PODZIĘKOWANIA
Podczas pisania Szkodliwych intencji, tak jak przy wszys-
tkich moich książkach, największą i najbardziej znaczącą
korzyść odniosłem z doświadczeń i opinii kolegów, przy-
jaciół i .przyjaciół moich przyjaciół. Ponieważ książka ta
dotyczy dwóch dziedzin - prawa i medycyny, zrozumiałe
jest, że szczególne podziękowania kieruję do profesjona-
listów. Oto oni:
Lekarze: Tom Cook
Chuck Karpas
Stan Kessler
Prawnicy: Joe Cox
Victoria Ho .
Leslie McClellan
Sędzia: TomTrettis
Terapeuta: Jean Reeds
Wszyscy oni ofiarowali mi wiele godzin swojego cennego
czasu.
Jeszcze raz dla Audrey Cook,
mojej wspaniałej matki
"Na początek zabijmy wszystkich prawników"
Henryk VI, cz. II
Szkodliwe
Intencje
PROLOG
9 WRZEŚNIA 1988 r. GODZINA 11.45
BOSTON, MASSACHUSETTS
Tego ranka, około godziny 9.30 Patty Owen poczuła
pierwsze skurcze. Była .pewna, że to jest właśnie to. Nie-
jednokrotnie obawiała się chwili, w której nie będzie w
stanie odróżnić skurczów sygnalizujących początek poro-
du od małych kopnięć czy ogólnych niedomagań typo-
wych dla ostatniego trymestru jej ciąży. Obawy okazały
się bezpodstawne: skręcający, party ból był całkowicie
inny od wszystkiego, co kiedykolwiek czuła. Był jej bliski
jedynie przez swój klasycznie podręcznikowy charakter i
regularność. Dokładnie, jak w zegarku, co dwadzieścia
minut czuła silne, jednostajne kłucie w dole pleców. Ból
zanikał, ale tylko po to, by po przerwie wybuchnąć po-
nownie. Pomimo kolejnej narastającej fali nie mogła po-
hamować przelotnego uśmiechu. Wiedziała, że maleńki
Mark jest już w drodze na świat.
Próbując zachować spokój, szukała wśród rozrzuco-
nych na kuchennym stole karteczek tej z numerem telefo-
nu do hotelu. Dostała ją od Clarka poprzedniego dnia.
Mąż robił wszystko, by nie wyjeżdżać służbowo, zwłasz-
cza że termin porodu był tak bliski. Jednak bank zadecy-
dował inaczej. Szef nalegał, żeby wziął udział w końco-
wej fazie negocjacji, zamykających transakcję przygoto-
wywaną przez trzy miesiące. Ostatecznie dwaj mężczyźni
uzgodnili kompromisowo, że niezależnie od stanu nego-
cjacji Clark będzie poza domem tylko dwa dni. Wyjeż-
dżając z niechęcią pocieszał się, że spędzi z żoną pełny
tydzień poprzedzający rozwiązanie.
Wreszcie Patty znalazła numer telefonu. Zadzwoniła
od" razu. Sympatyczna telefonistka połączyła ją z poko-
jem Clarka. Kiedy po dwóch dzwonkach nie odebrał,
wiedziała, że wyszedł. Dla pewności trzymała słuchawkę
dłużej, z nadzieją, że może nagle odbierze, zdyszany wy^
biegając spod prysznica. Tak chciała usłyszeć jego uspo-
kajający głos. ,
Telefon dzwonił nieprzerwanie, a Patty ocierała łzy z
policzków. Była bardzo szczęśliwa, od kiedy dowiedziała
się, że jest w ciąży, ale jednocześnie zaczęło dręczyć ją
przeczucie, że wydarzy się coś złego. Zrozumiała sens
swoich uporczywych przeczuć, kiedy Clark przyszedł do
domu z wiadomością o wyjeździe. Chociaż uczęszczali ra-
zem do szkoły rodzenia, będzie musiała przebrnąć samot-
nie przez poród. Zapewniał ją, że niepokój, choć natura-
lny, jest zupełnie niepotrzebny. Obiecywał, że zdąży wró-
cić przed porodem i asystować przy nim.
Ze słuchawki .dobiegł głos telefonistki, pytającej, czy
ma przekazać wiadomość. Patty poprosiła, aby mąż skon-
taktował się z nią tak szybko, jak będzie to możliwe, i po-
dała numer telefonu do szpitala Boston Memorial. Wie-
działa, że ta lapidarna wiadomość zdenerwuje Clarka,
dobrze mu tak, za to, że opuścił ją w takim momencie.
Następnie połączyła się z gabinetem doktora Ralpha
Simariana. Kiedy usłyszała jego tubalny, optymistyczny
głos, przerażenie ustąpiło momentalnie. Lekarz powie-
dział, aby Clark przywiózł ją do Boston Memorial, gdzie
najpierw muszą załatwić niezbędne formalności. On sam
przybędzie tam za parę godzin. Uspokoił ją, że dwudzie-
stominutowe przerwy między bólami świadczą o wystar-
czającym zapasie czasu.
— Ale, panie doktorze - powiedziała, kiedy miał się
już rozłączyć - Clark wyjechał służbowo, będę w szpita-
lu sama.
— A to zbieg okoliczności - rzekł śmiejąc się Sima-
rian - prawdziwy mężczyzna, oni wszyscy lubią przyjem-
ności, ale gdy tylko jest do wykonania jakaś drobna pra-
ca, znikają.
- Myślał, że to będzie w przyszłym tygodniu- tłu-
maczyła, czując, że musi bronić Clarka. Nie znosiła, gdy
ktoś go krytykował.
- Żartowałem, będzie żałował, że został wykluczony
z gry. Kiedy wróci, będziemy mieli dla niego małą nie-
spodziankę; A teraz proszę się nie bać. Wszystko będzie
dobrze. W jaki sposób dotrze pani do szpitala?
Patty powiedziała o sąsiadce, która zgodziła się za-
wieźć ją w przypadku nieprzewidzianych okoliczności.
-< Doktorze - dodała niepewnie - ponieważ nie ma
mojego partnera ze szkoły rodzenia, naprawdę jestem za
bardzo zdenerwowana, by przez to wszystko przejść. Nie
chcę zrobić czegokolwiek, co.zaszkodzi dziecku, ale jeżeli
mogę być znieczulona w taki sposób, o którym rozmawia-
liśmy...
- Nie ma problemu -*- powiedział doktor Simarian,
nie pozwalając jej dokończyć. - Proszę nie zaprzątać śli-
cznej główki takimi drobiazgami. Dopilnuję wszystkiego.
Zaraz zadzwonię do szpitala i powiem im/,, że chce pani
znieczulenie zewnątrzoponowe, zgoda?
Podziękowała lekarzowi i odłożyła słuchawkę. Zacis-
nęła usta, bo właśnie w tym momencie poczuła nadejście
następnej fali skurczów.
Nie ma powodu do obaw, powiedziała sobie stanow-czo. Miała wciąż sporo czasu, żeby zdążyć do szpitala.
Doktor Simarian trzyma wszystko w swoich rękach. Wie-
działa, że dziecko jest zdrowe. Jakiś czas temu nalegała
na wykonanie ultrasonografu i zbadanie wód płodowych.
Lekarz stwierdził, że ze względu na tak młody wiek, 24
lata, jest to niepotrzebne. Ogarnięta złowieszczym prze-
czuciem, a także autentycznym niepokojem, wbrew jego
radom, poddała się badaniom. Wynik testów był wyjąt-
kowo zachęcający. Dziecko, które nosiła, okazało się
zdrowym, normalnym chłopcem. Po otrzymaniu tak po-
myślnych wiadomości Patty i Clark pomalowali pokój
dziecinny na błękitno i wybrali dla syna imię - Mark.
To wszystko pozwalało na oczekiwanie normalnego
porodu i normalnych narodzin.
Patty odwróciła się, zamierzając pójść do sypialni po
torbę zapakowaną poprzedniego wieczoru. Uderzyła ją
dramatyczna zmiana pogody. Jasne promienie wrześnio-
wego słońca wpadające przez wykuszowe okno zostały
przysłonięte ciemnymi chmurami, które nagle nadciągnę-
ły z zachodu i pogrążyły pokój prawie w całkowitej ciem-
ności. Usłyszała odległe dudnienie grzmotu. Dreszcz
przebiegł po jej plecach.
Nie będąc przesądną z natury, Patty nie potraktowała
nadejścia wichury jako złej wróżby. Doszła do kanapy
stojącej w salonie, przytrzymała się krawędzi oparcia i
usiadła. Pomyślała, że zadzwoni do sąsiadki, jak tylko
bóle przeminą. Może uda mi się dotrzeć do szpitala przed
nadejściem następnych.
Kiedy ból osiągnął,zenit, spokój odzyskany po rozmo*
wie z doktorem Simarianem pierzchnął. Strach wypełnił
jej myśli tak gwałtownie, jak gwałtownie podmuch wiatru
wypełnił całe podwórze, wyginając gałęzie drzew i niosąc
pierwsze krople deszczu. Zadrżała. Marzyła, aby było już
po wszystkim. Była przerażona. To wszystko przerastało
jej siły - burza, służbowy wyjazd clarka, bóle porodowe
o tydzień za wcześnie. Łzy spływały po policzkach Patty
kiedy czekała, aż będzie mogła zawiadomić sąsiadkę. My-
ślała o jednym - tylko się nie bać.
- Wspaniale - powiedział z sarkazmem dr Jeffrey
Rhodes, zerkając na główny plan znieczuleń, wiszący na
ścianie pokoju anestezjologów. Pojawił się nowy przypa-
dek: Patty Owen, poród ze znieczuleniem zewnątrzopo-
nowym. Pokiwał głową. Aż za dobrze wiedział, że jest
w tej chwili jedynym anestezjologiem do dyspozycji. Kole-
dzy z dziennego dyżuru prowadzili swoje przypadki. Za-
dzwonił na oddział porodowy, aby sprawdzić, w jakim sta-
nie znajduje się pacjentka. Okazało się, że nie ma po-
śpiechu, trwały formalności związane z jej przyjęciem.
— Czy pacjentka ma jakieś komplikacje, o których
powinienem wiedzieć? - spytał z obawą. Dzień nie był
dla niego pomyślny.
— Wygląda rutynowo - odpowiedziała pielęgniarka.
- Pierwiastka, dwadzieścia cztery lata, zdrowa.
— Kto ją prowadzi?
— Simarian.
Obiecał, że odezwie się wkrótce, i odłożył słuchawkę.
Simarian! Jeffrey zadumał się. Facet dobry zawodowo,
lecz protekcjonalny sposób, w jaki traktował swoje pacjent-
ki, był trochę uciążliwy. Dzięki Bogu, że to nie Braxton
albo Hicks! W ich obecności ten przypadek na pewno nie
przeszedłby gładko i szybko, tak jak tego gorąco pragnął.
Opuścił pokój lekarski i poszedł głównym korytarzem
bloku operacyjnego, mijając rozkład zajęć, przed którym
panowało normalne o tej porze ożywienie. Za parę minut
rozpoczynał pracę wieczorny personel. Zmiana ekipy
szpitalnej nieuchronnie powodowała chwilowy chaos.
Jeffrey pchnął podwójne, wahadłowe drzwi wycho-
dzące na hall. Zerwał kołyszącą się na jego piersi maskę
chirurgiczną. Z ulgą cisnął ją do pokaźnych rozmiarów
pojemnika. Oddychał przez tę przeklętą rzecz ostatnie
sześć godzin.
Hall był zapchany personelem medycznym przybywa-
jącym na dyżur. Ignorując wszystkich, przeszedł przez
zatłoczoną przebieralnię. Zatrzymał się dopiero przed lu-
strem. Był ciekaw, czy wygląda tak źle, jak się czuł. Od-
bicie potwierdziło obawy. Oczy robiły wrażenie głęboko
zapadniętych, pod nimi widniały ciemne, nie do usunię-
cia, wyraźnie zaznaczone cienie. Nawet wąsy, chociaż
nigdy nie wyglądały imponująco, po sześciu godzinach
noszenia maski chirurgicznej wydawały się rzadsze i bar-
dziej wytarte.
Jak większość lekarzy, nie poddawał się hipochondrii,
wpadał jednak w przesadę. Zaprzeczał całkowicie, albo
ignorował jakiekolwiek symptomy chorobowe lub oznaki
zmęczenia do czasu, aż zagrożenie było oczywiste. Dzisiaj
nie było wątpliwości. Po przebudzeniu o 6 rano czuł się
okropnie. Chociaż samopoczucie pogarszało się od kilku
dni, pomyślał, że lekki ból głowy i dreszcze są spowodo-
wane zjedzeniem czegoś niestrawnego poprzedniego
dnia. Kiedy fale nudności przyszły przed południem, po-
stawił szybko nową diagnozę - wypił za dużo kawy. A
kiedy objawy nasiliły się, winił zupę, zjedzoną podczas
lunchu w szpitalnej stołówce.
Dopiero po konfrontacji swego wymizerowanego od-
bicia w lustrze szpitalnej przebieralni Jeffrey przyjął do
wiadomości, że jest chory. Przyłożył rękę do czoła, aby
sprawdzić, czy ma podwyższoną temperaturę. Nie było
wątpliwości. Było gorące. .
Opuściwszy umywalnię, podszedł do swojej szafki.
Był szczęśliwy, że dzień dobiega końca. Wyobraźnia pod-
suwała wciąż jeden i ten sam obraz-- łóżko.
Usiadł na ławce i nie bacząc na kłębiący się tłum,
obracał cyfrową kombinacją zamka. Żołądek nieprzyjem-
nie gulgotał, skurcze jelit były tak silne, że na czoło wy-
stąpiły kropelki potu. Niestety, nawet jeżeli ktoś mógłby
ulżyć jego cierpieniom, i tak musiał zostać na dyżurze je-
szcze przez kilka godzin.
Zatrzymał się na ostatniej cyfrze i otworzył szafkę. Z
gustownie zaprojektowanego wnętrza wyjął butelkę ze
środkiem uśmierzającym ból. Było to stare lekarstwo ma-
tki, dobrze na nim wypróbowane w dzieciństwie. Stoso-
wała zawsze ten środek, kiedy cierpiał na niestrawność. Z
czasem przyjmował lek jedynie po to, by podtrzymać "jej
złudzenia, absolutną pewność, że środek ten pomaga na
wszystko. Jednak po latach Jeffrey nabrał zaufania do cu-
downego płynu, a nawet do fachowości matki. Butelkę z
miksturą zawsze trzymał pod ręką.
Odkręcił nakrętkę, odchylił głowę do tyłu i pociągnął
potężny łyk. Wycierając usta zauważył sanitariusza sie-
dzącego obok i śledzącego każdy jego ruch.
- Chcesz pociągnąć? - spytał, siląc się na dowcip.
- Wyjątkowe paskudztwo!
Mężczyzna spojrzał z oburzeniem, wstał z ławki i od-
szedł.
Jeffrey pokręcił głową, zdumiony kompletnym bra-
kiem poczucia humoru. Z reakcji sanitariusza można było
wnioskować, że zaoferował mu truciznę.
Nienaturalnie wolno zdjął strój chirurgiczny. Przez
chwilę masował skronie, wreszcie podniósł się z wysił-
kiem i wszedł pod prysznic. Gdy spłukał mydło, jeszcze
przez pewien czas stał pod strumieniem wody, w końcu
wyszedł i energicznie wytarł ciało ręcznikiem, Uczesał
faliste, jasnobrązowe włosy, włożył czyste, chirurgiczne
ubranie, nową maskę i czepek. Czuł się zdecydowanie le-
piej. Pomijając sporadyczne "emocje" w jelitach, wyda-
wało się, że nawet one zaczęły pracować należycie.
Poszedł z powrotem przez hall. Korytarzem bloku ope-
racyjnego doszedł do drzwi oddziału porodowego. Oddział
ten pod względem wystroju wnętrza różnił się całkowicie od
sztywnego i praktycznego obszaru operacyjnego. Choć po"
jedyncze salki porodowe musiały być sterylne, reszta od-
działu z pokojami przedporodowymi wyglądała inaczej.
Ściany o pastelowych kolorach ozdobiono^ reprodukcjami
impresjonistów, a w oknach wisiały firanki. Wnętrze to
przypominało bardziej hotel niż nowoczesny szpital.
Podszedł do głównego pulpitu i zasięgnął informacji o
pacjentce.
- Patty Owen jest w piętnastce - powiedziała Mo-
nica Carver, Wysoka, przystojna Murzynka, przełożona
wieczornej zmiany.
Jeffrey oparł się o pulpit, zadowolony, że może chwilę
odpocząć.
— Jak jej idzie?
— Dobrze - odpowiedziała Monica. •- Ale to jesz-
cze trochę potrwa. Bóle nie są silne ani częste, a rozwar-
cie dopiero cztery centymetry.
Skinął głową. Wolałby, żeby sprawy postępowały o
wiele szybciej. Zazwyczaj praktykowało się czekanie, aż
rozwarcie dojdzie do sześciu- centymetrów, i dopiero wte-
dy wkraczało się ze znieczuleniem zewnątrzoponowym.
Monica wręczyła Jeffreyowi kartę Patty. Szybko prze-
biegł po niej wzrokiem. Nie było tego wiele. Kobieta
była niewątpliwie zdrowa i silna.
- Idę z nią pogadać. Potem wracam na blok opera-
cyjny. Jeżeli coś się zmieni, daj mi znać.
- Jasne - odpowiedziała wesoło Monica.
Skierował się w stronę pokoju numer 15. W połowie
drogi ponownie złapał go skurcz jelit. Musiał się zatrzy-
mać i oprzeć o ścianę. Stał zgięty, czekając, aż ból ustąpi.
A niechże to, pomyślał. Kiedy poczuł się lepiej, poszedł
dalej, w kierunku piętnastki. Zapukał. Miły głos pozwolił
mu wejść.
- Nazywam się Jeffrey Rhodes - powiedział wycią-
gając rękę. - Jestem pani anestezjologiem.
Dłoń Patty Owen była wilgotna, a palce zimne. Wy-
glądała na zdecydowanie mniej niż 24 lata. Miała jasne
włosy i szeroko rozstawione oczy o spojrzeniu bezbronne*
go dziecka. Strach malował się na jej twarzy.
— Cieszę się, że pana wi...
ficio