrzał do środka. Wnętrze najlepszego przyjaciela domu wyglądało jak w każdej zwykłej lodówce. Były tam dwa półmiski z jakimiś dziwnymi małymi rze­czami. Jakby pokurczone resztki jedzenia, bar­dzo nieapetyczne. Coś w rodzaju malutkich klopsików, które stały tak długo w spiżarni, że nadają się już tylko do wyrzucenia. Lecz Hjortron wyjął jeden półmisek i poczęstował Sventona. Z niewidocznego radia popłynęło kilka uroczystych akordów, tak jakby Sventon został zaproszony na bankiet.

- Dziękuję - rzekł detektyw, patrząc po­dejrzliwie na półmisek - ale jadłem obfity obiad.

- Głupstwo! - wykrzyknął przyjacielski inżynier. - Koniecznie musi pan skosztować czegośkolwiek z ,,Arktyki”.

- Dziękuję - odparł Sventon i spojrzał na zegarek - ale niedługo będę jeść kolację.

- Głupstwo - orzekł przyjazny, gościnny wynalazca - to są klopsiki zrobione przez moją żonę. Klopsiki z borówkami.

- Ach tak - powiedział Sventon, który nie wiedział, co o tym sądzić. Z radia grzmiała dę­ta orkiestra.


- Zawsze mówię, że nikt nie potrafi tak zrobić klopsików, jak moja żona.

W tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Hjortron podskoczył, jakby go ugryzła pszczo­ła. Zatrzasnął drzwiczki lodówki i schował ją do kasy pancernej. Zapomniał o talerzu z obrzy­dliwymi resztkami jedzenia i zostawił go na stole. Podszedł do drzwi i otworzył. Do pokoju wszedł mały, blady człowieczek o chytrym wy­glądzie. Miał spiczasty nos i granatowe ubranie z dobrze zaprasowanymi spodniami. Nosił du­że okulary w rogowej oprawie i rude wąsiki. Sventon zauważył, że miał małe spiczaste buty.

- Czy mogę przedstawić... asystent spiżarkowy Lodownicki... chciałem powiedzieć asy­stent lodówkowy Spiżarnicki... i detektyw Pryvatson... chciałem powiedzieć prywatny detek­tyw Sventon - plątał się zdenerwowany wy­nalazca, zerkając ukradkiem na kasę pancerną.

Asystent do spraw lodówek, nazwiskiem Spiżarnicki, i prywatny detektyw Sventon przy­witali się. Sventon zauważył, że oczy Spiżarnickiego latały to tu, to tam. Nigdy nie było wiadomo, w którą stronę patrzy. Sventon przyglądał mu się przenikliwym wzrokiem. Zdawało mu się, że już go kiedyś widział, ale gdzie?

- Miło mi - rzekł Spiżarnicki i kichnął.

- Mnie również - odparł Sventon przybierając wyraz czujnego jastrzębia.

- Jeśli nic już nie ma na dzisiaj - zwrócił się Spiżarnicki do Hjortrona - to ja sobie pójdę. - Kichnął przy tym trzy razy, patrząc równocześnie na Hjortrona, na Sventona i na kasę pancerną.

- Tak, tak, idź już - rzekł Hjortron.

- A więc żegnam - powiedział Spiżarnicki.

- Żegnaj - odparł Hjortron.

- Do widzenia - rzekł Sventon.

Mały asystent już prawie opuszczał pokój, kichając po raz ostatni (cierpiał przez cały rok na katar sienny), gdy nagle zatrzymał się.

Stanął jak wryty, patrząc na biurko. Hjortron obejrzał się. I nawet Ture Sventon, prywatny detektyw ze Sztokholmu, odwrócił się, by spojrzeć na biurko.

Na talerzu leżały świeżutkie, pięknie przyrumienione klopsiki z jaskrawoczerwonymi borówkami.



ROZDZIAŁ CZWARTY

Sventon jest zaproszony na skromna kolację

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin